Szczecinek 2012
Zmagania z pamięcią
![]() |
bronmus45 |

Początki świadomej egzystencji

Chata

Potoki i okolice

Rodzinka

Porozrzucane wśród uprawnych pól domostwa, nie pozwalały na nawiązanie koleżeńskich stosunków z innymi dzieciakami. Inna sprawa, że tych dzieciaków po prostu nie było. Może o tym świadczyć - wybiegając nieco do przodu opowieści - ogólna ilość dzieci w siedmioklasowej szkole... 46 (czterdzieści sześć) uczniów, gdy ja tę siódmą klasę kończyłem. Jest przełom lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Ja mam wtedy ok. 5 lat, mieszka nas w domu sześcioro. Najstarszy brat, Gienek już po oficerskiej szkole, znalazł się w Krakowie. Kolejny brat, Adam - ponad dwudziestoletni – pracuje w Glinniku Mariampolskim i sam już dojazd zabiera Mu sporo czasu - tak jakby nie było Go w domu. Helena w pierwszych klasach Liceum Pedagogicznego w Gorlicach. Józefa i Stanisława też pochłonięte nauką, Tato od zawsze poza domem, mama zajęta prowadzeniem całego gospodarstwa, a ja...coraz bardziej nawykły do samotności... I tu zadziałała Helena - przyszła nauczycielka, przy pomocy mamy, która mimo ukończenia tylko 4 klas dawniejszej szkoły powszechnej (gdzie pisano jeszcze rysikiem na glinianych tabliczkach) - umiała doskonale tabliczkę mnożenia i nie robiła ortograficznych błędów. Stałem się dla Heleny dosyć podatną" pomocą naukową" - która to bardzo wcześnie została poddana procesowi nauki - najpierw czytania i pisania. Wg. reguł szkolnych, jedynie trochę z przymrużeniem oka. Widocznie nam nieźle poszło, bo w wieku 7 lat, gdy "zapisywano" mnie do szkoły w Klęczanach, to już umiałem czytać i pisać, a nawet "prawie że" tabliczkę mnożenia. To "prawie" wywodzi się z takiego oto powodu, że miałem kłopoty z zapamiętaniem 7 x 8, 7 x 9 i na odwrót. Tak jak później już z Arktyką i Antarktydą. Do dziś nie jestem pewien, która to jest która. Najważniejsze dla rodziców, by mogli się mną pochwalić przy różnych okazjach to, że nawet z "drukowanym" szło mi całkiem nieźle...
Szkoła Podstawowa
siedmioklasowa
Budynek szkoły - oryginalny - fotka "podretuszowana" przez autora wspomnień
Na podstawie zdjęcia pobranego ze strony:
Adam i ja.

Budynek szkolny - parterowy, jak na tamte okolice i powojenne warunki dosyć okazały. Zajęty tak w połowie przez mieszkającą rodzinę p. Kierowniczki, drugą połowę zajmowała szkoła właściwa. Do obu części, przedzielonych korytarzykiem prowadziły kamienne, niewysokie schody [nie mogę sobie przypomnieć, ile miały stopni]. Korytarzyk ten miał też drzwi wyjściowe na podwórze szkoły, gdzie oprócz budyneczków typowo gospodarczych stały w szeregu trzy "sławojki". Dwie – dla chłopców i dziewczynek - jedna, zamknięta dla domowników i personelu szkoły. Był też przy studni szaflik [blaszane, podłużne naczynie ]do umycia rąk. Cały zaś personel szkoły, to p. Kierowniczka Adela Matyfi [nazwisko ostatniego z mężów] i jedyny nauczyciel Stanisław Dulęba, dojeżdżający codziennie z nieznanej mi miejscowości. W części mieszkalnej była kuchnia i dwa lub trzy pokoje [nie pamiętam]. Część lekcyjna to spora sala, przedzielona w połowie konstrukcją drewnianą, obitą po obydwu stronach "dyktą". Do pierwszej z "klas" wchodziło się bezpośrednio z korytarza, do drugiej zaś prowadziły drzwi wmontowane w tę ściankę, które przy mocniejszym domknięciu powodowały wibrację całej ściany...W klasach typowe niskie ławeczki, ze stolikami wyposażonymi - a jakże - w otwory na kałamarze i takie podłużne wgłębienia na stalówki - po prostu pióra maczane w kałamarzach wypełnionych atramentem. To dopiero od trzeciej klasy, do drugiej pisało się ołówkami - jakie kto miał...Nawet tzw. chemiczne, które po poślinieniu udawały dzisiejszy długopis. Ale weź i zmaż coś źle napisane takim ołówkiem...No i proszę teraz wysilić swoje mózgownice - jak w dwóch zaledwie salkach uczyć dzieciaki siedmioklasowej szkoły. Przez tylko dwoje nauczycieli. Otóż, po pierwsze klasy były na okres lekcji "łączone" w jedną społeczność dziecięcą. Jednym nauczyciel [ka] zadawał[a] coś do pilnego uczenia się, przepisywania, opisywania itd. a drugą klasę przepytywał, sprawdzał zadania domowe itp. Albo na odwrót. Czasami łączone były - w szczególnych przypadkach - nawet po trzy klasy. Po wtóre, lekcja odbywały się na dwie zmiany .W tym całym zamieszaniu ja, który z pewnością mógłbym rozpocząć naukę od klasy drugiej - "przedszkolony" już wcześniej przez siostrzyczkę Helenę...No więc z nudów często też podpowiadałem starszym kolegom, co musiało niezbyt przychylnie być oceniane przez prowadzącego lekcję. Tak więc już pod koniec trzeciej klasy, a dalej to już normalnie - stałem się "gońcem" szkolnym dla załatwiania różnych spraw [nawet sprawunków]. Najpierw w okolicach szkoły, z biegiem miesięcy i lat coraz dalej, dalej... W tym to czasie zapoznałem się za pośrednictwem Janka Forysia i Jego kolegów, ze starszym jeszcze nieco synem Kierowniczki z poprzedniego [pierwszego zapewne] małżeństwa, Jurkiem Lasotą. On już był "miastowy" - ze względu na pobierane w Gorlicach nauki... Najbardziej wysportowany młodzieniec, jakiego znałem w tamtych czasach. I to wszechstronnie sportowo uzdolniony. Mógłby - tak wg. mojej oceny - śmiało trenować dziesięciobój...Oczywiście tenże Jurek miał już swoją markową jak na tamte czasy "wyścigówkę" - rower, na którym nawet osiągał jakieś tam sukcesy na miarę powiatu.
![]() |
mój rower |
Od piątej klasy SP doszedł
do przedmiotów obowiązkowych [oprócz innych] jeszcze jeden. Język
obcy. Tak obcym musiał być dla wszystkich, że nawet ogólnie
obowiązujący jako obcy do nauczania w szkołach - język rosyjski - nie
mógł być stosowany w naszej malutkiej szkole. Z powodu braku kadry do
jego nauczania. A że p. Kierowniczka biegle władała j. niemieckim, i
musiała jednak mieć gdzieś TAM wielkie „chody”, bo to chyba była jedyna
szkoła, która wprowadziła ten język jako obowiązkowy... Za pomoce
naukowe służyło nam takie wydawnictwo, które było wielkości i formatu
"Świerszczyka" [tygodnik dla dzieci], do nauki właśnie tego języka.
Nawet nie wiem, czy nie były to jeszcze przedwojenne egzemplarze. Na
nowe zapewne nie wyglądały...I tenże "Świerszczyk" obiegowo przez
uczniów był używany...Raz jedni, potem znów inni itd..Ale też nikt nie
przejmował się za bardzo faktyczną nauką języka tak niedawno wrogiego
nam narodu. Lekcje często - jak dopisywała pogoda - odbywały się
zastępczo przy pieleniu ogródka warzywnego "pani babci", która też
umiała ten język...Dopiero od szóstej, albo i siódmej klasy, naszej
szkole przydzielono dodatkowo dwa pokoje przy bibliotece, w
zabudowaniach dawnego "dworu" jaśniepańskiego w Klęczanach. Domu, jako
takiego tam nie było, tylko wyremontowane w różny sposób "gumna"-
pomieszczenia magazynowo mieszkalne dla obsługi pańskich włości. Tam też
znajdował się duży, równy i porośnięty trawą plac, który jednak był
wykaszany regularnie i wyskubywany przez różne zwierzaki, własności
zamieszkujących tam w tym czasie rodzin. To tu, zasługą syna
Kierowniczki Szkoły - wspominanego Jurka Lasoty, urządzono coś w rodzaju
boiska. Były też słupki do rozwieszenia siatki do piłki siatkowej,
która zawisła tam za jakiś czas na stałe. Tylko od czasu do czasu
naciągana dla usztywnienia. No i sam placyk wymiarowy dla tej piłki był
wygolony do zera i za zgodą tam mieszkających, polany czymś takim, co
zapobiegało wzrostowi traw. Został więc kolejnym klepiskiem, udeptywanym
przez grających… Zamyślany w planach LZS z piłką futbolową nie
"wypalił" z powodu braku młodzieży w takim, odpowiadającym dla tej
dyscypliny wieku. Jurek Lasota urządzał nam za to inne, pozalekcyjne
sportowe zajęcia, sam zresztą biorąc w nich udział. Były to rożne
„zabawy w lekkoatletykę”, biegi, pchniecie kulą, skoki w dal i wzwyż, no
wszystko, co w prosty sposób można było zorganizować.. Bo lekcji WF-u -
takiej prawdziwej, to w szkole nie było. Ot zwykła gimnastyka z
wymachiwaniem rąk, przysiadami czy skłonami. Nie było gdzie ani z
kim...Z tą ”nową” dla nas szkołą wiąże się też niezbyt miłe, a raczej
zawstydzające dla mnie wspomnienie. Otóż obok szkoły, przy wejściu od
drogi stało olbrzymie drzewo, wysokie ponad dach budynku, z olbrzymią
też dziuplą u samego dołu. Mogło do niej wejść na raz kilkoro
dzieciaków. Nieraz odbywały się tam różne tajne narady, jak i zmykano
przed deszczem. Pewnego razu, już po lekcjach rozpaliliśmy w tejże
dziupli ognisko. Szybko jednak uciekliśmy, bo swąd i dym nas pogoniły.
Owszem, niby polaliśmy wodą z wiadra ogień - ten przygasł, ale
widocznie nie do końca, lub też jakieś spróchniałe części drzewa,
trochę wyżej „zajęły ”się od ognia, w każdym bądź razie potrzebna była
straż pożarna, a drzewo swoją masą runęło na szkołę. O tym wszystkim
dowiedziałem się dopiero na drugi dzień, bo ta „nowa” szkoła była za
„górką”, oddalona od mojego domu z kilometr. Pani Kierowniczka już
wiedziała, którzy z nas byli sprawcami tego zamieszania, lecz jakoś nam
to uszło bezkarnie. A i milicja, Straż Pożarna czy ktoś inny nas się
nie czepiał. Faktycznie zaś to było po trochu na rękę wielu osobom, bo
dach od dawna przeciekał, a pieniędzy na remont z powiatu nie było.
Teraz się znalazły, szkoła została unieruchomiona na jakieś dwa
tygodnie. Szósta i siódma klasa znowu wróciły do „starej” szkoły. Zimą
zaś, do tejże „starej” szkoły, oddalonej jak już wspominałem jakieś
800m, nie chodziłem jak Bóg przykazał grzecznie, wydeptanym przez
starszych szlakiem – jak był „kopiasty”, metrowy śnieg, to i tak by się
nie dało – tylko wyłaziłem na górkę i na nartach zjeżdżałem prawie pod
sam próg szkoły. Bo narty w naszych stronach były „przypisane” od
maleńkości tubylcom. Żadnych przecież usług odśnieżających nie było, a
potrzeba poruszania się poza obejściem w tych śniegach, była czasami
koniecznością, czasami zaś obowiązkiem. Wymienię tylko kilka powodów,
czytelnikom pozostawiając klasyfikację ; Kościół, szkoła, sklep,
dojście do stacji kolejowej w Zagórzanach [dojazd do pracy, szkoły,
lekarza]. Razem z pierwszymi samodzielnymi krokami, naszym drugim
obuwiem stawały się więc zimą narty… Powracając do samej nauki w tej
szkole. Na pierwszy rzut oka, z treści mojego opisu wynikało by, że
poziom nauczania musiał być marny. Pomaluśku i ostrożnie z taką oceną… Program musiał być realizowany – od tego byli często odwiedzający
nas wizytatorzy – a bądź tu biedny żaczku przepytywany regularnie co
lekcję, to musiałeś się i uczyć… Przy ilości uczniów, było to tak
naturalne, że nikt nawet nie myślał o uniknięciu odpowiedzi na
codzienne pytania nauczyciela. To było nieuchronne… Można i należy
tutaj dodać, że pomimo tak malej liczby uczniów w całej szkole, dosyć
prężnie działało kółko teatralne, prowadzone przez p. Matyfi – przy znacznej pomocy byłych wychowanków tej szkoły – przeważnie dziewcząt.
I ja – co widać na zdjęciu –
brałem czynny udział w tych przedstawieniach. Siódmą klasę w tejże
szkole ukończyło nas troje. Basia Lijana, Maniek Foryś [żadna rodzina
Janka – mojego kolegi] i ja… Już od klasy szóstej byliśmy najmniejszą
klasą, w najmniejszej chyba w powiecie szkole, na dodatek z językiem
obcym – niemieckim, zamiast spolegliwie dla władz, rosyjskim…
Przygotowani do średnich szkół byliśmy zapewne zupełnie dobrze, co
zresztą potwierdziło się przy egzaminach do nich…Żeby tylko nie ten
obcy [dla innych szkół zupełnie obcy] język… We trójkę braliśmy jakieś
tam korepetycje językowe – chyba dziesięciogodzinne, co miało nam
wystarczyć – i wystarczyło do egzaminów, przy innych ocenach
zadawalających, ale na dalszą naukę nie za bardzo…Czego i ja
doświadczyłem, zdając bez problemów do Technikum Chemicznego – Wydział
Elektroenergetyczny w Tarnowie Świerczkowie [dawne Mościce]…
Nie sposób pominąć ważnych przecież w życiu każdego człowieka różnych chorób, z którymi przyszło nam się zmagać. Wiele z nich było leczonych sposobami domowymi, bo to i do lekarza daleko, i jednak mocno zakorzeniona wiara [i słusznie] w ziołolecznictwo. Nasza Mama rozróżniała zapewne wszystkie zioła, jakie tylko rosły w okolicy. Suszyła je wyłącznie na zimę, bo w lecie zawsze wiedziała, gdzie ich szukać, a zawsze co świeże, to świeże. Więc pijaliśmy różne herbatki, przeważnie gorzkie – bo tak wg. Mamy należało je stosować, a jak niektóre słodzone, to tylko miodem [od wujka Gazdy]. Tenże miód i wosk pszczeli służyły Mamie również do przyrządzania z dodatkiem ziół różnych maści na skaleczenia czy posmarowania nimi bolących miejsc. Np. guzów po jakichś nieudanych wspinaczkach na drzewa, czy po prostu po zdarzających się jednak bójkach z innymi dzieciakami. A na poważniejsze przeziębienia to zawsze stosowane było stawianie baniek - coś w rodzaju kieliszka, posmarowanego w środku denaturatem, podpalanego i przykładanego do miejsc na plecach. Lub też, zamiast baniek – pijawki lecznicze. Tak ich nazywano, bo przykładane do ciała człowieka, po uprzednim nakłuciu, wypijały „złą krew”. W niektórych domach trzymano je w specjalnie do tego przeznaczonych słojach. Czym je na co dzień żywiono , nie wiem, bo u nas ich nie było. Wiem jednak, że i w naszym strumyczku żył podobny gatunek pijawek, no i w razie braku tych „domowych”, przystawiano do ciała te z rzeczki.. Pewnie to były te same, tylko kiedyś wyrzucone do Potoka, tam zdziczały przystosowując się do zmienionych warunków. Obecną i często stosowaną metodą leczenia nie tylko przeziębień było …wygrzewanie w piecu chlebowym… Już po wypieczeniu chleba, podpłomyków czy innych przy okazji ciast, piec częściowo wychłodzono, przewentylowano od spalin, wymieciono dosyć dokładnie, położono jakieś gazety, czy nawet prześcieradło i dany delikwent – do pieca na kilkanaście minut. Sąsiedzi wzajemnie też korzystali, bo nikt nie chciał czekać, aż w ich domu będą piec chleb. Wypocenie kompletne. Od stóp po czubek głowy. Wiem, bo sam tego sposobu doświadczyłem parę razy. Prawie że gwarantowane wyleczenie z przeziębienia, przy zastosowaniu dodatkowo herbatki malinowej z miodem... Żaden „zabobon” – tylko skutecznie wywołanie pocenia się, naturalnymi sposobami, a nie chemią…

Nie sposób pominąć ważnych przecież w życiu każdego człowieka różnych chorób, z którymi przyszło nam się zmagać. Wiele z nich było leczonych sposobami domowymi, bo to i do lekarza daleko, i jednak mocno zakorzeniona wiara [i słusznie] w ziołolecznictwo. Nasza Mama rozróżniała zapewne wszystkie zioła, jakie tylko rosły w okolicy. Suszyła je wyłącznie na zimę, bo w lecie zawsze wiedziała, gdzie ich szukać, a zawsze co świeże, to świeże. Więc pijaliśmy różne herbatki, przeważnie gorzkie – bo tak wg. Mamy należało je stosować, a jak niektóre słodzone, to tylko miodem [od wujka Gazdy]. Tenże miód i wosk pszczeli służyły Mamie również do przyrządzania z dodatkiem ziół różnych maści na skaleczenia czy posmarowania nimi bolących miejsc. Np. guzów po jakichś nieudanych wspinaczkach na drzewa, czy po prostu po zdarzających się jednak bójkach z innymi dzieciakami. A na poważniejsze przeziębienia to zawsze stosowane było stawianie baniek - coś w rodzaju kieliszka, posmarowanego w środku denaturatem, podpalanego i przykładanego do miejsc na plecach. Lub też, zamiast baniek – pijawki lecznicze. Tak ich nazywano, bo przykładane do ciała człowieka, po uprzednim nakłuciu, wypijały „złą krew”. W niektórych domach trzymano je w specjalnie do tego przeznaczonych słojach. Czym je na co dzień żywiono , nie wiem, bo u nas ich nie było. Wiem jednak, że i w naszym strumyczku żył podobny gatunek pijawek, no i w razie braku tych „domowych”, przystawiano do ciała te z rzeczki.. Pewnie to były te same, tylko kiedyś wyrzucone do Potoka, tam zdziczały przystosowując się do zmienionych warunków. Obecną i często stosowaną metodą leczenia nie tylko przeziębień było …wygrzewanie w piecu chlebowym… Już po wypieczeniu chleba, podpłomyków czy innych przy okazji ciast, piec częściowo wychłodzono, przewentylowano od spalin, wymieciono dosyć dokładnie, położono jakieś gazety, czy nawet prześcieradło i dany delikwent – do pieca na kilkanaście minut. Sąsiedzi wzajemnie też korzystali, bo nikt nie chciał czekać, aż w ich domu będą piec chleb. Wypocenie kompletne. Od stóp po czubek głowy. Wiem, bo sam tego sposobu doświadczyłem parę razy. Prawie że gwarantowane wyleczenie z przeziębienia, przy zastosowaniu dodatkowo herbatki malinowej z miodem... Żaden „zabobon” – tylko skutecznie wywołanie pocenia się, naturalnymi sposobami, a nie chemią…
A ogólnie ta straszna nuda wiejskich dzieciaków, pozbawionych jakichkolwiek rozrywek,
powodowała
proste „zbijanie bąków”. Elektryczności w okolicy nie było, więc i
żadnych odbiorników radiowych - o telewizji to jeszcze wtedy u nas nikt
nie słyszał. Sąsiad co prawda miał radyjko "kryształkowe" na słuchawki
- ale przecież nie dla publicznych odsłuchań. Raz lub dwa razy udało
mi się przez chwilkę, za zgodą oczywiście i przy pomocy właściciela
posłuchać jakiejś muzyki. To wystarczyło, by obudzić we mnie przemożną
chęć do poznania bliżej , w miarę dziecięcych możliwości, tego
zjawiska. A że umiałem już dobrze czytać, więc zabrałem się za
podręczniki fizyki doroślejszych sióstr. No i w wieku gdzieś 10 - 11
lat umiałem [to nie znaczy, że rozumiałem] zbudować prosty telefon.
Najpierw to były parometrowe odcinki mocnej nici, która to wmontowana w
pudełka od pasty do butów - centralnie w dziurkę zrobioną pośrodku
denka - przykryte pokrywką i naciągnięta, potrafiła przenosić dźwięki
ludzkiej mowy. Potem już zabrałem się za bardziej wyrafinowane metody,
bo wystarczyły dwie słuchawki, trochę przewodu elektrycznego, jakieś
źródło prądu stałego i telefon gotowy. Wszystkie te potrzebne materiały
do budowy już tak skomplikowanego technicznie telefonu poniewierały
się po domach a nawet lasach. Całe centralki telefonii wojskowej, czy
tylko ich fragmenty - pozostałości po wojennych czasach, były przez
mieszkańców przynoszone do domów, ot tak na wszelki wypadek, z
przeróżnych miejsc. Nawet z rozbitych i rozszabrowanych magazynów
poniemieckich. A przewody?. .Więcej ich było po lasach, niż
porozwieszanych na słupach przy drodze. Długo jeszcze po wojnie,
kilometry tych przewodów łączności wojskowych sztabów rdzewiało w
lasach. Nawet nikt ich nie ściągał do domu [trochę z obawy]. Ot, zaszła
taka potrzeba, to się szło i brało. Gorzej z tymi potrzebnymi do budowy
telefonu źródłami prądu. Akumulatory wszelkiego rodzaju też by się
znalazły, bo leżały po domach nikomu nie potrzebne, tu i ówdzie. Co z
tego jak już niesprawne, a nie było ich czym "naładować" - nawet jakby
ktoś umiał - bez obecnej jeszcze w tej okolicy elektryczności. Owszem, w
Klęczanach, w tych właśnie "podworskich" gumnach był już dawno prąd,
ale o ładowaniu akumulatorów, to tam chyba nikt niczego nie wiedział.
Już w Libuszy, przy rafinerii zapewne tak, lub w parafialnym Bieczu. No
więc musiała starczyć płaska bateryjka, taka od lampki oświetleniowej. I
wystarczała, tylko że na zakup coraz to nowych nie było gotówki. Ten
telefon to z kolei był mi [nam] potrzebny do łączności na linii - szopa
przy moim domu [sztab], a szałasem zbudowanym jakieś niecałe 100 m od
domu. Było tam takie bardzo urokliwe i tajemnicze miejsce w zakolu
rzeczki, już po jej drugiej stronie, na Truchanowych " włościach", a
właściwie to w zaroślach dziko tam rosnących. Do samej rzeczki, od
strony górki Truchanowej schodziła prawie pionowa ściana. I tam obok tej
ściany był taki mały płaski placyk, idealnie nadający się na budowę
szałasu. Taka prawdziwa samotnia… Nikt tam z dorosłych nie zaglądał, bo i
po co...Więc co roku budowaliśmy sobie w tym miejscu szałas. W trójkę,
czasami tylko piątkę małolatów, będących akurat w pobliżu…O
materiały do budowy szałasu nie trzeba było się martwić. Wystarczała
mała siekierka - coś w rodzaju ciupagi, jakieś obcążki do przecinania
drutu i to wszystko. Reszta była na miejscu, nawet z gęsto rosnącym tam
łopianem; do pokrycia i uszczelnienia dachu czy części ścian. Tam to
właśnie zainstalowaliśmy telefon, wykorzystując oczywiście przewody
ściągnięte z lasu. Nie na długo zresztą, bo nie umiałem [mieliśmy]
rozwiązać sprawy dzwonka, a takie ciągłe czuwanie przy słuchawce, to
dobre było, ale tylko na godzinę, dwie.. No i ktoś musiał stale
przebywać i tu i tam, bo żadne inne tajemnicze siły do naszego szałasu
nie chciały telefonować...Tam też zachodziły do nas [do siebie]
dziewczynki Pabisińskie - pewnie wnuczki Truchana - pasące od czasu do
czasu krowy na swojej górce. Jedna Gosia, a druga młodsza nieco, Basia.
Takie bardziej od Potokowych dzieciaków "dystyngowane", ale miłe i
grzeczne...W tej to Gosi to się trochę nawet "podkochiwałem" w wieku 8 -
10 lat...Związanym pokrewnie z krowami zdarzeniem, a raczej z ich
męskim odpowiednikiem, czyli byczkiem, miałem niemiłe spotkanie – oko w
oko. Szedłem sobie latem ze szkoły do domu, nie jak zwykle drogą, tylko
wzdłuż Strzeszynianki, po jej urwistych brzegach. Na pastwisku, za
domem Suskich stało zwierzę, byłem pewien że to jakaś krasula. Gdzieś z
odległości pięciu metrów ruszyło w moim kierunku. Zorientowałem się,
że to byczek… W tył zwrot, start jak na setkę i skok przez szeroką
gdzieś na dwa metry rzekę, z wysokości też około dwóch. Wylądowałem
prawie przy brzegu, ale z podbitymi oczami. Kolanami; już lądując na
płyciźnie rzeczki podbiłem sobie te oczy. Ktoś od Suskich zaprowadził
mnie płaczącego do domu, bo ja nic nie widziałem…Ta” stara” szkoła
mieściła się więc również przy rzeczce, lecz znacznie większej od mojej
przydomowej, bo przy Strzeszyniance. Za tą to rzeczką był bardzo
stromy i wysoki brzeg – takie urwisko skalno – ziemne. Jak sobie
przypominam, to mogło mieć wysokość czteropiętrowego bloku, to jest
około 15 – 20 metrów. Gdzieniegdzie tylko lita skała, były też miejsca
porośnięte jakimiś marnymi krzaczkami. Tak gdzieś w środkowej części
tego urwiska znajdowała się skalna grota, szczelina pomiędzy skałami,
jaskinia, pieczara, czy jak ją tam nazwać. Nieduża, nawet można rzec że
mała. Taka gdzieś 2x2 m. To od zawsze był szczyt naszych możliwości
wspinaczkowych. Można było tam dojść z dwóch stron. Od góry, ześlizgując
się pomiędzy krzaczkami, lub od dołu – od brzegu rzeczki, łapiąc się
podobnych krzaczków i za pomocą nich podciągając ku górze. Oba sposoby
dosyć bezpieczne i nie pamiętam, aby ktoś spadł podczas tej wspinaczki.
Mimo to tylko nieliczni odwiedzali to miejsce. Na dodatek, jeśli jakaś
szkolna paczka [banda] kolesiów opanowała ten teren, to trzeba było
następnym go „odbijać”. Ja to miałem na tyle dobrze, że mój starszy o
pewnie trzy lata kolega Janek Foryś, już w mojej trzeciej klasie wyrobił
mi prawo dostępu do tej fortecy, no i miałem je w „spadku” do końca
szkoły… W powojennym okresie dosyć znaczna liczba Greków, na wskutek
politycznych przemian w ich kraju, szukała swojego miejsca na świecie w
„Demoludach”. Co to takiego?...Ano tak w skrócie zwano Kraje tzw. Demokracji Ludowej, czyli wszystkie zależne od Wielkiego Brata – ZSRR.
Tak i w Polsce znalazło się ich sporo. Również sierot po nieżyjących
już rodzicach. Jednym z takich ośrodków dla dzieci mieścił się w
Zagórzanach. To granicząca z Klęczanami - jak i Strzeszynem wioska ze
stacją kolejową. No i od czasu do czasu rozgrywano mecze piłkarskie
pomiędzy zbieraniną z Klęczan, trochę Libuszy i Strzeszyna [chyba tylko
ja], Kobylanki, a zgraną paczką z Domu Dziecka - [Grekami]. Nie
przypominam sobie, byśmy kiedykolwiek wygrali, ale pamiętam ostatni mój
mecz z siódmej klasy, kiedy przegraliśmy aż 7:0…Ciekawą i na te czasy
nowoczesną wioską była Libusza. Usadowiona wzdłuż głównej trasy Gorlice
– Jasło, zelektryfikowana, z rafinerią [nie pamiętam, czy w tym czasie
jeszcze działającą] ropy naftowej.. Dobrze wyposażony jakiś Klub
Wiejski, czy też może przyzakładowy, w którym to po raz pierwszy
zobaczyłem okrągły ekranik z ruszającymi się postaciami..Szok..Początki
telewizji na tym terenie. Nie mam pojęcia, w jaki sposób był
przekazywany sygnał, ale te migające obrazki, szybciej znikały niż się
pokazywały. Mimo to – niezapomniane przeżycia. Bardzo rzadko jednak tam
bywałem, bo na inne wioski to samotnie się nie wybierano, a w okolicy
nie było za dużo kolegów. Nie było wiec też z kim iść.. Wiele czasu
spędzaliśmy w lecie nad rzeką Ropą, za którą to właśnie była już
Libusza. W tym miejscu Ropa dosyć już szeroka, od naszej strony z
wysokim brzegiem – nasypem, na którym ułożono tory kolejowe relacji
Stróże – Sanok, a od strony Libuszy szeroka, często piaszczysta łacha…
Rzeka pełna ryb. Wystarczyło mieć mocno dziurawe wiadro i przejść się
przy głębszym brzegu, ze skierowaną ku brzegowi tą pułapką, aby złapać w
nią kilka pstrągów. Mniejsze zanosiliśmy do naszej rzeczki, by je tam
zacząć hodować, ale nic z tego nie wychodziło. Nasz potoczek nie był
dla nich przyjazny. Jeszcze mniej przyjaznymi były koty. Jednego z nich
naszliśmy, jak wyłowił „naszego” pstrąga. Kot dostał lanie, a pstrąga
pochowaliśmy z wielkim żalem i ceremoniałem w wykopanej jamce,
przykrytej kamieniami, by te wstrętne koty znowu nie dobrały się do
niego…

To była opowieść o letnich rozrywkach…No, a zimą to o, ho, ho…
Każdy z nas miał swoje narty. Różnego rodzaju to były deski,
przeważnie robione u tamtejszych stolarzy; koniecznie jesionowe, bo
mimo że ciężkie, ale giętkie i wytrzymałe. Narty wg. tamtych zasad
musiały mieć długość użytkownika z wyciągniętą do góry, zgiętą w dłoni
ręką. Takie ponoć były najlepsze… I ja miałem po kolei różne, ale
najfajniejsze to były ostatnie…Gdzieś wyhandlowane przez Taty starych
znajomych – śliczne i wyglądające jak z magazynu [pewnie i tak było] –
narty z nadrukiem na czubach” SS”, lśniące lakierem, z wiązaniami o
jakich przedtem nawet nie marzyłem - no więc jeszcze poniemieckie;
bardzo mało używane. Głupio wyglądało to „SS”, ale dla „szpanu” też się
przydawało. Wielu mi ich zazdrościło… To były moje ostatnie narty,
jakie miałem na nogach… Jak wyjechałem do Tarnowa, narty te dostał „w
spadku” jeden z moich dalszych kuzynów. Największą uciechą w zimowe
dni, spędzającą wielu młodzieniaszków z bliskiej i dalszej okolicy,
były budowane na stokach skocznie narciarskie. Budowane, to za duże
słowo. Po prostu lepione z ubitych kulek śnieżnych, aby ta skocznia
wytrzymała jak najdłużej… Niektórzy „specjaliści” skakali nawet ok. 20
m. Ja najdalej 8 m… Ale było fajnie i już… Wolałem jednak zjazdy.
Najpierw wyprawa na wysokie górki, a później szusowania w dół. Techniki
podchodzenia pod zbocza też bywały różne. Najszybciej szło się
„jodełką”– takim krokiem łyżwowym, trudnym dosyć do opanowania, z
pomocą kijek [kijków?] by się odpychać i równocześnie podpierać...
Strasznie męcząca technika, więc dłużej lecz wygodniej szło się
„schodkami”, przestępując z nogi na nogę, na krawędziach nart. I tylko w
ten „schodkowy” sposób można było wejść, nie odpinając desek od nóg,
pod bardziej strome zbocza. Pamiętam też jedną z wypraw do lasu, akurat
powyżej tej naszej jaskini w skale, by sobie później zjechać. A
zjeżdżaliśmy takim leśnym duktem, rzadko widocznie uczęszczanym przez
konne wozy, gdzieniegdzie po środku porośniętym krzaczkami. Jechałem
pierwszy, no i taki większy krzaczek „wziąłem” pomiędzy nogi. Jakoś się
zatrzymałem dopiero nad samym urwiskiem, gdzie było kawałek pastwiska,
po prostu celowo się przewracając. Długo nie mogłem dojść do siebie…
Jeszcze z pięć metrów i zleciał bym z tych dwudziestu metrów, przez
skałki, chaszcze i co tam jeszcze było po drodze. Prostu w rzeczkę… Ale
się znowu udało.. Jedną z zimowych „dyscyplin”, oczywiście też pod
okiem niezastąpionego Jurka Lasoty był bieg na jakimś tam, płaskim
dystansie. Ile akurat było prostego odcinka, bez górek i innych
przeszkód, odpowiednio zaśnieżonego. Trochę się go rozjeździło,
udeptało metodą „schodkową” – przestępując z nogi na nogę – i trasa
gotowa. Obojętnie było, jaką techniką kto biegł. Aby dobiegł pierwszy..
Ja polubiłem „łyżwę”, ale nigdy nawet w czołówce nie byłem.. Miałem [i
mam] za słabo umięśnione nogi, w ogóle jestem mizerota..Dlatego też, w
innej konkurencji – slalomie pomiędzy ustawionymi na stoku gałęziami
jakiejś choiny, nie brałem udziału. Tam bowiem trzeba jednak mocnych
nóg, aby móc w gwałtowny sposób omijać ustawione słupki. Tornistry do
szkoły, z tych tańszych i ogólnodostępnych wykonane były z
polakierowanej dykty. Te zimą kończyły swój żywot bardzo szybko, bo na
uślizganych już prawie do lodu mniejszych góreczkach, były używane jako
sanki. Przeważnie przez dziewczynki, bo szanujący się chłopcy do
szkoły przychodzili na nartach… A dziewczynki to co?..miały za sobą
ciągać sanki, by trochę po lekcjach pojeździć?..Chociaż co niektóre też
umiały nieźle śmigać na nartach, tylko że nie zabierały ich do
szkoły.
Inne wspomnienia..Na
ferie zimowe, ale i latem na wakacje przyjeżdżał z Wrocławia chłopak w
moim wieku, do wspominanego wcześniej pana Skowrona – swojego
krewnego [zdaje się, że dziadka]. Nie mogę skojarzyć jego imienia, ale
nazwisko brzmiało coś jak Roszkiewicz.?..[przepraszam, jeśli się
pomyliłem]. Fajny kolega, światowiec z wielkiego miasta, ale bardzo
taki poukładany i nieźle wysportowany. Co roku więc spotykaliśmy się,
zostaliśmy nawet wakacyjnymi kumplami… Zmierzam natomiast do tego, że
bardzo lubiłem odwiedzać dom pana Skowrona, a to była jedyna okazja,
gdy w odwiedziny zjeżdżał ten kolega…Drewniana, piętrowa i masywna
budowla pod lasem w stronę Biecza, jeszcze kawałek za szkołą…Z radiem
na baterie, bieżącą zimną wodą, lecącą niezłym strumieniem z mosiężnych
kranów. Bez użycia jakiejkolwiek energii do jej pompowania...Dom pod
lasem, trochę już na „odludziu”, u podnóża sporej górki, też
zarośniętej odwiecznym borem. Prawie na szczycie tej górki było
źródełko, czynne cały rok i sączące się strumykiem do kolejnej rzeczki.
Pan Skowron poprowadził wodociąg od samego źródełka, zakrywając je
przy tym przed zanieczyszczeniami i tym sposobem z wysokości w pionie
ponad 50 m. miał lepsze ciśnienie wody, niż ja dziś w bloku… A nadmiar
wody nadal spływał sobie strumykiem, jak dawniej… Marzyła mi się całe
życie taka chata…Technicznym rozwiązaniem problemu energii elektrycznej
z kolei zajął się mój wujek Gazda. Też mieszkaniec podleśnego domu, z
drugiej strony okolicznych lasów, wraz z synami, a moimi kuzynami –
Józkiem, Tadkiem i Emilem - starszymi znacznie niż ja, w wieku moich
braci, wybudował wieżę z wiatrakiem, "wykombinował” gdzieś chyba
poniemiecką prądnicę, naściągał do domu ile się tylko dało rożnych
akumulatorów i miał naprawdę udaną jak na tamte warunki własną
elektrownię.. Za jakiś czas „przyczepiły” się do Niego odpowiednie
władze, i ustąpił, ale też z tego powodu, że już zaczęto elektryfikować
ten zakątek wioski...Rozpoczynała się era cywilizacyjnego skoku…Wujek
Gazda, to ogólnie był niezły „oryginał”. Bardzo dobrze radził sobie z
sadownictwem, taki miejscowy „Miczurin”, potrafiący krzyżować różne
gatunki drzew owocowych, posiadający niezłą przydomowo – leśną pasiekę i
czasami… kłusujący. Przy okazji dobry rzeźnik i masarz, umiejący
przyrządzać doskonałe wyroby masarskie… A za kłusownictwo musiał swoje
odsiedzieć… U nas w domu zainstalowano elektryczność nieco wcześniej,
tak chyba w wakacje między moją szóstą a siódmą klasą. Musieliśmy
całkiem prywatnie postarać się o dołączenie naszego domu do linii
elektrycznej 220 V – którą akurat stawiano niedaleko nas. O trzy słupy
od nas… Dwa z nich trzeba było postawić na polu sąsiada zza rzeczki, ale
nie Bielicza tylko innego, którego nazwiska nie chcę wymieniać…W jakiś
sposób dogadano się, i w moim domu rozbłysło światło elektryczne. Pod
strzechą… Niedługo potem Tato zakupił [pewnie na raty] pierwsze,
niezapomniane radio Pionier. Drewniana obudowa, to i głośnik jako tako
brzmiał, pierwsze wspólne, rodzinne i już codzienne nasłuchiwanie
„Matysiaków”…Europa zawitała także do nas…Siermiężna, bo siermiężna, ale
prawie nikt innej nie znał w naszych rejonach. W tym kawałku wsi –
Potokach – mieliśmy jako jedni z pierwszych ten nieodzowny dziś rodzaj
energii. Jaka to była wygoda w stosunku do lat poprzednich, nie muszę
chyba nikogo przekonywać. Ale starsze osoby, przeważnie babcie, na widok
takiego sposobu oświetlania domu, po prostu się żegnały, upatrując w
tym jakichś czarów.
PRZEMIANA

Tarnów – Świerczków




Okazało się
jednak,
że jest nieco młodsza ode mnie [o dwa lata]. Na tutaj przedstawionym
zdjęciu ma już lat 17 –cie… To była moja pierwsza, prawdziwa i głęboka
miłość. Miała na imię Halinka… Nie będę
opisywał tutaj historii miłości, lecz jedno muszę wyznać. Dla świadectwa
prawdzie. Nie była to miłość do końca spełniona [skonsumowana
fizycznie] – jedynie platoniczna, lecz naprawdę gorąca… Płacząca przy
rozstaniach… Kilkuletnia… Z wzajemnością… Aż do wojska… Tymczasem jednak
udałem się na wakacje, po krótkim pobycie w domu, na Śląsk Opolski do
mojej siostry Heleny. Nauczycielki, już wtedy zamężnej. Mieszkali u
rodziców Janka, męża Heleny, w przestronnym domu na swoim piętrze.
Teściowie mieszkali na dole. Przy domu był olbrzymi sad, zapuszczony i
już dziczejący, lecz obfity w różnego rodzaju owoce – u nas w
Strzeszynie niespotykane… Janek, majster co się zowie, ślusarz,
hydraulik i Bóg wie co jeszcze, pracowity i zaradny mężczyzna. Oboje
pracowali, na dodatek teść miał parę hektarów, konie, krowy i inne
zwierzaki domowe, więc nie mogli narzekać i nie narzekali. Czułem się
tam wyśmienicie, na dodatek Helena nie za bardzo mi dokuczała z powodu
rezygnacji z Technikum… Wakacje szybko się skończyły, czas na powrót do
szkoły. Już czwarta klasa, tyle że nie Technikum… Ale w bardzo teraz
przychylnym internacie. Przy okazji uczenia się w klasie „sportowej”; na
legitymację szkolną tejże klasy miałem całkowicie darmowy wstęp na
wszystkie mecze, czy inne imprezy odbywające się na stadionie Unii
Tarnów. No i poznałem paru chłopaków z tego środowiska. Piłkarska Unia
nie była potęgą, ale żużel z Pytko i innymi, to nawet niezły. Do Stali
Rzeszów [Kapała, Kępa] jeszcze im trochę brakowało, lecz i tak byli w
czołówce krajowej. A my – sportowa klasa mogła z nimi jeździć po całej
Polsce jako kibice, autobusami Zakładów Azotowych – oczywiście za darmo…
Ja bywałem zawsze na wyjazdach w Rzeszowie. Do innych miejscowości nie
chciało mi się wybierać, bo i nie czułem się jakimś znowu zagorzałym
kibicem… Za to Ci z parkowej grupy, nazywający się teraz jak znany
wówczas zespół – Czerwono – Czarnymi, to byli naprawdę zagorzali i zaprzysięgli kibice Unii...
Protoplaści dzisiejszych „kiboli”. Tylko że bez „ustawek” jak dzisiaj. Zawsze winni w oczach kibiców przegranej drużyny byli sędziowie, a nie bogu ducha winni przyjezdni kibice. Owszem, zdarzały się burdy stadionowe, lecz wywoływane przez źle oceniających – wg. kibiców – sędziów. W jednej z nich brałem czynny udział. Był to mecz pomiędzy Unią a Cracovią o wejście do – i tu nie wiem – jakiejś wyższej ligi. Cracovia wygrała przy nachalnie wyraźnym sprzyjaniu sędziów [mieszkańców Krakowa]. No i się zaczęło. Sędziowie zdążyli uciec do szatni, ale co dalej ?...Przecież tam nie zamieszkają, chcą wrócić pociągiem do domu, lecz boją się wyjść. Parę setek kibiców na nich czeka…Pomiędzy nimi oczywiście nasza parkowa grupa Czerwono Czarnych. Przyjechało po jakimś czasie w paru Nyskach i Lublinach milicyjne wsparcie [ze szkółki milicyjnej w Tarnowie]. No i się zaczęło… Milicja maski na twarz, granaty z gazem łzawiącym poszły w tłum, takie nieco dłuższe i twardsze pałki w ruch i tyralierą na nas. Pełno szczypiącego w oczy dymu, na parę metrów nic nie widać, my trzymamy się jako tako kupy. Dostaję pałką w głowę. Ostatni obraz jaki zauważyłem, to jak Janek Gondek – jeden z przywódców parkowej grupy – takim króciutkim ruchem pięści uderza tegoż milicjanta w żołądek. Gdy po chwili oprzytomniałem, milicjant leżał obok jakoś tak dziwnie zwinięty do środka… Długo jeszcze trwały rozróby, które przeniosły się do parku. Milicjanci odstawili samochodem sędziów na kolej, przed samym przyjazdem pociągu, ale cóż z tego… Kilkunastu „naszych”, wmieszanych pomiędzy kibicami Cracovii też do tego pociągu wsiadło. Przed Brzeskiem, na jakimś pomniejszym przystanku wynieśli dosłownie tychże sędziów z pociągu, sprawili odpowiednie manto i zdążyli jeszcze ich wrzucić do ruszającego już składu… Żaden z sędziów nie znalazł się w szpitalu, a na drugi dzień w miejscowej gazecie tytuł „Czerwono – Czarni znów w akcji”… Rozeszło się po kościach, mimo że nawet w naszej szkole milicja szukała winnych, ustawiając nas na zewnątrz podczas specjalnie zwołanego apelu. Nikogo jednak nie rozpoznano [lub może i nie chciano]. W tym miejscu mogę - nawet powołując się na pamięć mojej Mamy przysiąc, że grupa ta nigdy nie szukała draki dla draki. Była to charakterna - jeszcze wychowana na starych, honorowych zasadach banda młodzieńców, dla których słowo znaczyło słowo… A pilnowało tych zasad dwóch przywódców – wspomniany już Janek Gondek i Zbyszek Piekielniak [nie jestem pewien, czy to Jego prawdziwe nazwisko]. Miedzy Nimi też dochodziło do sporów, rozstrzyganych w kategoryczny, lecz honorowy sposób. Solo, bez użycia jakichkolwiek ostrych narzędzi. Po chwili pokrwawieni ale pogodzeni rozchodzili się… do następnego razu. Może to i dobrze, że było ich dwóch, jeden drugiego bacznie obserwował, nie dając żadnych szans na odstąpienie od niepisanych, ale przyjętych w grupie honorowych zasad… Tymczasem zbliża się koniec roku szkolnego, to i koniec szkoły… Nie tak to sobie wyobrażałem. W ogóle sobie nie wyobrażałem takiego zakończenia mojej edukacji… Końcowe egzaminy, [ a w tej szkole były takie – coś w rodzaju matury ] pisemne zdałem bez żadnych problemów. Pozostał egzamin praktyczny z nauki zawodu – ślusarza remontowego urządzeń i aparatury chemicznej...
Od zawsze miałem „smykałkę” do różnych technicznych prac ręcznych, więc nic a nic nie przejmowałem się tym egzaminem. Pełen luz… Na egzaminie otrzymałem do końcowej obróbki surową odkuwkę żelazną imadełka ręcznego. Miałem ją po prostu za pomocą różnych narzędzi – przeważnie pilników – doprowadzić do praktycznego stanu, gotowego do złożenia w całość i używania… Szło mi całkiem nieźle, trzy razy już podchodziłem do egzaminatorów, by ogłosić zakończenie mojej pracy i trzy razy odsyłano mnie do jakiejś jeszcze poprawki… Za czwartym razem, gdy znowu coś Im nie pasowało, by mnie w końcu ocenić – po prostu walnąłem [rzuciłem, prasnąłem] tą egzaminacyjną pracą o podłogę – i nikt więcej mnie w szkole nie widział… Nawet nie wiem, jak wyglądało moje końcowe świadectwo szkolne, chociażby to z ocenami z egzaminu pisemnego… Znowu wzięła u mnie przewagę nadmierna nerwowość i zaciętość… Spakowałem swój dobytek do walizki i jakby nigdy nic powiedziałem w internacie, że wyjeżdżam po egzaminie do domu. Poszedłem jednak do parku szukać pomocy u chłopaków z grupy „parkowej”. Wiedziałem, ze jeden z nich ma klucz do domku na ogródkach działkowych. Szczęśliwie Go spotkałem, i po kilku słowach ruszyliśmy do tego domku. Na obiad połączony z kolacją zjedliśmy kurę „po cygańsku” – to znaczy i kradzioną; jako szwendającą się bez powodu w pobliżu pewnego domu, i pieczoną w glinie na ognisku. Przyprawioną po wypatroszeniu wszelkimi możliwymi warzywami, jakie znaleźliśmy na działce – również z zapasów zeszłorocznych. Pierwszy i ostatni raz jadłem taki rarytas… To był już rok 1963, a więc od lutego byłem wg. prawa pełnoletnim obywatelem.. Wyruszyłem więc na drugi dzień do Krakowa – Nowej Huty w poszukiwaniu pracy… Rodzina na razie nic nie wiedziała, co ze mną się dzieje… Na dworzec centralny do Krakowa przyjechałem jeszcze przed południem. Z Tarnowa Zachodniego to godzina jazdy pociągiem. Walizkę zostawiłem w dworcowej przechowalni i ruszyłem „w miasto”… Miałem trochę „uciułanej” na czarną godzinę gotówki, liczyłem że starczy mi jej na jakieś trzy, cztery dni. Szukałem pracy, mając już tzw. Tymczasowy Dowód Osobisty i świadectwo ukończenia trzeciej klasy [czteroletniej] Zawodówki – „ślusarz remontowy urządzeń i aparatury chemicznej”. Nałaziłem się po nieco znanym z wcześniejszych wizyt u Gienka Krakowie i nic nie mogłem niestety znaleźć…Znalazłem przy okazji tani nocleg w jakimś Młodzieżowym Domu Turystycznym. Na drugi dzień, wyspany i odświeżony ruszyłem na dalsze poszukiwania. Wtedy to był taki czas, że trzeba było być zameldowanym mieszkańcem, aby można się gdziekolwiek zatrudnić. I odwrotnie – można było się zameldować, gdy miało się już pracę… Kto mógł wymyśleć takie przepisy?... Pewnie taki sam „niedouk” jak ja… Bardzo już byłem zrezygnowany i umęczony łażeniem na piechotę po mieście – nie znając przecież lokacji jakichkolwiek Zakładów, mogących mnie ewentualnie zatrudnić – gdy nagle słyszę…O…! Przyjechałeś do mnie…! Brat Gienek… Szedł akurat z naprzeciwka… Nie wiedziałem za bardzo co odpowiedzieć, więc tylko przytaknąłem… Musiał mieć nienormowany czas pracy, bo od razu pojechaliśmy tramwajem [5 lub 15] do Jego mieszkania w Nowej Hucie. Halinki – jego żony jeszcze nie było po pracy w domu…Byliśmy więc sami, a On wyciąga z barku jakieś napoczęte już wino – pierwszy raz w życiu miałem okazję napić się alkoholu z Bratem… Po wypiciu lampki, okazało się, że już o wszystkich moich wyczynach podczas egzaminów wiedział, sam też zaniepokojony, gdzie się podziałem… Oczywiście zaoferował pomoc w załatwieniu tego „nieporozumienia” – decyzję pozostawiając mnie. Lecz ja - uparty jak zwykle – kategorycznie odmówiłem… Nawet się nie złościł i zaproponował w zamian załatwienie mi pracy. Na to już się zgodziłem, bez zbędnych ceregieli… Noc spędziłem u nich, trochę już spokojniejszy o swoją przyszłość… Na drugi dzień, gdy Gienek po pracy przyjechał do domu, oczywiście oznajmił że już mogę podjąć pracę, kiedy tylko zechcę – praca poczeka na mnie… Za namową Halinki – żony Gienka, parę dni spędziłem urlopowo – łażąc sobie luzem po Nowej Hucie, zaopatrzony dosyć obficie w „kieszonkowe” – oficjalnie od Gienka, a mniej oficjalnie, cichaczem od Jego żony…

Protoplaści dzisiejszych „kiboli”. Tylko że bez „ustawek” jak dzisiaj. Zawsze winni w oczach kibiców przegranej drużyny byli sędziowie, a nie bogu ducha winni przyjezdni kibice. Owszem, zdarzały się burdy stadionowe, lecz wywoływane przez źle oceniających – wg. kibiców – sędziów. W jednej z nich brałem czynny udział. Był to mecz pomiędzy Unią a Cracovią o wejście do – i tu nie wiem – jakiejś wyższej ligi. Cracovia wygrała przy nachalnie wyraźnym sprzyjaniu sędziów [mieszkańców Krakowa]. No i się zaczęło. Sędziowie zdążyli uciec do szatni, ale co dalej ?...Przecież tam nie zamieszkają, chcą wrócić pociągiem do domu, lecz boją się wyjść. Parę setek kibiców na nich czeka…Pomiędzy nimi oczywiście nasza parkowa grupa Czerwono Czarnych. Przyjechało po jakimś czasie w paru Nyskach i Lublinach milicyjne wsparcie [ze szkółki milicyjnej w Tarnowie]. No i się zaczęło… Milicja maski na twarz, granaty z gazem łzawiącym poszły w tłum, takie nieco dłuższe i twardsze pałki w ruch i tyralierą na nas. Pełno szczypiącego w oczy dymu, na parę metrów nic nie widać, my trzymamy się jako tako kupy. Dostaję pałką w głowę. Ostatni obraz jaki zauważyłem, to jak Janek Gondek – jeden z przywódców parkowej grupy – takim króciutkim ruchem pięści uderza tegoż milicjanta w żołądek. Gdy po chwili oprzytomniałem, milicjant leżał obok jakoś tak dziwnie zwinięty do środka… Długo jeszcze trwały rozróby, które przeniosły się do parku. Milicjanci odstawili samochodem sędziów na kolej, przed samym przyjazdem pociągu, ale cóż z tego… Kilkunastu „naszych”, wmieszanych pomiędzy kibicami Cracovii też do tego pociągu wsiadło. Przed Brzeskiem, na jakimś pomniejszym przystanku wynieśli dosłownie tychże sędziów z pociągu, sprawili odpowiednie manto i zdążyli jeszcze ich wrzucić do ruszającego już składu… Żaden z sędziów nie znalazł się w szpitalu, a na drugi dzień w miejscowej gazecie tytuł „Czerwono – Czarni znów w akcji”… Rozeszło się po kościach, mimo że nawet w naszej szkole milicja szukała winnych, ustawiając nas na zewnątrz podczas specjalnie zwołanego apelu. Nikogo jednak nie rozpoznano [lub może i nie chciano]. W tym miejscu mogę - nawet powołując się na pamięć mojej Mamy przysiąc, że grupa ta nigdy nie szukała draki dla draki. Była to charakterna - jeszcze wychowana na starych, honorowych zasadach banda młodzieńców, dla których słowo znaczyło słowo… A pilnowało tych zasad dwóch przywódców – wspomniany już Janek Gondek i Zbyszek Piekielniak [nie jestem pewien, czy to Jego prawdziwe nazwisko]. Miedzy Nimi też dochodziło do sporów, rozstrzyganych w kategoryczny, lecz honorowy sposób. Solo, bez użycia jakichkolwiek ostrych narzędzi. Po chwili pokrwawieni ale pogodzeni rozchodzili się… do następnego razu. Może to i dobrze, że było ich dwóch, jeden drugiego bacznie obserwował, nie dając żadnych szans na odstąpienie od niepisanych, ale przyjętych w grupie honorowych zasad… Tymczasem zbliża się koniec roku szkolnego, to i koniec szkoły… Nie tak to sobie wyobrażałem. W ogóle sobie nie wyobrażałem takiego zakończenia mojej edukacji… Końcowe egzaminy, [ a w tej szkole były takie – coś w rodzaju matury ] pisemne zdałem bez żadnych problemów. Pozostał egzamin praktyczny z nauki zawodu – ślusarza remontowego urządzeń i aparatury chemicznej...
Od zawsze miałem „smykałkę” do różnych technicznych prac ręcznych, więc nic a nic nie przejmowałem się tym egzaminem. Pełen luz… Na egzaminie otrzymałem do końcowej obróbki surową odkuwkę żelazną imadełka ręcznego. Miałem ją po prostu za pomocą różnych narzędzi – przeważnie pilników – doprowadzić do praktycznego stanu, gotowego do złożenia w całość i używania… Szło mi całkiem nieźle, trzy razy już podchodziłem do egzaminatorów, by ogłosić zakończenie mojej pracy i trzy razy odsyłano mnie do jakiejś jeszcze poprawki… Za czwartym razem, gdy znowu coś Im nie pasowało, by mnie w końcu ocenić – po prostu walnąłem [rzuciłem, prasnąłem] tą egzaminacyjną pracą o podłogę – i nikt więcej mnie w szkole nie widział… Nawet nie wiem, jak wyglądało moje końcowe świadectwo szkolne, chociażby to z ocenami z egzaminu pisemnego… Znowu wzięła u mnie przewagę nadmierna nerwowość i zaciętość… Spakowałem swój dobytek do walizki i jakby nigdy nic powiedziałem w internacie, że wyjeżdżam po egzaminie do domu. Poszedłem jednak do parku szukać pomocy u chłopaków z grupy „parkowej”. Wiedziałem, ze jeden z nich ma klucz do domku na ogródkach działkowych. Szczęśliwie Go spotkałem, i po kilku słowach ruszyliśmy do tego domku. Na obiad połączony z kolacją zjedliśmy kurę „po cygańsku” – to znaczy i kradzioną; jako szwendającą się bez powodu w pobliżu pewnego domu, i pieczoną w glinie na ognisku. Przyprawioną po wypatroszeniu wszelkimi możliwymi warzywami, jakie znaleźliśmy na działce – również z zapasów zeszłorocznych. Pierwszy i ostatni raz jadłem taki rarytas… To był już rok 1963, a więc od lutego byłem wg. prawa pełnoletnim obywatelem.. Wyruszyłem więc na drugi dzień do Krakowa – Nowej Huty w poszukiwaniu pracy… Rodzina na razie nic nie wiedziała, co ze mną się dzieje… Na dworzec centralny do Krakowa przyjechałem jeszcze przed południem. Z Tarnowa Zachodniego to godzina jazdy pociągiem. Walizkę zostawiłem w dworcowej przechowalni i ruszyłem „w miasto”… Miałem trochę „uciułanej” na czarną godzinę gotówki, liczyłem że starczy mi jej na jakieś trzy, cztery dni. Szukałem pracy, mając już tzw. Tymczasowy Dowód Osobisty i świadectwo ukończenia trzeciej klasy [czteroletniej] Zawodówki – „ślusarz remontowy urządzeń i aparatury chemicznej”. Nałaziłem się po nieco znanym z wcześniejszych wizyt u Gienka Krakowie i nic nie mogłem niestety znaleźć…Znalazłem przy okazji tani nocleg w jakimś Młodzieżowym Domu Turystycznym. Na drugi dzień, wyspany i odświeżony ruszyłem na dalsze poszukiwania. Wtedy to był taki czas, że trzeba było być zameldowanym mieszkańcem, aby można się gdziekolwiek zatrudnić. I odwrotnie – można było się zameldować, gdy miało się już pracę… Kto mógł wymyśleć takie przepisy?... Pewnie taki sam „niedouk” jak ja… Bardzo już byłem zrezygnowany i umęczony łażeniem na piechotę po mieście – nie znając przecież lokacji jakichkolwiek Zakładów, mogących mnie ewentualnie zatrudnić – gdy nagle słyszę…O…! Przyjechałeś do mnie…! Brat Gienek… Szedł akurat z naprzeciwka… Nie wiedziałem za bardzo co odpowiedzieć, więc tylko przytaknąłem… Musiał mieć nienormowany czas pracy, bo od razu pojechaliśmy tramwajem [5 lub 15] do Jego mieszkania w Nowej Hucie. Halinki – jego żony jeszcze nie było po pracy w domu…Byliśmy więc sami, a On wyciąga z barku jakieś napoczęte już wino – pierwszy raz w życiu miałem okazję napić się alkoholu z Bratem… Po wypiciu lampki, okazało się, że już o wszystkich moich wyczynach podczas egzaminów wiedział, sam też zaniepokojony, gdzie się podziałem… Oczywiście zaoferował pomoc w załatwieniu tego „nieporozumienia” – decyzję pozostawiając mnie. Lecz ja - uparty jak zwykle – kategorycznie odmówiłem… Nawet się nie złościł i zaproponował w zamian załatwienie mi pracy. Na to już się zgodziłem, bez zbędnych ceregieli… Noc spędziłem u nich, trochę już spokojniejszy o swoją przyszłość… Na drugi dzień, gdy Gienek po pracy przyjechał do domu, oczywiście oznajmił że już mogę podjąć pracę, kiedy tylko zechcę – praca poczeka na mnie… Za namową Halinki – żony Gienka, parę dni spędziłem urlopowo – łażąc sobie luzem po Nowej Hucie, zaopatrzony dosyć obficie w „kieszonkowe” – oficjalnie od Gienka, a mniej oficjalnie, cichaczem od Jego żony…
Dorosłe życie
Po
chyba dwóch dniach, stwierdziłem jednak, że nie ma co obżerać swojej
rodziny, tylko trzeba wziąć się w końcu „za bary” z dorosłym życiem.
Razem z Bratem pojechaliśmy więc do „mojej” przyszłej firmy – NPIP Kraków Czyżyny ul. Centrala 51,
gdzie Pani Kadrowa w mig załatwiła wszystkie niezbędne papierzyska,
przynosząc je do gabinetu Dyrektora, gdzie na nie czekaliśmy popijając
prawdziwą kawę… Od tej chwili zostałem zatrudniony jako pomocnik dźwigu
samojezdnego na podwoziu Star 20 - zdjęcie tego typu dźwigu poniżej.
Pozostawała kwestia zakwaterowania. Brat Gienek z
bratową upierali się, by koniecznie pomieszkać chociaż trochę u nich. Ja
natomiast zdawałem sobie sprawę, że gdybym się przyzwyczaił do mieszkania w
„normalnym” domu z wszelkimi wygodami, to późniejsze przenosiny do jakiegoś
hotelu mogły by się okazać bardziej bolesne. No więc postawiłem sprawę jasno i
już z firmy – bez kolejnej
pomocy
brata otrzymałem zakwaterowanie w hotelu [baraku]. I to zdjecie
przedstawia typowe baraki mieszkalne, których było setki...

Osiedle to bardziej było znane jako „Meksyk”. I tutaj zamieszkałem od pierwszego dnia pracy.. Z wyżywieniem też nie było kłopotu. Na co dzień można było korzystać z wielu stołówek wewnątrz kombinatu,
nieźle zaopatrzonych i serwujących różne dania w naprawdę umiarkowanych
cenach. A my – jako załoga mobilnego miejsca pracy mogliśmy sobie
wybierać pomiędzy stołówkami, gdzie dziś smaczniej podają… Moim
bezpośrednim „szefem” w pracy był oczywiście operator dźwigu, czyli Pan
Józek M. Starszy ode mnie niecałe dziesięć lat, żonaty, od początku
chciał na mnie wymóc, by mówić Mu na Ty.. Miałem opory, lecz za jakiś
czas przystałem na to. Wesołego i miłego usposobienia, podejrzewam że
większość pracowników budów Go znała. Witany był wszędzie serdecznie i z
zadowoleniem, że to właśnie On dziś będzie u nich operował dźwigiem.
Od pracy i umiejętności operatora wiele bowiem zależało w czasami
precyzyjnym umieszczeniu danego elementu, akurat montowanego. Niedługo
czasu też potrzebne Mu było, by i mnie przyuczyć do operowania tym
dźwigiem, a samemu usiąść sobie gdzieś z boku i „gadulić” z jakimś
majstrem czy brygadzistą. Mnie zaś szło coraz lepiej, na dodatek
polubiłem tę pracę.. Niewiele też czasu potrzebował, by mnie nauczyć
jeździć całym pojazdem. Bo po co niby miał za każdym razem, gdy trzeba
było przestawić się w inne miejsce na budowie, być zawsze na miejscu,
pod bokiem.. Za niecały rok, już sam – bez prawa jazdy - śmigałem nawet
po publicznych drogach. Z początku tylko bojąc się tramwajowych
„przecinaków na szynach”, ale i do tego ruchu przywykłem.. Tak, że obaj
byliśmy zadowoleni z współpracy.. Dużo by można było opowiadać o
różnych przygodach, jakie mnie spotkały w tej pracy. Jedna z nich, to
moment, kiedy musiałem przemieścić dźwig jakieś 100 m. w inne miejsce,
przejeżdżając w poprzek przez drogę publiczną. Przejęty swoja rolą, pod
nieobecność operatora, zapomniałem „złożyć” ramię dźwigu, i tak z tym
podniesionym ramieniem przejechałem na drugą stronę drogi, rwąc przy
okazji linie telefoniczne, elektryczne i jakie tam jeszcze były..
Operator chcąc nie chcąc winę wziął na siebie… Przypłacił za to
zabraniem premii; podobne przypadki zdarzały tu się na tyle często, by
się nimi zanadto przejmowano… Mnie tylko powiedział, bym na drugi raz
najpierw pomyślał, a potem brał się za jakąś czynność. I tyle… Dźwig
ten, jak i wszystkie inne tego typu był zasilany w kolejności – silnik
samochodu służący zarówno do jazdy jak i do napędzania podczas pracy
samego dźwigu prądnicy prądu zmiennego o napięciu 380 V. Prądnica ta z
kolei zasilała w potrzebne napięcie silniki elektryczne samych urządzeń
dźwigowych. Istniała też możliwość [nielegalna] podpięcia za pomocą
kabla - po ominięciu prądnicy - tychże silników do każdego gniazdka z
takim napięciem na budowie. A tych wszędzie było sporo… Zużycie paliwa –
benzyny – wyliczane było od ilości godzin pracy sprzętu. Sporo tego
się zbierało.. problem, co z tym „zaoszczędzonym” paliwem zrobić przy
tak małej liczbie prywatnych samochodów. Dobrze, że tankowanie odbywało
się w ogólnodostępnych, przydrożnych CPN. Wtajemniczonym nie trzeba
tłumaczyć, niewtajemniczeni nie muszą wiedzieć…W każdym bądź razie –
setki litrów benzyny powędrowały również z powrotem do ziemi, bo
przecież nie można było zaniżyć jej normowanego zużycia.. Zdarzały się
bowiem przypadki, że trafiliśmy na budowę z „niepewnym” kierownictwem,
to podłączanie do gniazd budowlańców byłoby „trefne”, wtedy te normy
zużycia paliwa po prostu nie wystarczały. Operatorowi potrącano przy
wypłacie za każdy litr, bez żadnej marży - cena za litr wg. oficjalnych w
CPN…
Ludowe Wojsko Polskie
Dz.U.52.46.310 - Ustawa z dnia 22 listopada 1952 r. o przysiędze wojskowej. (Dz. U. z dnia 1 grudni1952 r.)
Ja,
obywatel Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, stając w szeregach Wojska
Polskiego, przysięgam Narodowi Polskiemu być uczciwym,
zdyscyplinowanym, mężnym i czujnym żołnierzem, wykonywać dokładnie
rozkazy przełożonych i przepisy regulaminów, dochować ściśle tajemnicy
wojskowej i państwowej, nie splamić nigdy honoru i godności żołnierza
polskiego. Przysięgam służyć ze wszystkich sił Ojczyźnie, bronić
niezłomnie praw ludu pracującego, zawarowanych w Konstytucji, stać
nieugięcie na straży władzy ludowej, dochować wierności Rządowi
Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Przysięgam strzec niezłomnie
wolności, niepodległości i granic Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej
przed zakusami imperializmu, stać nieugięcie na straży pokoju w
braterskim przymierzu z Armią Radziecką i
innymi sojuszniczymi armiami i w razie potrzeby nie szczędząc krwi ani
życia mężnie walczyć w obronie Ojczyzny, o świętą sprawę niepodległości,
wolności i szczęścia ludu. Gdybym nie bacząc na tę moją uroczystą
przysięgę obowiązek wierności wobec Ojczyzny złamał, niechaj mnie
dosięgnie surowa ręka sprawiedliwości ludowej".

Nikt zapewne przez taką metodykę szkolenia nie nauczył się strzelać, no ale dla podoficerów to była prawdziwa „radocha”… To wszystko odbywało się pod okiem dowódcy plutonu, porucznika M…, który zapewne znudzony siedział sobie nieopodal i z nudów chyba liczył mrówki… Z moimi wynikami było całkiem dobrze, bo okazało się, że poniżej czwórki z oceny strzelania nie schodzę… Do czasu feralnego dnia… Wszystkie moje kule – Panu Bogu w okno… a ja na glebę i z innymi – „czołganiem, przez pełzanie…” Kilka razy w ciągu tych paru godzin… Za którymś kolejnym strzelaniem zauważyłem jakieś nie takie umieszczenie muszki w moim celowniku. Ja ani nie miałem do swojej broni dostępu po powrocie do koszar, ani też odpowiednich narzędzi do majstrowania przy niej. Ktoś to jednak musiał zrobić… Moje podejrzenie padło od razu na kaprala Czesława M. – nie mam chęci ujawniać jego nazwiska – który od dłuższego już czasu, nie bardzo wiem dlaczego, „znęcał” się w jakiś tam sposób nade mną w codziennym życiu kompanijnym. Jego ulubionym numerem było leżenie na pryczy w sali podoficerskiej, w których mieszkali na co dzień starsi od nas i rangą i służbą, palenie papierosa i strząsywanie popiołu na podłogę, kiedy to my – najmłodszy rocznik sprzątający te pomieszczenia – zobowiązany był do zamiatania na bieżąco tego to popiołu – na kolanach - i śpiewania przy tym coraz to innych piosenek…Ja od pierwszego takiego momentu powiedziałem zdecydowanie NIE i to się niejednokrotnie na mnie odbijało. Teraz zaś zauważyłem, jak ten kapral, pokazując w moim kierunku palcem, opowiada coś z judaszowskim uśmieszkiem swoim kolegom. No to ja – przy kolejnym niewykonaniu strzelania i poleceniu „padnij itd.”… usiadłem sobie na kupie piachu, wbijając przed sobą lufą w piach mojego nieposłusznego dziś „kałacha” i milczę… Żadne okrzyki i komendy kaprali mnie nie ruszają. Jak kiedyś krzyki wychowawcy w internacie… Dopiero wezwany przez dowódcę plutonu podszedłem do Niego i w krótkich słowach poprosiłem o zamianę na jedno tylko kontrolne strzelanie broni. Zgodził się i dał mi do „przestrzelenia” broń żołnierza z najlepszym w tym dniu wynikiem. Mimo mocnego zdenerwowania, moje strzelanie zostało ocenione na piątkę… Powrót do koszar, kilkanaście minut rozmowy w Jego gabinecie, trochę przytoczonych przeze mnie faktów z życia kompanii… i miałem od tego kaprala „święty spokój” na resztę dni spędzonych w tej jednostce. Ten kapralina bowiem – nie błyszczący intelektem - starał się o pozostanie w wojsku na nadterminowego, a od dowódcy plutonu oceniającego go w pierwszej kolejności zależało wiele… I tak dotrwałem gdzieś do początku sierpnia, gdy oznajmiono nam o zakończeniu szkolenia i skierowania do służby w rozrzuconych po całej Polsce jednostkach WSW – przeważnie w okolicach innych, silnych ugrupowań wojskowych. Mnie przypadł w udziale Szczecinek, jako jedynemu kierowcy, a pozostałych pięciu żołnierzy to nawet wcześniej nie znałem – byli to typowi patrolowcy z innych niż ja kompanii… Z godzinę stałem przed dużą, wiszącą mapą Polski, zanim znalazłem moje miejsce przeznaczenia – Szczecinek…
W czasie podróży do Szczecinka,
na początku sierpnia 1965 roku konwojował naszą szóstkę młodych
żołnierzyków – w tym jednego kaprala z ukończonej świeżo Podoficerskiej
szkółki - plutonowy nadterminowy, który dla nas – zwykłych szeregowców –
był Bogiem i Carem. Ten kapral w czasie konwoju też… Plutonowy
pozostawił naszą szóstkę w dyżurce Oficera Dyżurnego przy tej nowej
Jednostce, a sam poszedł kilkanaście metrów dalej do pokoju Dowódcy
Plutonu, będącego tu na etacie Dowódcy Kompanii – czyli podporucznika
B…P… Nazwisk Oficerów w tej części opowiadania nie odważę się wymieniać,
a i innych niektórych osób też nie. No więc, gdy konwojent poszedł
składać meldunek i przywiezione papiery do kancelarii owego
podporucznika, pełniący akurat dyżur Oficera – plutonowy E...D… chwilę
nas poobserwował, posłuchał regulaminowych odzywek w stosunku do
przybyłego z nami kaprala, uśmiechnął się i oświadczył: Przestańcie się
wygłupiać z tymi „obywatelami” – u nas,
jeśli nie ma w pobliżu jakiejś znaczącej „szarży” – wszyscy jesteśmy na
TY. I nie chciał więcej słyszeć zwracania się do Niego samego przez
regulaminowe „Obywatelu…” Jestem Edek, na początek może być jedynie Pan
Edek, ale z tym Panem też nie za długo… Nasz kapral zdębiał –
przyzwyczajony przez rygor Mińska Mazowieckiego do innego traktowania –
i nic się nie odzywał. Zapomniałem wcześniej dodać, że od całkiem
niedawna pobór do WSW odbywał się co trzy miesiące. Miało to zapewne
jakiś związek z rosnącą dominacją USA na arenie międzynarodowej, oraz
ich zaangażowaniem się w wojnę Wietnamską… Wiec Sztaby Układu
Warszawskiego chciały mieć jak największą ilość żołnierzy po
przysiędze… Po jakiejś chwili powitał nas sam ppor. B.P. – który w
obecności - a nawet „pijąc” do zapatrywań Dyżurnego Oficera – z kolei
oświadczył, ze u Niego nie będzie tolerowane żadne nieregulaminowe
„Tykanie”. Nasz kapral znowu poweselał, lecz nie na długo… Tak ogólnie,
to nasza Jednostka znajdująca się na terenie Zespołu jednostek –
zwanych „samochodówką”- to budynek sztabu przytulony do aresztu
wojskowego – kiedyś podległego dawnej WSW [ czyli WSI]– teraz służył
jako normalny areszt garnizonowy. W znajdujących się tu kilkunastu
pokojach urzędowali przeważnie Oficerowie dochodzeniowi, jak i komórka
kontrwywiadu. Było tam również kilku podoficerów administracyjnych. W
każdym bądź razie w samym sztabie było więcej osób, niż nas z
Zasadniczej Służby Wojskowej, zakwaterowanej nieopodal w trzech salach;
mających w dyspozycji świetlicę i pomieszczenia sanitarne.
Przedzielone korytarzykiem z wyjściem na zewnątrz budynku i drzwiami,
znajdowały się na podobnym korytarzu pomieszczenia zajmowane przez
pisarza kompanijnego kancelarii Dowódcy Plutonu, gabinetu Dowódcy,
magazynku na broń i innego magazynku „na wszystko”. Dokładnie to dwie
drużyny patrolowe i jedna kierowców... Niezapomnianym „okazem” oficera
lubującego się w patrolach był kapitan Szewczyk, znany chyba wszystkim
żołnierzom LWP z tamtych lat. Moje szczęście, że jedyny raz pojechałem
jako kierowca na patrol taki bardziej „garnizonowy”, z tym Oficerem.
Na własne oczy widziałem, jak w pobliżu pewnej Jednostki
Radiolokacyjnej, usytuowanej w polu niedaleko Szczecinka, przyuważył
żołnierza idącego rżyskiem [pozostałość po skoszonym zbożu]. Rozkaz
„stop”- to do mnie jako kierowcy Lublina, a On sam nie czekając aż
patrol żołnierski zeskoczy ze skrzyni ładunkowej „śmignął” jak jakiś
hart za umykającym zającem …i tegoż delikwenta dogonił. Mimo, że
przecież tamten dużo młodszy i na dodatek trzeźwy. Wracał biedak z
jakiejś „lewizny” posłusznie do swojej Jednostki i miał pecha… Niecałe
trzy miesiące miałem ten wątpliwy „zaszczyt”
służyć w tej samej Jednostce, gdzie z takim oddaniem pracował wzór
Oficera LWP… Potem gdzieś Go przeniesiono; nie wiem gdzie i dlaczego.
Dowódcą mojej drużyny był kapral Janek Czaczyk,
na co dzień pisarz kompanijny – bardzo ważna „fucha”. Jego
„dowodzenie” opierało się przede wszystkim na ostrzeganiu nas o
przeróżnych niespodziankach, które szykował nam ppor. B.P. Zaprawy
poranne odbywały się tylko wtedy, gdy podoficer dyżurny naszego plutonu
[Kompanii] dostawał „cynk” telefoniczny od żony ppor. B.P. – że ten
wyszedł z domu i zapewne zmierza w naszym kierunku. A miał od swojego
mieszkania do jednostki dobre dwa – trzy kilometry. Był więc czas na
spokojne wyjście na zewnątrz. Niektórzy z nas podejrzewali, że żona
podporucznika; za Jego zgodą i namową dzwoniła do nas zawsze - nigdy
nie zawodząc – jeszcze przed szóstą rano, gdy tylko wyszedł z
mieszkania, ubrany w mundur… Może nie chciał od rana szarpać sobie
nerwów. Był bowiem wyjątkowo nerwowy i porywczy – moje odbicie w
lustrze. Pewnie dlatego, że też pochodził mniej więcej z moich terenów… W
zdenerwowaniu zawsze odpinał kaburę pistoletu – takim dwuznacznie
„znaczącym” ruchem… Najgorzej było wtedy, gdy Jego żona wyjeżdżała
gdzieś do rodziny na jakiś czas. Nie znaliśmy dnia ani godziny, kiedy to
spadnie na nas grom z jasnego nieba… Przydzielono mi na początku
samochód typu „gazik”, który na dodatek był na tzw. „stałej konserwacji”
– czyli stał nieruchomo – i to w poprzek garażu już parę
lat. A ja nie miałbym szans nim wyjechać, bo trzeba byłoby go odwrócić
bardziej prosto w stronę bramy garażu. A do tego potrzebna by była cała
drużyna kierowców. Dostałem go w spadku po kierowcy Dowódcy Jednostki,
który już się szykował do „cywila”[październik]. Za jego czasów też
przestał cały okres służby w ten sam sposób. Służył mi jako sekretny
schowek na różne rzeczy. Na pocieszenie dostałem Lublina z ławkami pod
oplandekowaną skrzynią ładunkową. Tym samym przystosowanego do przewozu
żołnierzy – eksploatowanego od czasu do czasu przy wyjazdach na
patrole, lub grupowych wyjazdach żołnierzy plutonu np. na interwencję
podczas zabawy wiejskiej, gdzie czynny udział w bójce brali jacyś
żołnierze.
Z lewej ja, po prawej Janek Czaczyk. Musiało wtedy jechać
wielu, bo nigdy nie było wiadomo, co „odbije” pijanym cywilom… A jedna
taka interwencja dotyczyła pobliskiej Szczecinkowi wioski, gdzie paru
cywili znalazło się w Szpitalu Powiatowym, po tym jak zanadto
rozgniewali naszych interweniujących kolegów z patrolówki – jako tako
znających zasady walki wręcz.. Nie wymienię z tego powodu nazwy tejże
miejscowości.
Starsi – w moim wieku może pamiętają, a młodsi nie muszą wiedzieć. A
tak ogólnie to żołnierze z drużyny kierowców nagminnie się obijali,
udając w garażach wielce mozolną pracę konserwatorską swoich pojazdów,
leżąc pod nimi... Mieliśmy niby takiego oficjalnego Szefa Służby
Samochodowej w stopniu nawet starszego sierżanta – tuż przed wojskowa
emeryturą – ale podejrzewaliśmy wszyscy, że zapewne nie miał nawet
prawa jazdy i nigdy nie kierował samochodem…To
i na mechanice samochodowej nie mógł się znać; „łykał” więc każdy
„wciskany” mu kit… Mogło np. jakieś łożysko „piszczeć” Ci w kole, a On
zawsze radził, by sprawdzić stan wody w chłodnicy… Dobrze, że nie
mieliśmy NRD – owskich Roburów, bo tam to nawet chłodnic nie ma [
chłodzone powietrzem]. Musztry za dużo też nie było; no chyba że nasz
porucznik czymś się wkurzył… Strzelania ćwiczebnego też nie, tak od
czasu do czasu dla przestrzelenia broni – PM Kałasznikow ze składaną
kolbą – przystosowany do walk ulicznych. Patrolowcy mieli gorzej, bo
czekały ich kolejne dyżury i rozpisane stałe trasy do patrolowania. Tak
to nadszedł moment pierwszego pożegnania rezerwy… Z naszej kompanii
odchodziło raptem trzech żołnierzy… Było to w październiku, a gdy
dostałem niespodziewany awans na st. szeregowego [9 X 1965] i na dodatek
nie kazano mi za bardzo obcinać włosów, to już wiedziałem; co się
święci… Ktoś podjął decyzję, że mam zostać kierowcą Dowódcy Jednostki,
zapewne za poradą odchodzącego do cywila st. szeregowego Henia [nazwiska
nie pamiętam]. I znowu mi się poszczęściło. Przez pierwsze dni,
jeszcze z poprzednim kierowcą omawialiśmy co i jak. Ja popołudniami
oswajałem się z Warszawą M 20 [dolnozaworowa], tą jeszcze garbatą –
polskim odpowiednikiem Pobiedy [ZSRR]. Jeździłem sobie po jednostce,
placu alarmowym itd., bo nigdy przedtem, oprócz samego kursu takim
czymś nie kierowałem. Nie chciałem „dać plamy”, wiedząc od Henia, że
Pułkownik sam jest dobrym kierowcą, i na byle opowiastkę Go nie
nabierzesz. Pierwszy raz, gdy miałem gdzieś z Nim jechać, to
zapomniałem języka w gębie przy próbie meldunku gotowości do jazdy,
jak nas uczono w Mińsku… On się tylko uśmiechnął, od razu też
wprowadził na właściwe sobie tory zależności służbowych. Również nie
chciał być tytułowany „obywatelem” a Panem Pułkownikiem. W niektórych
przypadkach i okolicznościach Panem Stachem… Tak bardziej po ludzku… A o
żadnych meldunkach to nawet nie chciał słyszeć. Młody jeszcze
mężczyzna, trochę ponad 40 lat, magister prawa, uczestnik misji
pokojowych w Kambodży i innych krajach tego regionu. Dusza chłop… Mundur
nosił tylko w naprawdę koniecznych przypadkach. Wolał dresy sportowe, w
które też i ja zostałem wyposażony. Miał kłopoty z…rozmiarem obuwia. W
sklepie nie znajdował, robił wiec na zamówienie u szewców. Tak potężną
miał stopę… Bardzo był zdziwiony i czuł się niezręcznie, jak ktoś mu
salutował. Trochę mrukliwy, ale to wynikało z jego usposobienia, a nie
ze zbyt wysokiej oceny samego siebie. Co to, to nie.. Że też w komunie
znajdowali się Tacy Ludzie,
na tak jednak eksponowanych stanowiskach. Inna sprawa, że Pułkownik
panujący wtedy ustrój i całe PZPR miał „w głębokim poważaniu”- żeby nie
użyć innych, bardziej niecenzuralnych słów. Wiem co piszę, bo za jakiś
czas w naszych wspólnych podróżach nieraz mnie o tym informował. Miał
pełne do mnie zaufanie, a ja do Niego. Czułem się przy Nim, jak przy
kimś starszym ze swojej rodziny…
Chodziły
słuchy” jakoby dowództwo w Szczecinku to była dla Niego kara – zsyłka
za właśnie niezbyt „prawilne” zapatrywanie na wiele politycznych
spraw.. Człowiek o tak wiele ludzkich zaletach, że naprawdę ciężko mi
wszystkie tu przytoczyć. Na przykład, gdy zauważył z okna swojego
gabinetu jakiś niepokojący Go ruch na placu alarmowym z udziałem naszego
porucznika i nas samych, to niby przypadkiem [może i tak było] nagle
zjawiał się obok. Po drodze mu akurat do wojskowego szewca, którego
często odwiedzał - wołał porucznika a Ten mnie. Pułkownik wciskał mi w
rękę kilka [naście?] złotych i wysyłał po jakieś niby potrzebne i pilne
sprawy do miasta. A tak faktycznie to kazał iść na piwo i za szybko
nie wracać… To się zdarzało kilkakrotnie, nie jeden jakiś przypadkowy
raz… Żołnierze WSW nie potrzebowali wtedy specjalnie wypisywanych
przepustek. Mieliśmy stałe i tylko od czasu do czasu zabierał je
porucznik za szczególną podpadkę. Mogliśmy też na przepustkach czy
urlopach korzystać z ubrań cywilnych, które każdy miał powieszone w
kompanijnym „magazynku od wszystkiego”. Wojsko to istniało tylko do
„fajrantu” oficerów z naszej Jednostki. Tak, że po obiedzie i służbie [u
patrolowych]; każdy robił co chciał. Pan Pułkownik miał też całkiem
„niekiepską” i rezolutną żonę, którą ja obwoziłem po mieście na zakupy.
Trzy światy - ile razy tylko byłem, tyle razy spisywała mnie ówczesna
milicja za stawanie w miejscach zabronionych. Po prostu jak najbliżej
sklepu, nieważne czy był zakaz, czy też nie. Milicja spisywała
oczywiście tylko nr. rejestracyjny pojazdu, bo od reszty – to wara. Te
swoje meldunki przesyłali następnie do Sztabu Dywizji, by dojść po nitce
do kłębka – czyj to aby pojazd naruszył wtedy a wtedy przepisy o ruchu
drogowym i tego kierowcę już w ramach regulaminów wojskowych
należałoby tam wewnętrznie ukarać. A Pułkownik chociażby po tym
dowiadywał się, ileż to razy Jego żona była na zakupach… Meldunki do
kosza, bez żadnych oczywiście dalszych konsekwencji, czy chociażby
napomnień. Przy mnie ta wędrówka meldunki – kosz odbywała się w każdy
poniedziałek, gdy jak zawsze mnie wzywał i przedstawiał taki ledwo
zarys swoich ważniejszych planów wyjazdu na ten tydzień. Żebym
przypadkiem nie wywinął jakiegoś numeru z niesprawnością pojazdu. Bo
raz zdarzyła się groteskowa sytuacja, gdy ja po żołdzie wypiłem trochę
za dużo, a On z kolei miał jakąś oficjalną uroczystość w dawnej
restauracji Polonia… Zima, ciemno – ulice ledwo oświetlone, godzina
dobrze po 22 –giej, a tu telefon do podoficera dyżurnego – mieliśmy na
kompanii również linię telefoniczną cywilną – że należy niezwłocznie
odebrać Pana Pułkownika i Jego żonę ze wspomnianej restauracji… Jakoś
tam dojechałem, zważywszy na ówczesny ruch uliczny. Bez krawatu i z
niedopiętym pasem idę po mojego pasażera, a On w wesołym nastroju
jednak zauważa, ze coś ze mną nie tak. Wychodzimy na zewnątrz,
Pułkownik wyszukuje prostą dosyć linię płyt chodnikowych i oświadcza –
ten z nas będzie kierował w powrotnej drodze samochodem, kto prościej
pokona dany odcinek. Sędziną - Jego żona. Wypadło na mnie i odwiozłem
Ich szczęśliwie do domu. Po drodze jednak musiałem co nieco wyjaśniać.
Wystarczyło tylko wspomnieć, że to dzień wypłaty żołdu, by przyznał że
wina jest po jego stronie, bo mnie nie uprzedził o planowanej od dawna
imprezie… Wolał mnie więc w poniedziałki wzywać „na odprawę”, a
wszyscy wychodzący Oficerowie z planowych, poniedziałkowych narad
dziwili się, co też tak regularnie i ja tam się zjawiam… Nigdy chyba
się nie dowiedzieli… Od czasu do czasu potrafił zadzwonić na Kompanię,
zawezwać mnie do telefonu i zapytać – a gdzie byśmy się tak dziś
„urwali” na jakiś koniaczek?.. To już wiedziałem, że należy przebrać
się w dresy i podjeżdżać pod sztab. Od tej chwili, na parę godzin był
dla mnie Panem Stachem… Po cywilnemu, w dresach… Najczęściej to
lądowaliśmy w pobliskich Barwicach [aby nie w miejscowości z
Jednostkami Wojskowymi], gdzie w takiej kawiarni na rynku wypijaliśmy
co nieco [ja lampkę wina i jakąś kawę] za oczywiście Jego pieniądze i
po kilku godzinach wracaliśmy do Jednostki, lub bezpośrednio pod Jego
dom. Po prostu lubił od czasu do czasu pobyć tylko i wyłącznie wśród
cywili… On do domu, ja do koszar i dzień z głowy… Wiem, że męczyły Go
jakieś wspomnienia, dlatego też te nieczęste, ale jednak melancholijne
nastroje.
Pochodził gdzieś z
okolic Bydgoszczy, bo jadąc tam niekiedy z Nim na odprawę
zatrzymywałem się na Jego polecenie w jednym i tym samym miejscu, a On
potrafił stanąć na mostku i patrzeć długo w dal. Powracają wspomnienia z
dzieciństwa, jak mawiał wtedy. I długo potem milczał… Byłem jednak za
nieśmiały, by się dopytywać. Na tejże drodze do Bydgoszczy, gdzieś w
okolicach Debrzna samochód zaczął kiedyś nagle „kaszleć” „prychać” i
stanął. Zdążyłem tylko jeszcze zjechać na pobocze. Dobierając się do
gaźnika, by sprawdzić chociażby stan paliwa w komorze pływakowej,
należało najpierw zdjąć filtr powietrza wlotowego. A był to filtr typu
olejowego. Zdjąłem więc go ostrożnie i rozglądam się, gdzie by go tu
bezpiecznie ułożyć. Pan Pułkownik wyciąga ręce i mówi – daj, chwile
potrzymam. No dobrze, ale po jaką cholerę chciał go oglądać z każdej
strony?.. Przechylił na siebie ten nieszczęsny filtr… i mundur od
połowy klatki piersiowej ociekał olejem… Koniec wyprawy na odprawę do
Bydgoszczy… Awaryjną okazała się cewka zapłonowa, którą miałem w
zapasie i wymieniłem. Bardzo często wówczas nawalały cewki w Warszawach.
Ja woziłem kilka… Sam na siebie narzekał, bo niby naprawdę dobry
kierowca, a nie wiedział – lub zapomniał o istnieniu filtrów olejowych. A
ja musiałem rozkładać jakieś przygodne papiery, gazety na siedzeniu,
by mi nie pobrudziło się od oleju… Kilka razy też kazał mi napełnić jak
największą liczbę kanistrów paliwem – gdzieś tak na 1000 km i wypisać
rozkaz wyjazdu na obstawę poligonu. Pierwszy raz to się zamartwiałem,
gdzie to będę spał, co jadł itd. Gdzie jeździliśmy, to Jego sprawa,
niech to pozostanie tajemnicą wojskową, a ja na jednej z takich wypraw
„poligonowych”, to miałem zoperowane podejrzane guzy po nieuleczonej do
końca „śwince”. Jakoś tak mi to tłumaczyła pewna osoba, bardzo blisko
znana Pułkownikowi, operująca ten przypadek…Wtedy nasz wyjazd się nieco
przedłużył. O spanie i jedzenie martwić naprawdę nie trzeba się było
...Warto chyba też wspomnieć o parokrotnych wizytach Pułkownika [razem
ze mną] w Jednostce Wojskowej Armii
Radzieckiej – Borne Sulinowo. Miał tam znajomego Oficera [z wielkimi
gwiazdkami na naramiennikach], do którego to mieszkania wewnątrz
Jednostki zawsze byliśmy przy takich okazjach zapraszani. Żona tegoż
oficera, nie dość że pochodziła z nad Morza Czarnego, to sama
przypominała Cygankę – bardzo ładną Cygankę…. Widocznie Armenka, lub
Gruzinka… W wielkim mieszkaniu oczywiście porządek jak się patrzy, meble
chyba jeszcze poniemieckie – solidne i ciężkie – a okna do połowy…
pozaklejane „Prawdą”- taka gazeta jak u nas niegdyś Trybuna Ludu…
Gościnność wspaniała, obiad wyśmienity i to gotowany przez panią domu,
jakiś gruziński koniaczek – tym razem beze mnie. Ja za to na drogę
dostawałem zawsze różne słodkości lub owoce, a u nich wyroby
czekoladowe były naprawdę przedniej marki…Pytałem Pułkownika w drodze
powrotnej, czemu „Prawda” a nie jakieś zasłony w oknach. Odpowiedź mniej
więcej brzmiała tak; Oni lubią „prześwietlone” mieszkanie, zaś każda
zasłona stwarza półmrok, a zasłaniać trzeba przed wzrokiem tysięcy
żołnierzy tam stacjonujących [i nie tylko]. Starczy natomiast przesłonić
dolną część okna, by z dołu prawie nic nie było widać… Ot i
wszystko...


![]() |
Ja z "moją" Warszawą |
W
międzyczasie, na wiosnę 1966 roku, po odejściu do cywila Jasia
Czaczyka, mnie przypadł „zaszczyt” i zostałem dowódcą drużyny szoferów.
Nie przysparzało to dodatkowych jakichś obowiązków, ot tytuł stosowny
do stanowiska i trochę większy żołd. Tu muszę też wspomnieć, że od czasu
objęcia kierownicy samochodu Dowódcy Jednostki, zostałem
„wyprowiantowany” z żywienia zbiorowego w jednostce, otrzymując w zamian
ekwiwalent pieniężny. Bo to nigdy nie wiadomo, kiedy i na ile czasu
wyjedzie Dowódca, a z nim Jego szofer. Inna sprawa, że obojętnie gdzie
zawitałem ze swoim bądź co bądź „szychą” wojskowym, to zawsze znalazł
się ktoś, kto mnie prowadził do kuchni… Nie wspominając o posiłkach na
miejscu. Tu w ogóle nie mogło być żadnej dyskusji… WSW za swoją „ciężką”
służbę dostawało też drugie śniadanie z chlebem do wyboru – białym
lub razowym – oraz normalnym masłem i wędliną, z dodatkiem surówek,
pomidorów czy owoców, w zależności od pory roku. Do popicia kawę z
mlekiem lub bez, kakao lub porządną herbatę, przynajmniej Madras… I to
wszystko podawano nam w specjalnej, oficerskiej salce, usytuowanej na
pięterku kuchni. Aby chyba inni nie widzieli… Jak ciężką to była służba
niech świadczy fakt, że przybyło mi parę ładnych kilogramów [z tej
zapewne ciężkości]. Pan Pułkownik posiadał również swoje prywatne auto –
Moskwicz 408 – cztery lampy z przodu; które to ja od czasu do czasu
doprowadzałem do jakiej takiej czystości. Pomimo że mógł przecież używać
samochodu służbowego do swoich prywatnych wyjazdów, to wolał jednak
nie za dużo z tych przywilejów korzystać, oglądając się na „łaskę”
systemu państwowego… To więc i brudził to swoje autko. A i tak nieraz
zastawałem Go pod Jego domem, jak w kaloszach i dresach próbował myć
pojazd. Nie chciał jednak niszczyć przy okazji trawnika, używając do
mycia chemii, więc wręczał mi kluczyki od samochodu, a ja paradując z
otwartą szybą i włączonym na ful radiem, przejeżdżałem pół Szczecinka,
by trochę „poszpanować”. Do Jednostki zaś, gdzie miałem umyć porządniej
samochód było raptem z trzysta metrów… To moje „szpanowanie”, to nie
było ot takie sobie… W tym czasie stałem się już prawie że stałym
bywalcem kawiarni „Jubilatka”, a tam zapoznałem nie tylko kolegów, ale i
koleżanki „z cywila”. No więc, a nuż któraś zauważy mnie za kierownicą
nowiutkiego Moskwicza?.. „Jubilatkę” w pewnym momencie zamknięto przed
mundurowymi, lecz dla żołnierzy z WSW to żaden problem. Mogli przecież
chodzić sobie na przepustki po cywilnemu; jednak co mundur, to
mundur… Ciekawa dla mnie sytuacja następowała, gdy Pan Pułkownik
wybierał się na urlop – i latem i zimą [zapalony żeglarz i narciarz].
Ja „z rozpędu” dostawałem również urlop „w nagrodę za.. itd.”… Bo
przecież Pułkownik nie mógłby mnie pozostawić na pastwę Dowódcy
Plutonu. Tylko że do domu miałem „krok na mapie Polski”. Pod koniec,
ostatnie 5 dni pozostawiłem sobie na sam okres „przedcywilowy” i w
rezultacie „zawirowań” z moim odejściem z WSW nie wykorzystałem.
Teraz kilka słów o mojej znajomości z wspomnianą wcześniej Halinką J… Jeszcze na początku służby wojskowej wszystko wydawało się „cacy”, co tydzień płomienne listy, wymiana kolejnych zdjęć itp. W tym pierwszym roku – na Święta Bożego Narodzenia i Sylwestra - dostałem „nagrodowy” urlop z wojska [14 dni], całkiem niespodziewanie, bo i Pułkownik w ostatnim momencie załatwił sobie gdzieś godne miejsce i na ten okres wyjechał z żoną na narty. Przed samym Sylwestrem postanowiłem odwiedzić Halinkę bez uprzedzania – licząc na Jej towarzystwo w Sylwestra… Bo i uprzedzić nie było za bardzo jak. Telefony to przecież nie to co teraz, a i list by później zaszedł, niż ja sam dojechał. Od przystanku kolejowego Wola Łużańska do miejscowości w której mieszkała było dobre dwa trzy kilometry po śniegu i na mrozie… Spotkałem Ją w takiej wiejskiej klubokawiarni; już tam u Niej na wsi, gdzie chciałem się czegoś napić – przed spotkaniem z wrażenia zaschło mi w gardle. A Ona na mój widok oniemiała i bardzo, ale to bardzo się zmieszała. Powiedziała, ze na moment musi iść do domu zanieść zakupy – faktycznie miała je przy sobie i zaraz wraca… Dosiadłem się do stolika przy której zostały Jej koleżanki i po krótkiej wymianie grzecznościowych zdań dowiaduję się… że MOJA HALINKA wychodzi za mąż, jeszcze w tym karnawale… Teraz z kolei ja oniemiałem, nie wiedziałem co robić, zwątpiłem w te rewelacje i poczekałem na Jej powrót. Długo to trwało – a może mnie tak się wydawało – wróciła jednak… Chyba się domyśliła, że już wiem, a i ja nie chciałem przedłużać tej sytuacji. Zapytałem więc jedynie czy to prawda… Odpowiedziała, że tak… Z bardzo ściśniętym gardłem życzyłem Jej wszystkiego dobrego i szybko odszedłem; po prostu łzy mnie do tego zmusiły… Pociąg miał być dopiero za parę godzin, ale dyżurny ruchu widząc zmartwionego mocno żołnierza podpowiedział, że za jakieś piętnaście minut zatrzyma tu się skład towarowy na chwilę [jakaś „mijanka” z innym, jadącym z naprzeciwka], to może mnie maszynista podrzuci do Zagórzan. I tak się stało…W domu nakłamałem, że nieuprzedzona o moim przyjeździe wyjechała do rodziny na Sylwestra. Innym zaś znajomym opowiadałem już później, że wpadła pod tramwaj w Katowicach. Skąd ten tramwaj i akurat w Katowicach – nie wiem… dla mnie przestala istnieć, mimo że jeszcze dziś, pisząc te słowa, czuje do niej nie tylko żal… Po tym nieudanym urlopie wróciłem do wojska jakiś taki przygaszony – i stąd te późniejsze szukanie w „Jubilatce” nowych całkiem znajomości – dla zapomnienia… Faktycznie to i znalazłem, o czym wspominam przy okazji aresztowania na ul. Lipowej wydzierającego się na mnie żołnierza z OTK - [Obrona Terytorialna Kraju]… Ale to nie to… Przez dwa lata służby w LWP – WSW, dwóch żołnierzy poszło do aresztu za - że tak powiem – moim „wstawiennictwem”. Pierwszy, to opisywany wcześniej kapral z kuchni w Mińsku, a drugi… No cóż, wracam sobie najspokojniej, jak przystało na żołnierza z białym otokiem czapki wojskowej - dla „spokojności” z białym - by mnie jakaś patrol garnizonowy nie zaczepiał [nie musieliśmy używać białego, pod spodem zawsze był normalny, oliwkowy] od znajomej już wtedy dziewczyny z ul. Lipowej. Wracam, bardzo pokojowo nastawiony do całego świata, jest już dobrze ciemny wieczór, lampy uliczne - jak to wtedy bywało – co któraś sprawna, wtem słyszę „kanarek” , „kanarek” [tak przezywano kiedyś żołnierzy WSW]. Dzieje się to jeszcze na tejże ulicy Lipowej, a więc ze dwa kilometry od koszar na ul. Kościuszki. Po drugiej stronie idzie sobie „żołnierzyna” z OTK [ taka paromiesięczna namiastka prawdziwej służby wojskowej] i wrzeszczy te słowa na cały głos… Wtedy przecież nie było żadnej możliwości technicznej zawezwać telefonicznie patrol, a tak znowu pozostawić to bez żadnego sprzeciwu; znowu nie mogłem. Miałem zaledwie trzy miesiące do cywila, jest zima, styczeń albo luty, więc po pierwsze „stary żołnierz” [trzy miesiące, to cała raptem służba w OTK], po drugie prawie że góral, no a po trzecie, kto śmie mi psuć dobry nastrój…! Odkrzykuję mu – przestań się wydzierać !!!, a on jeszcze głośniej krzyczy swoje… Ze mnie, jak wcześniej wspominałem – raptus. Przechodzę wiec do niego na drugą stronę ulicy, chłopak taki bardziej niż ja wyrośnięty [miałem „pietra”], zachodzę mu jednak drogę i mówię prosto z mostu – Ty kocie jeden, podwijaj ogon i zmykaj mi sprzed oczu…! On znowu swoje – „kanarek, kanarek”. Święty by nie wytrzymał, a co dopiero ja. Przypomniały mi się w tym momencie wszystkie wyuczone jeszcze w Mińsku chwyty jujitsu, łapię go za rękę, wykręcam do tyłu i z mocnym załamaniem w nadgarstku sprawiam, że facecik padł na kolana. Ale przeprosić nie chciał… Więc ja przez dobre dwa kilometry, w takiej pozycji zgiętej ofiary, wieczorem i zimą prowadziłem i doprowadziłem tego ulicznego bohatera przed oblicze wojskowej sprawiedliwości. Odsiedział dwa tygodnie, odgarniając śnieg m.in. sprzed mojego, jedynego w całej Jednostce murowanego garażu.. Zagadałem do niego podczas tej „odsiadki”, ale chyba za wiele innych słów nie umiał, niż „kanarek”… To i dałem sobie spokój… Kolegą z dawnych lat „mojego” Pułkownika był m.in. urzędujący w Szczecinku Dowódca Dywizji, gen…[nazwiska nie pamiętam]. W przypadkach, gdy jego służbowy samochód „nawalił”, lub kierowca zachorował, nie brał ze swojego sztabu zastępczych, tylko akurat mnie „wypożyczał” od Pułkownika… A przecież innych jednostek w samym Szczecinku było znacznie więcej… Pierwszy wyjazd z Generałem to dla mnie była nieprzespana noc, kiedy dzień wcześniej dowiedziałem się, że przed ósmą rano mam odebrać Generała z ul. Nowotki, by zawieść aż do Bydgoszczy. Do późnego wieczora czyściłem „moją Warszawinę”, nawet wypastowałem opony pastą do butów. Nie to, że byłem „cykor”- bo wydaje mi się, że nigdy nim nie byłem - tylko jakiś taki szacunek dla generalskiej powagi… Okazało się znowu, że to nic strasznego – jak pierwszy dzień z „moim Pułkownikiem”… Później to była już „normalka”- abyś w ocenie „PASAŻERA” jeździł szybko i bezpiecznie… Innym zaś kolegą Pułkownika i również Generała był ówczesny Przewodniczący Powiatowej Rady Narodowej, który w jakiś tam sposób zadecydował o moim przyszłym życiu. Razem z Nimi od czasu do czasu jeździłem tu i ówdzie, to i trochę mnie poznali. Szczególnie zaś Przewodniczący, który to kiedyś wybierał się gdzieś w dalszą podróż samolotem, no i trzeba Go było odwieźć na lotnisko aż do Gdańska. Jechał swoją „Wołgą”, lecz z zastępczym kierowcą. Tak się jakoś poukładało, że w tym samym czasie Pułkownik musiał również jechać do Bydgoszczy. Panowie gdzieś się dogadali, i postanowiono, że do Bydgoszczy tym razem pojedziemy przez Człuchów, więc kawałek razem z tamtymi. Obaj usiedli do Wołgi – zawsze to większy „wypas”- no i w drogę. Wołga na czele, ja za nią sam.
Teraz kilka słów o mojej znajomości z wspomnianą wcześniej Halinką J… Jeszcze na początku służby wojskowej wszystko wydawało się „cacy”, co tydzień płomienne listy, wymiana kolejnych zdjęć itp. W tym pierwszym roku – na Święta Bożego Narodzenia i Sylwestra - dostałem „nagrodowy” urlop z wojska [14 dni], całkiem niespodziewanie, bo i Pułkownik w ostatnim momencie załatwił sobie gdzieś godne miejsce i na ten okres wyjechał z żoną na narty. Przed samym Sylwestrem postanowiłem odwiedzić Halinkę bez uprzedzania – licząc na Jej towarzystwo w Sylwestra… Bo i uprzedzić nie było za bardzo jak. Telefony to przecież nie to co teraz, a i list by później zaszedł, niż ja sam dojechał. Od przystanku kolejowego Wola Łużańska do miejscowości w której mieszkała było dobre dwa trzy kilometry po śniegu i na mrozie… Spotkałem Ją w takiej wiejskiej klubokawiarni; już tam u Niej na wsi, gdzie chciałem się czegoś napić – przed spotkaniem z wrażenia zaschło mi w gardle. A Ona na mój widok oniemiała i bardzo, ale to bardzo się zmieszała. Powiedziała, ze na moment musi iść do domu zanieść zakupy – faktycznie miała je przy sobie i zaraz wraca… Dosiadłem się do stolika przy której zostały Jej koleżanki i po krótkiej wymianie grzecznościowych zdań dowiaduję się… że MOJA HALINKA wychodzi za mąż, jeszcze w tym karnawale… Teraz z kolei ja oniemiałem, nie wiedziałem co robić, zwątpiłem w te rewelacje i poczekałem na Jej powrót. Długo to trwało – a może mnie tak się wydawało – wróciła jednak… Chyba się domyśliła, że już wiem, a i ja nie chciałem przedłużać tej sytuacji. Zapytałem więc jedynie czy to prawda… Odpowiedziała, że tak… Z bardzo ściśniętym gardłem życzyłem Jej wszystkiego dobrego i szybko odszedłem; po prostu łzy mnie do tego zmusiły… Pociąg miał być dopiero za parę godzin, ale dyżurny ruchu widząc zmartwionego mocno żołnierza podpowiedział, że za jakieś piętnaście minut zatrzyma tu się skład towarowy na chwilę [jakaś „mijanka” z innym, jadącym z naprzeciwka], to może mnie maszynista podrzuci do Zagórzan. I tak się stało…W domu nakłamałem, że nieuprzedzona o moim przyjeździe wyjechała do rodziny na Sylwestra. Innym zaś znajomym opowiadałem już później, że wpadła pod tramwaj w Katowicach. Skąd ten tramwaj i akurat w Katowicach – nie wiem… dla mnie przestala istnieć, mimo że jeszcze dziś, pisząc te słowa, czuje do niej nie tylko żal… Po tym nieudanym urlopie wróciłem do wojska jakiś taki przygaszony – i stąd te późniejsze szukanie w „Jubilatce” nowych całkiem znajomości – dla zapomnienia… Faktycznie to i znalazłem, o czym wspominam przy okazji aresztowania na ul. Lipowej wydzierającego się na mnie żołnierza z OTK - [Obrona Terytorialna Kraju]… Ale to nie to… Przez dwa lata służby w LWP – WSW, dwóch żołnierzy poszło do aresztu za - że tak powiem – moim „wstawiennictwem”. Pierwszy, to opisywany wcześniej kapral z kuchni w Mińsku, a drugi… No cóż, wracam sobie najspokojniej, jak przystało na żołnierza z białym otokiem czapki wojskowej - dla „spokojności” z białym - by mnie jakaś patrol garnizonowy nie zaczepiał [nie musieliśmy używać białego, pod spodem zawsze był normalny, oliwkowy] od znajomej już wtedy dziewczyny z ul. Lipowej. Wracam, bardzo pokojowo nastawiony do całego świata, jest już dobrze ciemny wieczór, lampy uliczne - jak to wtedy bywało – co któraś sprawna, wtem słyszę „kanarek” , „kanarek” [tak przezywano kiedyś żołnierzy WSW]. Dzieje się to jeszcze na tejże ulicy Lipowej, a więc ze dwa kilometry od koszar na ul. Kościuszki. Po drugiej stronie idzie sobie „żołnierzyna” z OTK [ taka paromiesięczna namiastka prawdziwej służby wojskowej] i wrzeszczy te słowa na cały głos… Wtedy przecież nie było żadnej możliwości technicznej zawezwać telefonicznie patrol, a tak znowu pozostawić to bez żadnego sprzeciwu; znowu nie mogłem. Miałem zaledwie trzy miesiące do cywila, jest zima, styczeń albo luty, więc po pierwsze „stary żołnierz” [trzy miesiące, to cała raptem służba w OTK], po drugie prawie że góral, no a po trzecie, kto śmie mi psuć dobry nastrój…! Odkrzykuję mu – przestań się wydzierać !!!, a on jeszcze głośniej krzyczy swoje… Ze mnie, jak wcześniej wspominałem – raptus. Przechodzę wiec do niego na drugą stronę ulicy, chłopak taki bardziej niż ja wyrośnięty [miałem „pietra”], zachodzę mu jednak drogę i mówię prosto z mostu – Ty kocie jeden, podwijaj ogon i zmykaj mi sprzed oczu…! On znowu swoje – „kanarek, kanarek”. Święty by nie wytrzymał, a co dopiero ja. Przypomniały mi się w tym momencie wszystkie wyuczone jeszcze w Mińsku chwyty jujitsu, łapię go za rękę, wykręcam do tyłu i z mocnym załamaniem w nadgarstku sprawiam, że facecik padł na kolana. Ale przeprosić nie chciał… Więc ja przez dobre dwa kilometry, w takiej pozycji zgiętej ofiary, wieczorem i zimą prowadziłem i doprowadziłem tego ulicznego bohatera przed oblicze wojskowej sprawiedliwości. Odsiedział dwa tygodnie, odgarniając śnieg m.in. sprzed mojego, jedynego w całej Jednostce murowanego garażu.. Zagadałem do niego podczas tej „odsiadki”, ale chyba za wiele innych słów nie umiał, niż „kanarek”… To i dałem sobie spokój… Kolegą z dawnych lat „mojego” Pułkownika był m.in. urzędujący w Szczecinku Dowódca Dywizji, gen…[nazwiska nie pamiętam]. W przypadkach, gdy jego służbowy samochód „nawalił”, lub kierowca zachorował, nie brał ze swojego sztabu zastępczych, tylko akurat mnie „wypożyczał” od Pułkownika… A przecież innych jednostek w samym Szczecinku było znacznie więcej… Pierwszy wyjazd z Generałem to dla mnie była nieprzespana noc, kiedy dzień wcześniej dowiedziałem się, że przed ósmą rano mam odebrać Generała z ul. Nowotki, by zawieść aż do Bydgoszczy. Do późnego wieczora czyściłem „moją Warszawinę”, nawet wypastowałem opony pastą do butów. Nie to, że byłem „cykor”- bo wydaje mi się, że nigdy nim nie byłem - tylko jakiś taki szacunek dla generalskiej powagi… Okazało się znowu, że to nic strasznego – jak pierwszy dzień z „moim Pułkownikiem”… Później to była już „normalka”- abyś w ocenie „PASAŻERA” jeździł szybko i bezpiecznie… Innym zaś kolegą Pułkownika i również Generała był ówczesny Przewodniczący Powiatowej Rady Narodowej, który w jakiś tam sposób zadecydował o moim przyszłym życiu. Razem z Nimi od czasu do czasu jeździłem tu i ówdzie, to i trochę mnie poznali. Szczególnie zaś Przewodniczący, który to kiedyś wybierał się gdzieś w dalszą podróż samolotem, no i trzeba Go było odwieźć na lotnisko aż do Gdańska. Jechał swoją „Wołgą”, lecz z zastępczym kierowcą. Tak się jakoś poukładało, że w tym samym czasie Pułkownik musiał również jechać do Bydgoszczy. Panowie gdzieś się dogadali, i postanowiono, że do Bydgoszczy tym razem pojedziemy przez Człuchów, więc kawałek razem z tamtymi. Obaj usiedli do Wołgi – zawsze to większy „wypas”- no i w drogę. Wołga na czele, ja za nią sam.
Na
trasie w okolicach Czarnego dopadła nas gęsta, „okropniasta” mgła…
Wołga jedzie z prędkością może 10km/godz. Ja wlokę się za nimi,
ujechaliśmy tak ze trzy kilometry i Wołga się zatrzymuje. Przesiadają do
„mojej” Warszawy; Pułkownik wyjaśnia sprawę, że trzeba przyspieszyć,
bo samolot na Przewodniczącego zapewne nie będzie chciał czekać. Ja „po
gazie”- chwileczkę tylko Wołga trzymała się moich świateł, ale
zwątpiła i jedziemy sami. Oczywiście znacznie żwawiej niż przedtem. I
teraz dylemat, co dalej. Zdecydowano, że Bydgoszcz nie ucieknie, a my
odwieziemy naszego gościa aż do Gdańska. Przed samym Człuchowem mgła;
jak nagle przedtem się pojawiła - tak teraz nagle znikła. Więc
poczekaliśmy może z dziesięć minut na Wołgę, już mieliśmy ruszać dalej
do Gdańska, gdy się wreszcie pokazała. Gość przesiadł więc do swojego
auta, zastrzegając sobie, że po powrocie chciałby mnie widzieć u siebie w
gabinecie, ma dla mnie propozycję… Pułkownik w dalszej drodze wyjaśnił
mi, że Przewodniczący widział by mnie u siebie w pracy… Akurat dostano
przydział na nowiutką Nysę, tylko jeszcze nie wiadomo kiedy do odbioru
[tak to wtedy bywało] i Jego kadrowy zapewne będzie szukał kierowcy.
No to już znalazł… To się działo gdzieś pod koniec lutego lub na
początku marca, jeszcze przed moim niespodziewanym „odejściem” z WSW -
co opiszę nieco później. Ja już prawie zapomniałem o tej propozycji,
gdy nagle Pułkownik informuje mnie, że Przewodniczący oczekuje [tu data
i godzina] w swoim gabinecie. Co miałem zrobić, poszedłem nawet z
ciekawości… A tam dowiedziałem się, ze Nyska już stoi w garażu i
poczeka na mnie, jeśli zgodzę się na pracę w charakterze kierowcy. Na
dodatek zapewnia mi mieszkanie. No cóż, ja hotelowy mieszkaniec Nowej
Huty, na sam dźwięk słowa „mieszkanie” załatwione,
nie mogłem się nie zgodzić… Nyska czekała ponad dwa miesiące… Mam
jeszcze parę tematów, nad którymi się zastanawiam… upublicznić, czy
też nie… No ale, jeśli się powiedziało „A”… Pierwszy z tych nie za
bardzo chcianych tematów do opowiadania to sytuacja na pewnym
jubileuszowym balu z okazji „en-lecia” WSW, zorganizowanym w
„wypasionej” jak na te czasy restauracji Szczecinka z kapelą muzyczną,
wynajętą tylko na tę okazję. Oczywiście, podwiozłem tam Pułkownika wraz
z Małżonką – gdzie już oczekiwano innych ważnych Dowódców Jednostek ze
Szczecinka i okolic, zaproszonych na ten bal. Mieliśmy swój stolik dla
kierowców, taki trochę większy; dziesięcioosobowy, na którym nie
brakowało tych samych dań, co reszcie znamienitych Gości… Bal trwa,
Goście tańczą, a my szoferzy „o suchym pysku”?…
Niedługo to trwało, gdy ogłosiłem przy stoliku „składkę” na coś
mocniejszego. Dedukowałem – jak się okazało trafnie – że nikt nie wydał
polecenia zabraniającego sprzedaży alkoholu dla przebywających w lokalu
gości, obojętnie jakiego stopnia wojskowego. Zakupiłem więc – jako
prowodyr – „literka” pod darmową zakąskę. Do pewnego momentu wszystko
grało… Nagle zostaję wezwany przed oblicze gospodarza imprezy – czyli
„mojego” Pułkownika” - przez porucznika P... [ale nie tego mojego
dowódcę Plutonu]. Dochodzę więc trochę stremowany do stolika szefa i
słyszę: Ten oto obywatel porucznik P… zameldował
mi przed chwilą, że podobno ja; kierowca najważniejszego w tym dniu
gospodarza imprezy spożywam alkohol. I co Ty na to.?...A
ja, znając chyba bardziej niż ów porucznik charakter Pułkownika,
regulaminowo - „strzelając kopytami” zameldowałem : Tak jest, wszystko
się zgadza.!.. A Pułkownik – za karę musisz przetańczyć kilka kawałków z
moją żoną, jeśli oczywiście będzie miała ochotę… Gospodarz imprezy nie
lubił tańczyć… A Jego żona i owszem, tylko nikt nie śmiał Jej poprosić
do tańca – na pewno nie ten porucznik „donosiciel”… No więc kilka
kawałków przetańczyliśmy razem; oczywiście przy bezsilnej złości pana
porucznika, który chyba liczył na pochwałę… A tu taki oczywisty afront…
Inna sprawa; bardziej poważna - to moje rozliczenie się z „kałachem”
[PM Kałasznikow] powierzonym mi przez LWP już w Szczecinku, po objęciu
funkcji kierowcy Dowódcy. Dostałem go na czas pełnienia tychże
obowiązków do swojej osobistej odpowiedzialności, pewnie też dla
ewentualnej obrony Dowódcy, razem z paczką ostrej amunicji – do
rozliczenia [ewentualnie na jakiegoś przypadkowego dzika]. Ja cały ten
majdan wrzuciłem po prostu do bagażnika Warszawy, owinięty w jakiś
wojskowy, regulaminowy pled i nigdy więcej do tego zawiniątka nie
zaglądałem… Aż do momentu rozliczania się z Armią, tak z ponad miesiąc
przed moim odejściem „do cywila” a obejmowaniem funkcji kierowcy Dowódcy
przez mojego następcę. Koszmar…wilgoć i Bóg wie co zrobiły swoje…
Kałasznikow był po prostu czerwony od rdzy, a sama lufa to prawie że
nieprzejrzysta… Kryminał, czy jak?... Pułkownik już naprawdę musiał użyć
wielu swoich znajomości, by sprawę „ugłaskać”. Broń będąca na
wyposażeniu naszej niewielkiej liczebnie Jednostki była jedynie
„wypożyczoną”, a wszystkie „rusznikarnie” odpowiedzialne za sprawność
tejże broni znajdowały się aż w Bydgoszczy… Pan Pułkownik i to
„załatwił”. Przez te kłopoty z zardzewiałym „kałachem”, popadłem w
niebywały wojskowo konflikt z naszym Dowódcą Plutonu ppor. B.P.. Bo to w
końcu On był jednak odpowiedzialny za podległych mu żołnierzy… Co
prawda, to prawda – za bardzo mi zawierzył i się „sparzył”. A teraz
postanowił swoje odegrać… Do tego stopnia, że to ja – starszy szeregowy –
doprowadziłem owego ppor. B.P. do raportu u Dowódcy Jednostki, za
celowe znęcanie się – dziś powiedziano by pewnie mobbing – nad podległym
mu st. szeregowym.. i tu moje nazwisko. Raport z przesłuchaniem obydwu
stron odbył się w gabinecie Dowódcy… Pierwszy ppor. B.P wyszedł zza
dźwiękoszczelnych drzwi niezwykle wzburzony i czerwony na twarzy.
Rozkazał mi jeszcze, łamiącym się ze wzburzenia głosem wejść do gabinetu
Szefa… A tam, po jednak krótkiej reprymendzie, że chyba za bardzo
lekceważę wojskowy regulamin – z czym się oczywiście zgodziłem –
uradziliśmy , co dalej począć z tym fantem… Najpierw to dostałem
propozycję pozostania w wojsku na stanowisku Szefa Służby Samochodowej –
będącym niezależnym od Plutonu – w ramach sztabu Jednostki, no i
oczywiście szybkiej ścieżce awansu do sierżanta… Zdecydowanie odmówiłem,
twierdząc z przekonaniem - czego może i teraz czasami żałuję – że
wolę tysiąc zł. wynagrodzenia miesięcznego na spocznij, niż dwa tysiące
na baczność… Pełne zrozumienie i aprobata ze strony Pułkownika… I
niebywała propozycja – lepiej dla świętego spokoju na ten miesiąc
przenieść się – w ramach delegowania służbowego - do innej Jednostki. W
tych samych koszarach, ale zupełnie obcej...I tak oto, na miesiąc
przed rezerwą pożegnałem się niby z WSW, zostając pisarzem w pewnej
komórce finansowej Jednostki; ważnej dla całego Szczecineckiego
zgrupowania wojsk… Oficerowie niższej rangi bardziej bali się mnie ,
niż ja Ich. Uważano bowiem, że zostałem tu przysłany na „przeszpiegi”,
czy jak to inaczej nazwać… Nic prawie nie robiłem, poza jakimś tam
sporadycznym przepisywaniem dokumentów; charakter pisma odręcznego
miałem podobno bardzo wyrobiony i ładny… Do cywila odchodziłem razem z
kolegami z WSW, pożegnany na prywatnym, małym przyjęciu u Państwa K… w
domu Pana Pułkownika…To było chwilowe tylko pożegnanie, bo miałem
przecież powrócić do Szczecinka, już jako cywil… Jeszcze jedno, już
zupełnie na koniec opowieści o wojsku. Co ze mnie był za wojak, jak w
areszcie przestałem – nie przesiedziałem - zaledwie parę minut… Jakiś
nadgorliwy Oficer Dyżurny z głównej bramy jednostki przyszedł
skontrolować stołówkę żołnierską w czasie obiadu, do której nie wolno
czemuś było wchodzić w gumofilcach. Była zima i ja akurat szykowałem
się do jakiegoś wyjazdu z moim Dowódcą; w garażu tuż obok kuchni –
stołówki. Przed wyjazdem chciałem zjeść obiad i przecież nie będę dla
jakiegoś tam zarządzenia zmieniał wygodnych butów na ciężkie wojskowe
„traktory”..Młodziutki podporucznik [pewnie dopiero co po szkole] się
uparł, że mam natychmiast opuścić stołówkę. Ja mu na to, że i owszem
tak zrobię – jak już zjem – ale nie wcześniej… Rzecz dzieje się na
oczach przynajmniej setki żołnierzy.. Do bramy z pięćdziesiąt metrów,
podporucznik za chwilę przyprowadza wartowników; a ci posłuszni
rozkazowi – pod bronią wyprowadzają mnie na zewnątrz; prosto do aresztu…
Zdążyłem tylko przekazać komuś z będących tam chłopaków z WSW, by
natychmiast powiadomił Dowódcę. No i nie zdążyli mnie w tym areszcie
jeszcze spisać, jak pomocnik Oficera dyżurnego zdyszany wpada tam, prosi
na bok podporucznika – służbistę, coś mu melduje… Podporucznik zbladł,
nie wiedząc zapewne jak się zachować. Jakoś tak mocno chłopięcym
głosem powiedział jedynie – koniec spisywania, a Wy – to do mnie -
jesteście wolni… Ot, cały mój areszt… Pułkownik się uśmiał, gdy mu
opowiedziałem tą historię, no a ja do tego czasu nie wiem, czy
zaliczyłem, czy też nie - chlubny dla dobrego wojaka areszt…
Ja, cywil
22 kwietnia 1967 roku
opuściłem wreszcie koszary wojskowe. Tak do końca nie będąc
przekonanym, czy dobrze robię; nie godząc się na pozostanie w wojsku. To
jednak były inne czasy niż dziś, a wojsko [mundurowi] zawsze jakieś
przywileje miało. Nawet, a przede wszystkim mieszkania i wcześniejsze
emerytury. Do domu w Strzeszynie podróżowałem z przerwami, no bo
musiałem przecież odwiedzić po drodze Nową Hutę - brata, operatora
Józka i innych znajomych z hotelu itp. W końcu w któryś wieczór poznałem
rodzinkę mojego brata z rodzinką Józka; wierząc [po cichu] że może
kiedyś dla Józka ta znajomość się przydać. Parę dni opowiadania, trochę
picia i zastanawiania się, czy mam wracać do firmy, czy jednak
zdecydować się na Szczecinek. Przeważyło w końcu [obiecane] mieszkanie…W
Strzeszynie w sumie nie zabawiłem też dłużej niż kilka dni, no i
pożegnawszy wszystkich, kogo tylko wypadało, wyruszyłem budować swoją
przyszłość...
Do Szczecinka
– już jako cywil – przyjechałem 1 maja. Załatwiłem nocleg w hotelu
„Zamek” mieszczącym się właśnie przy PPRN [Prezydium Powiatowej Rady
Narodowej], gdzie miałem zamiar podjąć pracę. Rano zgłosiłem swoje
przybycie w sekretariacie Przewodniczącego, chwilkę poczekałem zanim
zostałem poproszony do gabinetu – przedtem byli tam akurat jacyś
goście. Krótka rozmowa i przekazanie sprawy do dalszego załatwiania
sekretariatowi. Wszystko w porządku, na jakiś czas zaproponowano mi
pozostanie w pokoju hotelowym, w którym właśnie spędziłem ostatnią noc –
oczywiście na koszt firmy. Zgodziłem się, i w ten sposób od tego dnia
zostałem zatrudniony w PPRN – Wydział Rolnictwa, Leśnictwa i Geodezji.
Nie mam pojęcia, dlaczego we wszystkich dokumentach data przyjęcia do
pracy to 1 maja tego roku. Przecież ten dzień był wielkim, państwowym
świętem… Ale, pal licho… Faktycznie to byłem zatrudniony przy biurze
geodezji, gdzie na co dzień woziłem geodetów na pomiary gruntów.
Wszyscy – w rozsądnych okolicach
mojego wieku – stali się z dnia na dzień moimi kumplami, bez jakichś
tam „panów inżynierów”… Praca wyjątkowo nudna, no bo przez cały dzień
gdy Oni ganiali po polach z niwelatorem, teodolitem czy innymi
przyrządami razem z pomocnikami od łat i tyczek, ja siedziałem w
samochodzie, czytałem książki lub po prostu spałem. Tłumaczyłem
wielokrotnie kilku osobom, by zamiast zatrudniać przygodnych
pomocników, opłacanych od zaraz na drugi dzień [chętnych było wielu],
żebym to ja sam mógł sobie dorobić w ten sposób. Ci bowiem pomocnicy
geodetów - to faktycznie zarabiali więcej, niż ja - ich szofer w tym
czasie leniuchujący. No ale przepisy przepisami i koniec. W pokoju
hotelowym mieszkałem prawie dwa miesiące, do pracy bliziutko – bo na
tym samym podwórzu - więc nie było źle. Ja jednak przy każdej
nadarzającej się okazji naciskałem na Przewodniczącego w sprawie
przydziału prawdziwego mieszkania. Chyba na „odczepne” przydzielono mi
dosyć duży pokój – zwolniony przez pewną rodzinę jako „nadmiernie
metrażowy” dla ich malutkiej rodzinki. Zamieszkałem więc poniekąd jak
„na stancji”. Niby z używalnością wszelkich dostępnych wygód, ale
jednak to nie to… Rodzina bardzo w porządku – Ona dentystka, On
inżynier chemik – młode małżeństwo, jeszcze wtedy bezdzietne. W jednym z
pokoi razem z Nimi mieszkał też Ojciec Pani dentystki – również
dentysta, ale ze względu na wiek i choroby już nie praktykujący. Bardzo
niezręcznym był dla mnie wspólny z Nimi korytarzyk o drewnianej
podłodze, skrzypiącej przy każdym kroku. No i wspólne drzwi wejściowe,
tego przecież do niedawna jednego, rodzinnego mieszkania...Odwiedziny
kolegów i koleżanek „u singla” zdarzały się na porządku dziennym, a
były mimo wszystko wobec sąsiadów trochę krepujące. Przecież nikt
cichutko nie będzie siedział – zwłaszcza po użyciu „rozmownej wody”.
Nigdy nie miałem z Ich strony wymówek, sam jednak czułem się nieco
skrępowany. Również energia elektryczna używana w moim pokoju „szła” na
ich rachunek. Niby wymogłem na Nich konieczność pobierania ode mnie
jakichś comiesięcznych kwot z tego tytułu; ale wszyscy z tym stanem
rzeczy nie czuliśmy się dobrze. Załatwiłem w końcu w Zakładzie
Energetycznym rozdzielenie naszych instalacji i podłączenie mi osobnego
licznika. Przyszedł elektryk, instalację podzielił na dwie niezależne
od siebie; z osobnymi zabezpieczeniami – licznik obiecał zamontować
„jeszcze w tym tygodniu”. Przeciągnęło się do dwóch lat; mimo moich
wielokrotnych monitów...Było to stare budownictwo; jeszcze przedwojenne
– poniemieckie. W bardzo dużym mieszkaniu, zresztą w całym
trzypiętrowym i długim budynku nie było łazienek, a ubikacje znajdowały
się przy klatce schodowej – tzn. każde mieszkanie miało osobną. Sprawy
kąpieli załatwiano więc – jak chyba większość mieszkańców ówczesnego
Szczecinka, dopóki nie wybudowano nowych bloków mieszkalnych - w
Miejskiej Łaźni [obok dawnej siedziby Straży Pożarnej]. Pozostawała
sprawa piwnicy – chociażby potrzebnej do przechowywania węgla.
Wygospodarowałem sobie na początku piwnicznego korytarza – tuż pod
schodami do niej – dosyć nawet
obszerne pomieszczenie; odgrodzone drzwiami, ze ściankami wykonanymi
„fachowo” przez kolegów, lecz jakoś szkoda mi go było przeznaczać na
węgiel. Sprawę ogrzewania przez palenie w olbrzymim, kaflowym piecu
rozwiązałem w inny, bardziej „nowoczesny” sposób… Mianowicie, jako od
zawsze „majsterklepka” zaznajomiony jako tako z elektrycznością
[przeszło dwa lata Technikum], wykorzystałem dwie szamotowe cegły
złożone i sklejone zaprawą murarską, na których trochę piłką do żelaza,
trochę pilnikiem wyżłobiłem kilka rowków. W te rowki nawinąłem dwie
spiralki grzewcze od kuchenki elektrycznej [razem około 1000 W],
włożyłem do paleniska pieca, też oczywiście izolując od żeliwnych ruszt
kawałkami szamotu i wykorzystując brak licznika energii elektrycznej
przez dwa lata „bezpopiołowo” i „bezwęglowo” ogrzewałem sobie
mieszkanie. Sąsiedzi z korytarzyka o tym „wynalazku” oczywiście
wiedzieli, ale zapewne nawet Im na myśl nie przyszło mnie „podkablować”.
Piec naprawdę rozgrzewał się znakomicie. Muszę tu jeszcze dodać, że
cale umeblowanie tego pokoju składało się z mebli hotelowych – ni to
„wypożyczonych”, ni to darowanych z Hotelu Zamek… Tak niedawno żołnierz,
teraz miałem sporą paczkę cywilnych kumpli – i kumpelek – niektórych
poznanych jeszcze za czasów służby wojskowej. Schodziło się to bractwo
często u mnie, bo to i wolna chata i towarzystwo jakoś tam dobrane.
Większość z nich to mieszkańcy ul. Zielonej – ja mieszkałem na ul.
Koszalińskiej - od której to jako główniejszej - Zielona „odchodziła”.
Czasami ta nadmierna ilość gości mi przeszkadzała - że tak powiem
oględnie - w mojej prywatności… To wykombinowałem w oknie dwie kolorowe żarówki: jedna zielona, druga czerwona… Całe towarzystwo, wiedząc w czym rzecz dostosowało się momentalnie do systemu. Jak się świeciła zielona – dzwoń i wchodź, jak czerwona – w tył zwrot…i do pobliskiej „Jubilatki”...Oprócz
wożenia geodetów do prac w terenie, czasami byłem wykorzystywany do
rozwożenia różnej maści „prelegentów” po wiejskich zebraniach,
przeważnie o tematyce rolniczej – ale nie tylko [bo i partyjnej].
Przebywając razem z Nimi [ z nudów ] na tych zebraniach wiele się
dowiedziałem na akurat poruszane tam tematy. Woziłem również często
Kierownika Wydziału Rolnictwa przy PRN Szczecinek – czyli mojego szefa
[Zygmunt K.], na różne – nie zawsze służbowe – wyprawy. Poznał mnie
więc ze strony mniej oficjalnej i w pełni zaufał mojej dyskretności.
Czasami nawet spotykaliśmy się przypadkowo w „Jubilatce”, gdzie zawsze
występował deficyt wolnych miejsc. Moi koledzy i ja sam, jako codzienni
bywalcy mieliśmy tam dobrych znajomych w całej obsłudze tej kawiarni.
Dlatego też, gdy Pan Kierownik [bardzo „porządny” i rozrywkowy facet],
przychodził w jakimś nieznanym mi towarzystwie, to mógł spokojnie liczyć
albo na dodatkowo przystawiony osobny stolik, lub też przysiadał się
do mnie. Wtedy to przedstawiał mnie [z przymrużeniem oka] jako
bliskiego współpracownika, na dodatek z tytułem inżyniera… Po pierwszym
takim przedstawieniu mnie, to mało co nie schowałem się pod stół. Ja
nawet nigdy nie rozróżniałem rodzajów zbóż rosnących przy drodze…
Jednak p. Kierownik – sam jako inżynier rolnictwa – zawsze tak umiał
pokierować rozmową, że trudniejsze
tematy pozostawiał sobie. A i ja czasami radziłem sobie sam nieźle – w
ocenie Kierownika – jeśli mi kompletnie nie odpowiadał jakiś temat,
to tak niespodziewanie dla dyskutanta - jak i samego siebie – zadawałem
pytanie niby to związane z zagadnieniem, ale jednak bardzo trudne do
natychmiastowej odpowiedzi…Będąc w takich to „układach” z Kierownikiem,
załatwiłem mojemu koledze Adamowi pracę kierowcy w tym samym Wydziale
Rolnictwa. Pewien szofer [bardzo nielubiany] się zwolnił [?] i był po
prostu wakat. To wszystko się działo w pierwszych miesiącach mojej
pracy w PPRN. A mój kolega Adam M. pracował w tym czasie jako kierowca
wywrotki w PSTBR Szczecinek. Niby tu mniejsze zarobki, a i brak
„lewych” dochodów, lecz praca spokojniejsza i taka bardziej „czystsza”.
Nie tylko z uwagi na czystość warunków pracy, lecz również na brak
zagrożeń typowo „niezbyt zgodnych z prawem”, jak to bywało [i bywa] u
kierowców wywrotek…Opisuję to akurat wspomnienie, bo wiąże się ono z
pewną ciekawą historią z tego okresu mojego życia. Jest okres Świąt
Bożego Narodzenia 1967, u mnie w pokoju mieszane towarzystwo damsko –
męskie; sami znajomi z Zielonej… Pomiędzy nimi nasz wspólny znajomy
Kazik S., który to „urwał” się z wojska bez oficjalnej przepustki; ot
„na lewiznę” z pobliskiego Czarnego. Niespodziewanie i z zaskoczenia
zjawia się w moim pokoju – bez pukania – patrol WSW z samym ppor. B. P.
– moim byłym dowódcą Plutonu na czele… U mnie wszyscy po cywilnemu,
legitymować zaś cywili to On nie mógł – chyba że w asyście MO. Zawołał
mnie na korytarz i tak nawet „po ludzku” oświadczył – słuchaj Bronek
[Jemu też tak na imię] – mnie tu jakby co nie było. Ale jeśli wśród Was
jest ten „dezerter” z wojska, to niech lepiej jakoś opłotkami wróci do
Jednostki, bo my mamy za zadanie Go złapać i w specjalny sposób
obstawiamy Jego dom. A ja nawet domyślałem się jak – niedaleko od domu
Kazika [jakieś 50 m] była stacja meteorologiczna i tam - tylko dla
tego doraźnego celu pełnili służbę żołnierze WSW. Jeszcze prawie że „na
siłę” wmusiłem w porucznika dobrą setę - tak na stojąco - i sobie
poszli… Zaraz też odbyła się u mnie „bojowa narada”, na której
to ustalono że służbowym samochodem z PPRN, którym na co dzień kierował
kolega Adam należy tego „nieszczęsnego” Kazika odwieźć do Czarnego
[raptem 20 km]. Wystąpił problem trzeźwego kierowcy. Adam się uparł,
że to On sam odwiezie Kazika – samochód służbowy garażował na podwórku
swojego domu. Jakoś udało się Mu wyperswadować, że nie może w takim
stanie, że za duże ryzyko itd… Po namyśle znaleźliśmy „ewentualnie”
trzeźwego kierowcę - naszego wspólnego kolegę, [TT] „nietrunkowego” -
bardziej już „sfiksowanego” w tematach muzycznych… Jakaś tam nadzieja
się w nas tliła, że i w Święta Tadeusz pozostał trzeźwym… Bingo…
Siedział sobie w domu, słuchając muzyki… Mundur Kazika z Jego domu
[sąsiad zza ściany Adama] do samochodu, trzeźwy kierowca za kierownicą
podjeżdża pod CPN na Koszalińskiej [bardzo blisko mojego ówczesnego
mieszkania] – trzeba było dolać paliwa. Ja w samej koszuli i w kapciach
domowych podchodzę do niego z kasą na paliwo [a na pewno był wtedy na
ulicy śnieg, bez większego mrozu] i tankujemy to paliwo…Jest już
ciemny wieczór - niespodziewanie [?] pod
CPN podjeżdża MO. Ja, Tadek i pojazd Adama z mundurem Kazika w środku
lądujemy na KPMO w Szczecinku. Wszystko to, co działo się obok w CPN
widziało towarzystwo z mojego domu, razem z „dezerterem” Kazikiem. I tu
będzie jak w prawdziwym kryminale – ale to jest „najprawdziwsza
prawda”. Jeden z naszej paczki znajomych – Jurek S. podkrada się po
śniegu pod płot KPMO, i mimo szczekających tam w swoich budach psów
milicyjnych przeskakuje ów płot, wykrada z samochodu kompletny mundur
Kazika i w nogi… A nas po niezbyt długiej chwili spędzonej „na dołku”
wzywają na przesłuchanie… Jedno pytanie, nawet nie z rodzaju: co po
nocy wyprawialiśmy ze służbowym samochodem, tylko gdzie jest mundur
Kazimierza S…Jaki mundur – jakiego Kazika i dlaczego my w tym
wszystkim…? To były nasze zgodne, mimo że uzgodnione tylko
jednoznacznymi znakami odpowiedzi.. Milicja bowiem przeszukiwała
samochód dopiero po brawurowej akcji Jurka S… Nie spodziewali się
takiej brawury, a ktoś nas z naszej paczki po chamsku musiał
„podkablować”. Za dużo dokładnie detalicznych danych wyszło z ich
pytań podczas przesłuchania… Domyślaliśmy się kto, no ale nikt nikogo
za rękę nie złapał.. Kazik zaś ubrany już w mundur dotarł w tą samą noc
do Jednostki po prostu taksówką… Na nas pod KPMO czekał w swojej
czerwonej Skodzie brat Jurka – Andrzej, dzięki któremu Tadek i ja - w
koszulinie oraz domowych kapciach [koniec grudnia nad ranem] dotarliśmy
szczęśliwie do domów… Zaraz po Świętach kolega Adam w towarzystwie
Kierownika odebrał z Komendy MO „zaaresztowany” samochód – bez
większych kłopotów służbowych w stosunku do siebie… Już na samym
początku mojej pracy w PPRN, bo już pod koniec maja dowiaduję się, że
Pułkownik zostaje przeniesiony do innej Jednostki [Szczecin], a niedługo
później bo już na początku lipca znajomy Przewodniczący PPRN idzie na
urlop i już do pracy nie wraca… W ten sposób tracę równocześnie dwa
„mocne wsparcia”, a ja jako dusza narowista i niespokojna musiałem znowu
kiedyś tam popaść w jakieś kłopoty… Zbliżał się rok, odkąd to zacząłem
pracę w PPRN. Trochę okrzepłem w tych cywilnych zawiłościach życia
ówczesnego – dosyć ponurego okresu w całej historii naszego Kraju. Jako
kierowca miałem obliczaną wypłatę co miesiąc na podstawie kart
drogowych i wypisanych na nich ilości przepracowanych i potwierdzonych
podpisem dysponenta godzin. Jakiś czas podejrzewałem, że coś w tych
wyliczeniach nie gra… Przez jeden miesiąc regularnie, dzień po dniu
spisywałem zgodnie z karta drogową – czyli dziennym rozliczeniem
pojazdu i kierowcy – ilości moich godzin. Koniec miesiąca – wypłata i
stwierdzam naocznie, że moje przepracowane godziny „po drodze”
naliczeniowej gdzieś „wcięło”. Idę więc do gł. Księgowej [ pani R.], by
się dowiedzieć, że wg. Jej wykształcenia i pełnionej funkcji – godzina składa się ze 100 [stu] minut,
a nie jak mnie dotychczas uczono z 60 minut. I nie szło Tej Pani
przekonać, że się myli, a to przecież o ok. 40% zaniżało moje zarobki…
Jeszcze się na mnie obraziła, że jak ja śmiem podważać Jej fachową
wiedzę… Pełna Pomroczność Jasna… Idę więc
do Jej Kierownika, przedstawiam sprawę, a Ten oczywiście obiecuje
wyjaśnić to nieporozumienie. Ale tylko obiecuje.. Więc po upływie
jakiegoś czasu postarałem się o przyjecie mnie przez już nowego
Przewodniczącego, by dalej dochodzić – ile to godzina ma minut...Już
na drugi dzień po mojej rozmowie z Przewodniczącym nastąpiła reakcja
ze strony Kierownika Finansów… Wezwał mnie do siebie, gdzie po
wyjaśnieniu sprawy i obiecaniu zwrotu należnej mi różnicy w poborach za
okres kilku miesięcy, przeszedł do całkiem innego i nieoczekiwanego
tematu. Przedstawił się w tym momencie jako I sekretarz POP PZPR w PPRN
i pyta mnie, dlaczego to nie opłacam składek partyjnych i nie
przychodzę na zebrania…. Zdębiałem, bo nie wiedziałem kompletnie o co
się rozchodzi… Okazało się – wg. Jego słów - których prawdziwości nigdy
nie sprawdzałem – że ja w Wojsku byłem członkiem PZPR… Bardzo możliwe,
że mój Dowódca Plutonu a równocześnie sekretarz tamtejszej POP w
Wojsku, zapisał mnie do organizacji, nawet mnie o tym nie informując…
Bo jak to by wyglądało, żeby kierowca Dowódcy Jednostki mógł być obcy
ideowo… I tenże Pan Kierownik – sekretarz pyta mnie, czy mam zamiar
nadal ukrywać swoją przynależność do Partii, czy też ureguluję zaległe
składki i zacznę czynnie uczestniczyć w życiu tejże organizacji… Dla
mnie to już było za dużo… Oświadczyłem Mu więc, że wtedy i tylko wtedy
będę członkiem jakiejkolwiek Partii, jeśli ja sam stanę na Jej czele, a
z tą nomenklaturową – PZPR owską bandą nie miałem , nie mam i nie
chcę mieć nic do czynienia. Po tych słowach wyszedłem. Zaraz na drugi
dzień – wezwany do kadr - otrzymałem wymówienie z pracy, jako nie
spełniający określonych warunków związanych z kategorią Prawa Jazdy a
przewozem osób. Faktycznie, miałem tylko „trójkę” – czyli trzecią
kategorię prawa jazdy [w tych czasach obowiązywał tak określany
podział]. Nie miałem nic do gadania, więc wykorzystałem zaległy urlop i
z dniem 2.05.1968 r.[dokładna rocznica mojej pracy w firmie] rozstałem się z PPRN. „Stuminutowa” Główna księgowa
– jako osoba o wszelkich uprawnieniach do pełnienia tej funkcji
pozostała na swoim stanowisku, a na koniec swojej tam pracy otrzymała
nawet jeszcze „chlebowy” medal… A mnie pozostało chociaż mieszkanie, bo
nie było ono służbowe, a normalne: ADM – owskie...W tamtych czasach
nie było zbyt trudno o pracę na stanowisku kierowcy. Oczywiście im
wyższa kategoria posiadanego prawa jazdy – tym łatwiej. Ale i
samochodów typu Żuk, Nysa czy pickup było mnóstwo w użyciu w wielu
firmach na terenie Szczecinka. A ja na dodatek byłem chociażby trochę
rozpoznawalny z okresu pracy w Powiatowej Radzie. Tak więc bez żadnych
trudności załatwiłem sobie pracę kierowcy Żuka w OSM Szczecinek [jeszcze
w „starej” siedzibie Mleczarni przy dawnym pl. Nowotki]. Pracę
podjąłem dopiero po dwóch tygodniach urlopu, jaki sam sobie użyczyłem
po „rozstaniu” z PPRN. Jeździłem Żukiem rozwożąc po okolicznych
wioskach napoje mleczne. Praca taka sobie, lecz nie o niej a o
wykorzystaniu tegoż Żuka do pewnej „kryminalnej” akcji. Pewnie mnie za
to już teraz [po 45 latach] nie posadzą, a chcę w ten sposób
przedstawić łatwość w bezczelnym okradaniu wszystkiego, co państwowe –
czyli niczyje… Mój kolega Adam postanowił się ożenić. Mieszkać nie
chcieli z przyszłą żoną u żadnego ze swoich rodziców. Na poddaszu
piętrowego i długachnego budynku gdzie mieszkał Adam znajdowało się
sporo miejsca – nawet wyposażonego w okna – by dobudować jeszcze kilka
dodatkowych pokoi. Więc do dzieła… Potrzebny materiał do budowy ścian;
najlepiej jakiś lekki i dosyć termoizolacyjny. W tym czasie za dużego
wyboru to nie było. A na dodatek - zakup takowego graniczył z cudem…
Należało bowiem mieć różnego rodzaju pozwolenia, asygnaty, ze
dwadzieścia pieczątek dwudziestu różnych decydentów… I znajomości, bez
których ani rusz… Sprawa krótka dla dwóch kumpli – przejazd Żukiem
przez Szczecinek i przegląd akurat trwających „socjalistycznych” budów.
Na jednej z nich widzimy niedaleko od ulicy wielkie sterty płyt
wiórowo – cementowych. W sam raz na budowę ścianek. Na dodatek w miarę
lekkich. Pełno ludzi kręcących się po placu budowy, a my dwaj „na
bezczelnego” - w środku dnia - podjeżdżamy pod te sterty i bez
zbytniego pośpiechu ładujemy na Żuka ile tylko się zmieści, obserwując
zachowanie resorów w samochodzie… Nikt, ale to nikt nie zainteresował
się kto i dokąd zabiera im sprzed nosa materiał… Płyt w zupełności
starczyło na ścianki pokoju. Były potrzebne tylko dwie – jedna boczna i
frontowa z drzwiami. W ten sam sposób gospodarczy „załatwiono” do
pokoju drzwi – ale
to już bez mojego udziału… Adam się ożenił, na weselu ocz
ywiście byłem – nawet drużbą – zdjecie obok.
Patrząc na wprost – z lewej strony ja, pośrodku Bożenka – sekretarka
Wydziału Rolnictwa PPRN [razem ze mną – świadkowie], z prawej strony
Adam, pośrodku siedzi sobie Pani Młoda – Daria [którą w tym momencie
podszczypywaliśmy wszyscy stojący z tyłu]... Adam jeszcze długo
pracował po moim odejściu w PPRN; nawet „Jego” służbowa, osobowa Nyska
była wykorzystana na drugi rok podczas z kolei mojego wesela…

Więzi
A ja sobie nawet polubiłem – jak na razie – kawalerskie życie. Mając wolną i tylko dla siebie chatę, można było polubić takie układy. Praca w Mleczarni mnie już się mocno znudziła – takie jeżdżenie „wokół komina” – bez żadnych wyjazdów „w Polskę”. Poszukałem i znalazłem inną pracę – w SZPT [Szczecineckie Zakłady Przemysłu Terenowego], gdzie z kolei były same dalsze wyjazdy z elementami do niklowania, lub po materiały tapicerskie typu Skaj, czy różnego rodzaju gąbki. W tym samym roku - wykorzystując zaświadczenie z wojska o skończeniu kursu na kat. II Prawa Jazdy – zdałem egzamin na tę kategorię w LOK Szczecinek [25.04.1969]. Już z wyższą kategorią rozglądałem się pomału za bardziej płatną pracą. Ale póki co „śmigałem” po Polsce Nyską z SZPT… No i na jednym z takich wyjazdów do Szczecina zabrałem po drodze w Rzęśnicy oczekującą na przystanku autobusowym dziewczynę, która akurat chciała się dostać do Drawska Pomorskiego… Miała [i ma] na imię Krystyna, to był czerwiec – a w grudniu została moją żoną… We wrześniu tego roku – jeszcze przed ślubem – przeniosłem się z kolei do STW Szczecinek, gdzie jako kierowca samochodu ciężarowego [„łamaniec” – czyli Star 25 z naczepą] miałem obiecane większe zarobki.A te zawsze dopingują poszukujących pracy… i mających zamiar się żenić…
1+Slub+-+24.12.1969..x+100++.jpg)
Musieliśmy cały czas obserwować tylko
siebie, które z nas wstaje, które klęka… żeby to w miarę wyglądało
zgodnie…Tak byliśmy skołowani pod koniec uroczystości, że Ksiądz musiał
kilkakrotnie nas przywoływać do siebie – nie za bardzo
„kontaktowaliśmy”…Samo wesele – typowo wiejskie. Członkowie kapeli –
prywatnie rodzina Panny Młodej – pod koniec przyjęcia grali każdy inną
melodię…Ogólnie bardzo udane weselisko…Mimo że, starsi z Rodziny
wieszczyli coś złego dla naszego małżeństwa, jeśli już na samym początku
osobno udawaliśmy się z domu rodzinnego w drogę do ślubu. I
wywieszczyli…ale to dopiero za kilka lat… Mieszkaliśmy w moim dawnym,
kawalerskim pokoju na ul. Koszalińskiej. Ja tymczasem zmieniłem samochód
na Lublina po remoncie kapitalnym [dawny „łamaniec” poszedł ze
starości na złom]. W lecie 1970 roku rozwoziłem [jako samochód wynajęty
z STW] napoje chłodzące z Rozlewni w Czaplinku po okolicznych sklepach
wiejskich. Żona Krystyna zamieszkała wtedy u swoich rodziców, gdzie z
Czaplinka było znacznie bliżej niż do Szczecinka. Spodziewała się
również dziecka; naszego pierwszego potomka. Poród odbył się w Szpitalu
Powiatowym w Drawsku Pomorskim, chłopak duży i zdrowy. Gdzieś po trzech
tygodniach dostaje telefon do miejsca pracy – już na „fajrant”, że u
obojgu było Pogotowie Ratunkowe. Mówię Kierownikowi Rozlewni że zabieram
samochód i jadę do Nich, ale żeby niekoniecznie o tym „donosił” do
mojej firmy. Kierownik „swój chłop” ani przez chwile się nie wahał,
jeszcze wyposażył mnie na drogę - i na „gościniec” dla teściów - po
skrzynce każdego z napoi tam rozlewanych, łącznie z piwem… To była
akurat sobota… Więc obiecałem wrócić w poniedziałek przed rozpoczęciem
pracy. Na miejscu okazało się że już po kłopocie. Lekarz pogotowia
stwierdził jakieś lekkie zatrucie matki i dziecka karmionego piersią. No
ale ja już zostałem do poniedziałku. Akurat na wsi; zaraz obok domu
teściów – tak gdzieś około 50 m - odbywała się typowa wiejska zabawa.
Bałem się zostawić samochód przed domem, bo to różnie z udziałem
podpitych uczestników [w tym moich niedawnych rywali] może się wydarzyć,
więc wstawiliśmy tegoż Lublina do stodoły stojącej bezpośrednio na
„teściowych hektarach” – z pół kilometra od domu – za innymi jeszcze
domami i drzewami. Niedziela rano, jedni poszli do Kościoła – też zaraz
obok domu teściów - a ja wyszedłem sobie na podwórze z piwkiem,
spokojnie zapalić papierosa na świeżym powietrzu. Usiadłem na pieńku do
rąbania drzewa i co widzę…Od strony gdzie stała stodoła ciemny,
wysoki nad domami dym. Jeszcze coś krzyknąłem w kierunku domu,
chwyciłem za siekierę wbitą w pieniek i pobiegłem w tym kierunku. Po
drodze słyszałem dzwon kościelny na trwogę – przerwano nawet mszę – i
wybuchające jakieś odgłosy. Pięć niezbyt głośnych wybuchów [bo szóste
koło w Lublinku było przedziurawione uprzednio] zobaczyłem również
nagły słup ognia. To prawdopodobnie paliwo ze zbiornika pod wpływem
temperatury i w ten sposób powstałego ciśnienia wyrwało gumowe
połączenie wlewu ze zbiornikiem, no i jak miotaczem ognia poczęstowało
resztę stodoły… Co z tego, że zjechało się pięć zastępów straży
pożarnej, jak już nie było co gasić. Stodoła pełna zboża po niedawnych
żniwach, tylko częściowo wymłóconego, jakieś maszyny i zapasy typowo
rolnicze i …”mój samochód”… Wszystko doszczętnie spłonęło… Nagle
opanował mnie dziwny i taki jakiś zimny spokój… Poszedłem do wiejskiego
sklepu, kupiłem dwa wina marki WINO [innych alkoholi mocniejszych tam
nie było], i wśród płaczu żony oraz teściowej wypiłem je „z gwintu”.
Zaraz też położyłem się spać… Obudziła mnie milicja w osobie porucznika
[pochodzący z tej wsi], który razem z prokuratorem przybyli na miejsce
zdarzenia… Od razu się przyznałem, że jestem „pod wpływem”, ale to od
niedawna – na co mam wielu świadków… Przesłuchania wszystkich prawie
sąsiadów domu teściów i ich stodoły odbywały się w wiejskiej szkole
[jeszcze tej „starej”], też blisko domu. Mnie po wstępnym bardzo
przesłuchaniu i chyba trochę dla „otrzeźwienia” kazano czekać na
korytarzu szkoły i nigdzie nie odchodzić. Porucznik MO, prowadzący to
śledztwo już mi wyrokował dwa lata bezwzględnej odsiadki. Na końcu
korytarza, na takim małym stoliku zobaczyłem telefon… Nie pamiętam jak,
ale po podaniu do centralki [tak się wtedy dzwoniło] numeru domowego
mojego brata w Krakowie – Nowej Hucie, niedługo zaraz otrzymałem
połączenie. Może akurat centralka wiedziała, że to ktoś dzwoni ze
szkoły i postarano się o szybsze połączenie… Jeszcze nie zdążyłem
przedstawić Gienkowi całej sprawy, gdy porucznik MO chciał mi odebrać
słuchawkę twierdząc, że jest to próba „zamącenia” tak dla niego czystej
sprawy… Ja na to – proszę bardzo – na linii major MO [już wtedy miał
taki stopień] z Komendy Wojewódzkiej – nie podałem skąd - prywatnie
mój brat… Ze służbisty porucznika zrobił się nagle dosyć potulny
chłopczyna…Oczywiście pozwolił na kontynuację rozmowy…Razem z
prokuratorem próbowali mi jednak wmówić, że ten pożar to zapewne od
niedopałka papierosa pozostawionego przeze mnie po wyjściu z samochodu w
popielniczce, a jakiś żar mógł upaść przy okazji na podłogę… Ja im z
kolei starałem się wytłumaczyć, że od ok. piątej po południu
poprzedniego dnia do 8:30 rano następnego, to by zdążyła się
prawdopodobnie spalić cała wieś, chyba że ten rzekomy żar z papierosa
postanowił sobie całą noc odpocząć i dopiero rano rozpalić ognisko.
Moją sugestią natomiast kierowaną do śledczych – po paru miesiącach
śledztwa uznaną za oficjalną przyczynę – było mniej więcej takie oto
zdarzenie. Poprzedniego dnia na wsi odbywała się zabawa, rano zaś
należało przecież iść na godz. 8:00 [jedyna msza w tym dniu] do
Kościoła – jak w każdą niedzielę. Stodoła teściów stała tuż przy drodze
prowadzącej z koloni wsi, na której było kilka zamieszkałych domów.
Już ze dwa tygodnie nie spadła ani kropla deszczu, wszystko wokół
wysuszone na przysłowiowy pieprz. Ktoś skacowany [niekoniecznie]
śpiesząc na Mszę świętą, na razie z zapalonym papierosem w ustach idzie
za stodołę, by po prostu się odsikać. A to już ostatnie miejsce przed
Kościołem, gdzie można było spokojnie wykonać tę konieczną czasami
czynność. Rzuca niedbale papierosa na ziemię, przydeptując albo i nie
niedopałka i rusza dalej w drogę, by pokazać wszystkim obecnym jaki On
to praktykujący katolik. W duchu zaś marzy o jak najszybszym
zakończeniu mszy i w te pędy do wiejskiego sklepiku dla skonsumowania
obojętnie jakiego płynu, niekoniecznie schłodzonego… Oni swoje, ja
swoje.. W międzyczasie na miejsce przyjeżdża powiadomiony przez
odpowiednie władze Dyrektor STW – Pan Stefan A. z dyspozytorem Wacławem
O. Obaj bardzo przejęci i podenerwowani… Co Ty najlepszego zrobiłeś,
chłopie… Że mnie tymczasem co i rusz wzywano na kolejne „dosłuchania”
więc nawet nie wiem, kiedy odjechali. Jeszcze zdążyłem poprosić
Dyrektora o trzy dni urlopu, by ochłonąć, a On tymczasem będzie miał
czas się zastanowić, co począć ze mną. Kierownik Rozlewni kategorycznie
potwierdził, że pozwolił mi na ten wyjazd, co sam Dyrektor mi
zakomunikował, bo po drodze do tego pożarowego wypadku odwiedził
Kierownika w Czaplinku. Po trzech dniach zgłosiłem się do bazy STW w
Szczecinku, gdzie kazano mi cierpliwie czekać na przyjazd z Koszalina
Dyrektora, który to został tam akurat dziś wezwany do Wojewódzkiego
Związku właśnie w tej sprawie. Dyrektor Stefan A. powrócił jeszcze przed
godziną 15:00, oczekiwany szczególnie przeze mnie. Zawołał dyspozytora
Wacława O. i mnie do siebie, wyciągnął skądś pół literka i w te słowa :
On jadący z duszą na ramieniu do swoich przełożonych w Koszalinie, o
mało co nie dostał pochwały za tak znakomite rozegranie problemu jednego
z dwóch Lublinów, będących wtedy na stanie naszej bazy. To już były
mocno przestarzale samochody, kłopotliwe i w naprawie i eksploatacji,
każdy chciał więc w jakiś sposób się ich pozbyć. Więc poradzono Mu –
oczywiście w żartach – że mając takiego kogoś na bazie jak ja, śmiało
niech mi przekaże drugiego Lublina dla „załatwienia” go w podobny
sposób i tym samym pozbędzie się raz na zawsze kłopotów. Wtedy
przyznałem się Im do dosyć „wszechmocnej” roli mojego brata… Na drugi
dzień przydzielono mi całkiem sprawnego Stara z przyczepą, którym
jeździłem kilka lat. Ale też dla zamknięcia ust wszystkim źle mi
życzącym na wsi u teściów; już za dwa dni - niewiele myśląc - pojechałem
do nich [60 km] całym zestawem, przejechałem trąbiąc po całej prawie
wsi, podjechałem pod sklep po byle jakie zakupy – bo stamtąd wieści
najszybciej się rozchodzą – wypiłem herbatę, zabrałem żonę z synkiem do
samochodu i z powrotem do Szczecinka…Niedługo po powrocie do
Szczecinka chrzciliśmy naszego synka w Kościele imieniem; na które to
długo nie mogliśmy się zdecydować. Otrzymał więc ostatecznie imię Artur
[na drugie Bronisław]. Urządziliśmy nieduże przyjecie z tej to okazji i
właśnie o tym chciałem kilka słów napisać. To nie te czasy, co
dzisiaj… Każdy kawałek czegoś lepszego do zjedzenia – a nawet do
wypicia trzeba było załatwić , wykombinować czy jak to tam jeszcze
nazwać. Mnie przypadło oczywiście w udziale zaopatrzenie w alkohole,
napoje i co tylko się da na stół do jedzenia. I właśnie o tym tu
wspomnę. Modny był wtedy „ajerkoniak” swojej roboty oraz „przepalanka”
[niektórzy określają jako „przypalanka”]… Przepalanka to prosta sprawa –
chociaż są różne sposoby i recepty na jej sporządzenie. Ja np.
preferuję skórkę chleba maczaną kilkakrotnie w cukrze, podpaloną
następnie nad wódką nalaną do jakiegoś naczynia i ten skapujący,
stopiony pod wpływem temperatury cukier razem ze spalonym chlebem dają
taki specyficzny posmak… Potem tym płynem zaprawia się już w butelkach
przygotowany alkohol. Kombinacja większa jest natomiast z
„ajerkoniakiem”, bo to cholerstwo potrafi się „zwarzyć”, co i mnie
właśnie się przytrafiło przed samym tym ważnym przyjęciem – na
kilkadziesiąt minut przed wyjściem do Kościoła…Czemu tak późno zabrałem
się za przyrządzanie likieru?. Bo dopiero przed momentem ktoś mnie
obdarował butelką bimbru - a ten najlepiej sprawuje się - wg. mnie - w
czymś zabijającym jego "drożdżowy" zapach i posmak [którego ja od
zawsze nie znoszę]... Co więc robię?.. Łapię za całkiem nową pieluchę z
tetry [tylko takie wtedy się używało] i przecedzam ten „zwarzony”
alkohol… Nawet mi to się w miarę udało, ale… Akurat Krystyna [moja żona]
karmiła Artura a Jemu się „ulało” – no, trochę mu wyciekło z buzi…
Krystyna łapie za pierwszą lepszą pieluszkę, by wytrzeć buzię
chłopaczkowi i…oczywiście akurat za tę, przez którą cedziłem alkohol…
Artur pluje, ucieka z głową, no ale cóż… Lekko „spijaniały” i niedługo
potem śpiący uczestniczył w swoim własnym chrzcie… Ale był
najspokojniejszym spośród kilku „hurtem” chrzczonych w tym samym
momencie dzieciaków… Przespał swoje chrzciny… Dorastał dosyć zdrowo, gdy
nagle Krystyna zachorowała na żółtaczkę… Miał wtedy około siedem
miesięcy. Krystynę zabrano na oddział zakaźny do szpitala w Wałczu, a ja
zostałem sam z niemowlakiem w domu. Do domu zjechała ekipa SANEPIDU z
chemikaliami i przeprowadzono gruntowną dezynfekcję – łącznie ze
śmietnikiem na zewnątrz. Sprzątania po tej akcji na całe godziny.
Jakoś

„Od kilku już lat mieszkam w Szczecinku, ożeniłem się itd. Umiera mi Ojciec w mojej rodzinnej miejscowości - krok na mapie od Szczecinka - w powiecie Gorlice. Pojechałem na pogrzeb, przywitania, spotkania z rodziną bliższą i dalszą, w której to miałem dwóch rodzonych braci - ówczesnych milicjantów //a to ważne//. Wszyscy jesteśmy na nabożeństwie pogrzebowym w kościele; przed wyprowadzeniem trumny z kościoła proboszcz zaprasza nieoczekiwanie najbliższą rodzinę do zakrystii. Idziemy //w tym dwóch braci milicjantów, po cywilnemu//. Proboszcz oznajmia nam, że jego decyzją żaden z księży nie poprowadzi ceremonii pochówku, jeśli rodzina nie ureguluje należności za pogrzeb jeszcze z czasów wojny //1943r //. Zmarł wtedy mój młodziutki brat, którego nie miałem okazji poznać. Pełne zaskoczenie i konsternacja. Przed samym pogrzebem. Chwila rozmów, bo co by nie mówić, to trochę miało kosztować //nie pamiętam, ile//. Nagle mój najstarszy brat /dosyć wysokiej rangi oficer MO sięga pod marynarkę. Rodzina zamarła, bo wiedzieliśmy //i widzieliśmy// przypięty tam pistolet. Ale On z pełnym spokojem i uśmiechem politowania wyjmuje portfel, bez słowa płaci.. Dalej to już było normalnie, a my we trzech braci i dwóch szwagrów - przy pomocy jeszcze kuzynów - zajęliśmy się transportem trumny..itp..itd.”
Tak
się jakoś układa, że Artur urodził się niedługo po śmierci mojego
Taty, zaś syn Artura – mój wnuk Wiktor – niedługo po śmierci mojej
Mamy. Wypada wiec z kolei, że przed narodzeniem prawnuka – syna Wiktora
ja sobie odejdę z tego świata…Albo będę namawiał Wiktora, by za
szybko nie starał się o potomstwo...
W październiku 1972 roku
przychodzi na świat córka Alicja, a my nadal gnieździmy się w jednym
pokoju. Dopiero w grudniu 1974 roku dostajemy mieszkanie dwupokojowe na
4 piętrze w bloku przy ul. Żukowa. Mieszkanie to „wywalczyła” tak
naprawdę Krystyna - interweniująca u posła Ziemi Koszalińskiej
pochodzącego ze Złocieńca – czyli bliziutko poprzedniego swojego
miejsca zamieszkania. Mieszkanie które dostaliśmy, stało kilka dobrych
lat puste – bo od samego początku powstania tego bloku mieszkalnego.
Widocznie było przetrzymywane dla kogoś niespodziewanie potrzebnego
ówczesnej władzy Szczecinka. Zaschnięte, kilkuletnie plamy farby
olejnej, którą malowano kaloryfery i dochodzące do nich rurki
znajdowały się nie tylko na podłogach z płytek PCV – dookoła
pozostawionych jeszcze na pamiątkę pojemników z zaschniętą farbą, ale i
na części ścian, po których te rurki przechodziły. Ale dla nas to był i
tak EDEN… Parę dni i nocy spędziliśmy na czyszczeniu tych plam z
farby. Czym tylko się dało i było pod ręką, a więc rozbitymi szybami,
cegłą, żyletkami – pod rozpuszczalnikiem jakoś nie chciały zejść. Ale w
końcu się nam udało i przy pomocy kolegów z Zielonej przeprowadziliśmy
się już na fest… Radocha niesamowita, bo to i kuchnia, łazienka,
balkon oraz dwa pokoje. Raptem 46 m kw. Konieczna oczywiście
„parapetówa” i same ochy, achy… Jeszcze powrócę na chwilę do urodzin
Alicji…Teściowa tak przy okazji poszła zameldować do Urzędu przyjście
na świat swojej Wnuczki i coś Jej się troszeczkę „poprzestawiało”. W
Urzędzie Gminy zameldowana jako Alicja, na plebani jako Alina – niby
podobne lecz jednak całkiem inne imiona. Myśmy wszyscy w końcu
„zbaranieli” i nie wiedzieliśmy dokładnie jak wołać na córkę. No więc
ALA też musiało wystarczyć. Sprawa ostatecznie się unormowała, gdy
Alicja otrzymała swój Dowód Osobisty… Niestety, pomiędzy nasze
małżeństwo wkradł się najpierw malutki, a później coraz groźniejszy
cień. Nie zaleczony od razu rak rozkładu zaczął roztaczać wokoło swoje
macki, jeszcze na starym mieszkaniu jednopokojowym. Zapewne jesteśmy
oboje po trochu winni, lecz muszę przyznać, że ja z moją zawziętą
naturą - trochę bardziej. Coraz częściej chciałem udowadniać sobie i
Krystynie, że doskonale się obejdę bez żony. Na dodatek zabiegałem
mocno o pracę na okrągło w delegacji, po to też zmieniłem samochód na
wywrotkę, a to oznaczało prawie że ciągłe delegacje. No i oczywiście
świętością nie grzeszyłem… Wypłaty comiesięczne to i owszem oddawałem
regularnie w całości do domu – mnie prawie w zupełności wystarczały
„lewe” dochody, a tych w światku kierowców wywrotek nie brakowało w
owych czasach [a i pewnie teraz też]. W roku 1976 – już gdzieś pod
koniec października kuzynka Krystyny – Halina podpuściła mnie, bym
zaczął od nowa jakąś naukę. A ja, po niedługim czasie przejęty tą ideą;
zabrałem świadectwo przejścia do trzeciej klasy Technikum i poszedłem z
nim do sekretariatu Ogólniaka. Tam trochę kręcono nosem, że to za
późno, bo już początek listopada, ale…mogłem nawet po rozmowie z
Dyrektorką Szkoły rozpocząć od trzeciej klasy Liceum. Wolałem jednak
rozpocząć od drugiej, po kilkunastoletniej przerwie. Było to Liceum
Ogólnokształcące dla Pracujących Zaoczne, w którym nauka wyjątkowo mi
szła sprawnie. Mieliśmy indeksy, egzaminy semestralne i wspaniałą
paczkę kumpli i kumpelek, dojeżdżających z Połczyna, Złocieńca,
Czaplinka a nawet Wałcza – że wymienię tylko te bardziej rozpoznawalne
miejscowości. Większość z nich mieszkała w czasie zajęć na stancjach.
Część oczywiście było też miejscowych. Brzydko się chwalić, ale od
następnego już semestru czwartego, aż do końcowego ósmego byłem
wyróżniany za bardzo dobre wyniki w nauce. Na świadectwie maturalnym z
ocen końcowych objętych planem nauczania mam tylko jedną czwórkę – z
propedeutyki nauki o społeczeństwie. Reszta piątki [w pięciostopniowej
skali ocen]… Jakie ja zawzięcie „ideologiczne” walki toczyłem z
wykładowcą tego przedmiotu.. Ze mnie zagorzały antykomunista i po
drugiej stronie beton partyjny próbujący - nam w klasie - wmówić
wyższość panującego wtedy w Polsce ustroju lat 70 – tych nad wszystkimi
innymi na świecie. A że od czwartego semestru byłem już wójtem klasowym
i członkiem samorządu uczniowskiego całej szkoły, więc stałem się kimś
rozpoznawalnym. Na dodatek naprawdę nauka szła mi jak po maśle, a ten
partyjniak zaczął mnie straszyć, że mnie „usadzi” i nie dopuści do
matury. No to ja w zamian obiecałem Mu, że na złość wybiorę sobie jako
przedmiot wybrany właśnie propedeutykę i zażądam matury komisyjnej w
obecności przedstawiciela Kuratorium. Facet po prostu „wymiękł”, a ja w
przypływie jakiejś nutki dobrotliwości zgodziłem się łaskawie z jedyną
na świadectwie czwórką. A z przedmiotów wybranych -
Pod
koniec roku pracowałem z dwoma innymi kolegami „na delegacji” w Pile.
Dosyć duża budowa z głębokimi wykopami pod rurociąg, który miał
przebiegać nawet pod rzeką. Kilka barakowozów służących jako magazynki,
szatnie i pokoje śniadaniowe dla pracowników oraz biuro kierownika.
Mieszkaliśmy w hotelu, lecz od czasu do czasu jeździliśmy do domu w
Szczecinku. Samochody garażowaliśmy na placu przy barakowozach. Któregoś
dnia po przyjeździe rano ze Szczecinka na budowę zobaczyłem kręcącą
się milicję i u mnie w samochodzie wybitą boczną szybę. Okazało się, że
w nocy było włamanie do barakowozów i z magazynu wykradziono co
cenniejsze elektronarzędzia. Po co natomiast wybito w moim aucie [Star
25 – wywrotka] szybę, to nie mam pojęcia. Może chciano tym samochodem
odwieźć skradziony łup, lecz nie udało się „odpalić” auta. Ta wybita
szyba prawdopodobnie uratowała mnie przed większymi kłopotami. Jeszcze
się dobrze nie rozglądnąłem po kabinie i nie zdążyłem nawet posprzątać
dokładnie kawałków rozbitej szyby, gdy podszedł milicjant i nawet
grzecznie poprosił o podwiezienie ich dwóch [bo był i drugi] na komendę.
Wcześniej skończyli oględziny miejsca włamania, a nie mieli czym się
dostać na Komendę. Proszę bardzo – wsiedli do kabiny [jeden na maskę
silnika] i podjechaliśmy pod komendę, po czym wskazali, bym wjechał do
środka przez akurat szeroko otwarta bramę. Bo i mnie przecież wypada
przesłuchać, jako codziennego bywalca na tej budowy i w tych
barakowozach.. Musieli mieć wcześniej uzgodnioną przez krótkofalówki
wersję, tak akurat wtedy otwartej szeroko bramy. Brama za mną, gdy tylko
wjechałem - momentalnie się zamknęła, a mnie poproszono – już znacznie
ostrzejszym tonem – do Dyżurki. Tam kazano zdać wszystkie rzeczy,
jakie miałem przy sobie, pasek, sznurówki i „na dołek”. A ja nie wiem o
co się rozchodzi…Gdzieś po godzinie wezwano mnie na przesłuchanie do
odpowiedniego pokoju, gdzie okazano mi moją podręczną torbę, którą
trzymałem w kabinie samochodu, a z niej wyciągnięto na biurko… dwa
komplety specjalistyczne służące tylko i wyłącznie do „podkręcania”
ilości przejechanych kilometrów w liczniku samochodowym. Były tam więc
dwa silniczki z odpowiednimi wyprowadzeniami, dwie plombownice, zwitki
drutu do plombowania i pokaźna garść samych plomb. Plecy momentalnie
mokre i zimne od potu… Tysiące myśli przelatuje przez głowę. I znowu,
jak w przypadku pożaru samochodu spada na mnie obojętność i zimny, a
dziwny spokój. To nie moje i już… I po co w końcu miałbym mieć aż dwa
komplety… Ktoś złośliwie mi podrzucił; po to musiał wybić szybę. Tutaj
tylko dodam, że my - kierowcy z wywrotek montowaliśmy do swoich kabin
prywatnie zakupione zamki samochodowe najlepszej jakości, a niektórzy
nawet zamykali kabiny na kłódki za pomocą specjalnie przyspawanych
skobli. Tak samo wymienialiśmy stacyjki samochodowe na odpowiedniej
jakości od zachodnich aut osobowych. Po kilkunastu minutach i moim
zdecydowanym sprzeciwie co do właścicielstwa tych obciążających dowodów
– z powrotem na dołek. Pobrano odciski palców, zerwano do ekspertyzy
plomby z licznika i skrzyni biegów jeszcze w mojej obecności i
podpisaniu odpowiednich protokołów. I więcej w tym dniu mnie nie
przesłuchiwano. Przyszedł wieczór, ja sam w celi, obchód dyżurnego
milicjanta i rozmowa… Nie; najpierw chciałem papierosy, bo mi się
skończyły – a dano mi przy zatrzymaniu moje własne pod celę.
Podpowiedziałem, że w depozycie mam odpowiednią kwotę, za którą można
by kupić nie tylko papierosy. Jakiś uczciwy chłopina z tego milicjanta,
bo na moja propozycję że przydałaby się jeszcze butelka dobrego wina z
rodzaju Mistella czy Lakrima – a najlepiej to dwie + jakieś herbatniki
– po niecałej godzinie wszystko to znalazło się pod celą razem z tym
samym milicjantem i kolejnym protokołem - zmiany kwoty pozostawionej w
depozycie aresztu. Co do grosza rozliczony [prywatnie] koszt zakupu. I
tak przy tych dwóch butelkach wina przegadaliśmy pół nocy z sierżantem
milicji. Z początku oczywiście byłem mocno „spięty” w sobie, bo cholera
wie, co za zadanie ma ów milicjant.... Funkcjonariuszy ogólnie było
więcej, ale ten musiał być ich szefem podczas tejże zmiany. Trudno to
sobie wyobrazić, ale to On usilnie mi odradzał przyznawanie się do
czegokolwiek, a już naprawdę nie interesowało Go zupełnie – jaka jest
prawda… Co nieco wiedział jednak o mojej sprawie, bo czytał protokoły z
przesłuchań zatrzymanych tam „gagatków”. Byłem jeszcze ze dwa razy
przesłuchiwany; w międzyczasie w domu w Szczecinku – ku przerażeniu
żony - przeprowadzono gruntowną rewizję; łącznie z piwnicą. Znaleziono
tylko bloczek kart drogowych, które to każdy kierowca będący dłuższy
czas w delegacji musiał mieć, bo przecież nie mógł jak zwykle, co dzień
pobierać nowych od dyspozytora...Jak minęło ustawowe 48 godzin,
pomyślałem – wsiąkłeś, bracie Polaku na dłużej.
Ale nie; po 52 godzinach jeszcze raz mnie przesłuchano, porównując z
pierwszymi zeznaniami i oświadczono, że na razie jestem wolny do czasu
przyjścia wyników ekspertyzy specjalistycznej. Pomyślałem sobie : „nawijaj sobie zdrów – nie ze mną te numery”;
kto bowiem z poważnych specjalistów ma niby czas badać tak błahą
sprawę, kiedy z ważniejszymi czeka się po kilka miesięcy, a nawet lat…
Zabrałem samochód, wróciłem na budowę, a tam już oczekiwała mnie
wiadomość, że mam zjechać z delegacji na bazę w Szczecinku. Dyrektora
Stefana A. – tego z czasów pożaru - już na bazie nie było. Był za to
nowy – który dla swojego chyba bezpieczeństwa i wygody słuchał się
starych biurowych wyjadaczy, a jedna z tych osób serdecznie mnie
znielubiła. Wiem za co, i aż głupio o tym wspominać. No ale.. było to
swego czasu w Jubilatce, gdzie niezbyt trzeźwa - ta właśnie osoba -
przysiadła się do naszego „wywrotkowiczów” stolika, nachalnie żądając
postawienia jej dobrej lampki wina. Pierwszą wypiła – żąda następnej.
Przy trzeciej zareagowałem – a też byłem już pod wpływem... Na uprzejme
odejdź; nie reagowała… Nieuprzejme wyp……aj też ją nie ruszało. Dopiero
uchwyt za kołnierz z wyprowadzeniem do szatni i znajomego szatniarza
pozbawiło nas jej towarzystwa… Pijana - a zapamiętała… Od tego czasu
byłem jej wrogiem nr 1; mimo że pochodziliśmy z sąsiednich wiosek. Tak
więc najpierw za jej doradztwem dostałem „dyscyplinarkę”, lecz po
krótkiej, acz stanowczej rozmowie mojej z nowym Dyrektorem i Kadrową
została rozwiązana ze mną umowa o pracę „za porozumieniem stron”… I nie
odwoływałem się tym razem do pomocy brata, a sam zdołałem wytłumaczyć
Dyrektorowi D. – przy niespodziewanym poparciu Pani Kadrowej, że nie
powinien być „świętszy od milicji i prokuratora” – którzy to nie
dopatrzyli się [podobno na razie] mojej niezaprzeczalnej winy. Tak
skończyła się prawie dziesięcioletnia „kariera” kierowcy w STW. Te niby
„moje” plombownice oddano później, jako niczym nie różniące się od
oryginałów, do działu technicznego firmy… Widocznie ten sam fachowiec,
na tych samych maszynach zrobił nie tylko jedne kamienie [tak się
nazywają elementy czynnie znakujące w plombownicach]… Więcej o tej
sprawie przez ostatnie trzydzieści parę lat nie usłyszałem…
Ta sama Pani
M. – ówczesna Kadrowa z STW, a prywatnie żona Komendanta Powiatowego
Milicji przy rozliczaniu się moim z firmą podpowiedziała mi – niby od
niechcenia – że wie o ewentualnej pracy dla mnie… Mianowicie w OSM
[Okręgowa Spółdzielnia Mleczarska] Szczecinek poszukują kogoś –
najlepiej jako tako zaznajomionego z transportem – do prowadzenia
rozliczeń kierowców STW, pracujących ze swoimi samochodami na usługach w
OSM. Wg. Niej idealnie do tego pasowałem; przy okazji wszystkich tych
kierowców znając… I tak oto zostałem na długie lata pracownikiem
Mleczarni… Praca za biurkiem w żaden sposób mi jednak nie odpowiadała.
Żmudna i codzienna weryfikacja kart drogowych kierowców dowożących mleko
ze zlewni czy wykonujących inne usługi transportowe, doprowadzała mnie
do „rozpaczy” [mnie, który ich ewentualne próby jakichkolwiek
„przekrętów” znał na pamięć]… Dlatego cudzysłów przy słowie rozpacz, bo
to nic trudnego - tylko „upierdliwego”… Dobrze, że trafiłem na
Kierownika Działu - Ireneusza Kozłowskiego –
wtedy na Pan, a później i do dzisiaj serdecznego kolegę… Nawet
troszeczkę młodszego niż ja… Dlatego teraz, wspominając z Nim niekiedy
„stare, dobre czasy” wymagam zwracania się do mnie per Pan - oczywiście
w żartach – dla zrównoważenia wcześniejszych moich odzywek.
Przepracowałem na tym miejscu przeszło rok, poznając przy pomocy już
później Irka - a nie Pana Kierownika - wszelkie możliwe układy w
firmie, potrzebne dla „spokojności” w codziennej pracy. Przyłączyłem
się też do organizatorów corocznego Balu Mleczarza
gdzie prym wiódł oczywiście Irek, pomagając jak umiałem w dekoracji
sali balowej, czyli dawnej stołówki, doraźnej świetlicy zakładowej dla
przeprowadzania zebrań załogi itp. Naczelnym i niezastąpionym
kierownikiem organizacyjnym tychże Balów był Pan Jan Hełmiński.
Dlatego tak oficjalnie podaję Jego nazwisko, bo zawsze i do dziś nie
mógłbym powiedzieć o tym Panu – niestety już nieżyjącym – jednego złego
słowa. Po drugim z kolei balu, które odbywały się zawsze na początku
lutego i po moim już znacznie większym zaangażowaniu technicznym w
dekorację Sali, przejawiającym się w różnego rodzaju obracające się
kule, znikający księżyc, jakieś biegające napisy i dojąca się
autentycznym mlekiem krowa ze styropianu, ruszająca przy okazji głową
nad wiechciem siana, zostałem wezwany przed oblicze samego Wodza, czyli
Pana Prezesa Cezarego Flora – wspaniałego człowieka i urodzonego mleczarza. I tu po raz pierwszy w luźnej rozmowie zostałem nazwany „Brunek”, a nie Bronek
jak mam na imię – i tak już zostało w Jego nazewnictwie do końca.. Pan
Prezes, wiedząc już zapewne [od Pana Jana Hełmińskiego] o mojej
niechęci do prac biurowych zaproponował mi stanowisko elektronika –
automatyka zakładowego. Na moje tłumaczenie, że przecież ja kompletnie
nie mam pojęcia o tym zagadnieniu, kategorycznie zaprzeczył twierdząc,
że przez wszystkie poprzednie lata nie widział na Balu Mleczarza takiej „dyskoteki”
jak przy i po wykonaniu moich pomysłów. A zaznaczył przy tym, że
przecież dotychczasowe drobne naprawy automatyki dokonywali zakładowi
elektrycy, którzy sami byli na balu pod wrażeniem moich dokonań. No
więc w czym rzecz? Na dodatek pensja odpowiednio wyższa… Widząc
autentyczne zainteresowanie Prezesa powierzeniem mi stanowiska
automatyka, trochę bezczelnie wykorzystałem moment i zaproponowałem
objecie „schedy” po stanowisku „transportowca” dla mojej żony Krystyny,
też po Ogólniaku. Zaklepane, zatwierdzone… i dopiero rozpoczęte
prawdziwe kłopoty ze spotykaną i w pracy i w domu żoną… A już jesteśmy
prawie że na stopie wojennej…

…To
jednak później. Na razie zająłem się przygotowaniem mojego miejsca
pracy. Moim bezpośrednim zwierzchnikiem został naprawdę najlepszy
fachowiec mleczarstwa w naszej i nie tylko naszej firmie. A był nim
nieodżałowanej pamięci Jan Hełmiński –
Kierownik Produkcji całego Zakładu. Miejsca do wyboru dla zbudowania
sobie od podstaw pokoiku na warsztat automatyka było mnóstwo. Wybrałem
jeden z korytarzy parteru, obok Proszkowni Mleka – najbardziej
zautomatyzowanego działu. I obok masłowni – z której to produktów
mogłem korzystać do woli. Bo to nie tylko samo masło, ale i surowiec do
jego produkcji, czyli słynna śmietana kremowa o najwyższej z możliwych
zawartości tłuszczu, jak i świeżutka maślanka, która po odstaniu
swojego czasu w cieple i „dokwaszeniu” się, a następnie schłodzeniu,
była wyśmienitym napojem – nawet jako „zapitka” pod alkohol…Jednym
słowem – tak „z głupia frant” – „jak ślepej kurze ziarno” dostała mi
się fucha – marzenie...Pokoik wybudowałem od podstaw z zakupionych
przez zakład specjalnie na ten cel płyt wiórowych, przy nieznacznej
pomocy zakładowego stolarza. Instalację elektryczną robiłem sam, tylko
podłączenie do zakładowej sieci wykonali elektrycy. Pokoik i
wyposażenie, jakie sobie tylko życzyłem… Miałem nawet maleńką,
zegarmistrzowską tokarko – frezarko – wiertarkę stołową – z odzysku
złomowego, po małym remoncie całkowicie sprawną. Była to nigdzie
niezarejestrowana w spisach zakładowych maszyna, którą mi później
bezczelnie skradziono podczas mojego urlopu….Naprawdę wiem kto na nią
najbardziej się „czaił”…Zostałem więc zatrudniony poniekąd w moim – od
czasu budowy w dzieciństwie pierwszych telefonów – wymarzonym
fachu…Jako automatyk miałem z początku – dopóki nie poznałem cokolwiek z
automatyki poszczególnych działów - doprawdy lichą wiedzę. Po prostu
uczyłem się na swoich błędach. Nikt się w Zakładzie konkretnie na tym
nie znał [ja też nie] i naprawdę proste czynności zlecano jeszcze jakiś
czas „prywaciarzowi” dojeżdżającemu z Poznania. Asystując przy
naprawach, podglądając i ucząc się tym samym od Niego, potrafiłem niemal
to samo wykonać już po paru Jego wizytach – tyle tylko, że nie zawsze
na początku miałem zapasowe części. Ale i z tym sobie później radziłem,
zamawiając je w odpowiednich firmach – nawet na zapas. Nikt mnie nie
sprawdzał z konieczności zamówień a ja nawet nie myślałem o jakichś
„przekrętach”. Za fajna była ta „fucha” – którym to określeniem czasami
się nazywa przyjemną pracę – by ją stracić. No oczywiście - „po boku”
naprawiałem jakiś drobny sprzęt domowy w postaci radyjek
tranzystorowych, młynków do kawy, prodiży, suszarek do włosów czy czegoś
podobnego, ale to przeważnie pracownikom zakładu – łącznie z
prezesami…Czułem się coraz mocniejszy w swojej „przydatności”
wewnątrzzakładowej. Aż nadszedł czas
Przez pierwszy miesiąc – wrzesień z zapartym tchem, jak i miliony Polaków śledziłem wypadki w Gdańsku i innych głośnych wtedy na całym świecie miejscach w rozdygotanej Polsce. Już pod koniec września 1980 roku dawni [i jeszcze przecież wtedy obecni] ważni członkowie CRZZ i Rady Pracowniczej w naszej firmie próbowali stworzyć coś na kształt powstającej Solidarności. Mnie, jako genetycznie chyba ustawionemu „antykomuchowi” coś tu brzydko zapachniało...Sami pracownicy umysłowi chcą tworzyć Nowy Związek Zawodowy?...Skrzyknąłem kilku chłopaków z kręgu mechaników, chłodniarzy, elektryków i postanowiliśmy z zaskoczenia wyprzedzić tamte próby. Nie wiedzieliśmy kompletnie jak to w ogóle rozpocząć więc ja, jako prowodyr udałem się do istniejącego już w Szczecinku MKS [Międzyzakładowy Komitet Strajkowy], by zasięgnąć rady od działaczy z takich olbrzymich na warunki szczecineckie Zakładów jak A22, Płyty Wiórowe, czy chociażby kolejarze. Wtedy jeszcze wszyscy dla wszystkich byli mili i uprzejmi. Tak więc zaopatrzony w odpowiednią wiedzę i pokaźną paczkę ulotek robionych na prostym powielaczu, powróciłem do zakładu. W naszym zakładzie pracowało wtedy ponad 400 osób – razem z oddziałami i zlewniami mleka. Przez pierwszy dzień, chodząc od drzwi do drzwi wewnątrz zakładu, zebraliśmy około 100 podpisów deklarujących przystąpienie do NSZZ Solidarność. W międzyczasie wezwał mnie Prezes Flor i z uśmiechem oświadczył – wskazując na otwartą dłoń – że Mu tu prędzej kaktus wyrośnie, niż ja założę w Jego Zakładzie Solidarność. Na drugi dzień już zarejestrowałem w MKS Komitet Założycielski przy OSM Szczecinek, na którego czele do czasu wyborów stanąłem ja sam… Bardzo niedługo odbyło się zebranie założycielskie NSZZ Solidarność dla całej załogi – nawet z przedstawicielami Oddziałów w Drawsku Pomorskim, Czaplinku i Barwicach. Po tym zebraniu już mieliśmy 180 osób deklarujących przystąpienie do Związku. Zaraz też na tym to zebraniu, po wyjściu z Sali stołówki niezdecydowanych i niechętnych Związkowi, odbyły się pierwsze wybory do władz Związku, gdzie pierwszym przewodniczącym zostałem wybrany ja sam – przy jednym głosie wstrzymującym się [prawdopodobnie moim własnym]. Byłem znany przecież i na Oddziałach, bo jako automatyk nieraz je odwiedzałem. Z niedługim opóźnieniem zaczęto też zakładać OPZZ w naszej firmie, a na jej czele stanął… Irek Kozłowski, mój były Kierownik, a teraz kolega. Proporcja ilości członków w Solidarności a OPZZ ; jak 9:1 – u nich sami pracownicy Zlewni [zlewnie mleka - punkty przyjęć mleka od rolników] i kilku umysłowych – niedalekich od emerytury, lub bardzo blisko współpracujących z Zarządem Spóldzielni… A u nas w szczytowym okresie – przed samym stanem wojennym ponad 350 osób… No, ale miałem konkurenta… Każdemu zakładowi pracy w całej Polsce, a tak naprawdę CAŁEJ POLSCE życzył bym tak zgodnej współpracy międzyzwiązkowej. Nie było ani jednej ostrej, niezałatwionej w normalny sposób kłótni pomiędzy nami. Razem uzgadnialiśmy pomiędzy sobą ważniejsze sprawy, by nie być zaskakiwanym jakimiś nowymi pomysłami. I raz On mnie przekonywał, raz ja Jego – różnie to bywało. Jednak nie wszystkim widocznie było na rękę, albo też był to naprawdę szczególny przypadek, że ja mający dotychczas wiele [zbyt wiele] czasu na działalność czysto związkową otrzymałem już na wiosnę propozycję nie do odrzucenia - objęcia nadzoru nad bardzo ważnym działem w firmie, czyli proszkownią mleka, przerabiającym dziennie ponad 220 tys. litrów mleka. Faktycznie odszedł były kierownik do Kalisza Wielkopolskiego [Jurek Szymanowski], a postawiony na Jego miejsce młody człowiek – mimo że po Technikum Mleczarskim – nie bardzo sobie dawał radę. Znowu tłumaczę Prezesowi, że ja kompletna noga z przeróbki mleka z postaci płynnej na proszek, ale On swoje - potrafiłeś tu – potrafisz i tam. Strasznie mi było żal tej mojej fuchy, ale co miałem zrobić. Niedługo po tej decyzji moje miejsce w warsztaciku automatyka zajął chłopak po Technikum Elektronicznym, ale ja i tak zachowałem sobie klucze do niego, mając je do końca moich dni w Mleczarni. Nie zostałem od razu „pełną gębą” Kierownikiem, a pełniącym takie obowiązki „niepracującym brygadzistą”. Nad wszystkim i tak pieczę sprawował Pan Jan Hełmiński, który również na proszkarstwie się znał jak nikt inny w okolicznych Mleczarniach… A do automatyki w samej proszkowni i tak nie dałem się nikomu dotknąć...
SOLIDARNOŚCI
Jan Pietrzak, Kabaret Tey i inni.... Kliknij kolejny obrazek...
Przez pierwszy miesiąc – wrzesień z zapartym tchem, jak i miliony Polaków śledziłem wypadki w Gdańsku i innych głośnych wtedy na całym świecie miejscach w rozdygotanej Polsce. Już pod koniec września 1980 roku dawni [i jeszcze przecież wtedy obecni] ważni członkowie CRZZ i Rady Pracowniczej w naszej firmie próbowali stworzyć coś na kształt powstającej Solidarności. Mnie, jako genetycznie chyba ustawionemu „antykomuchowi” coś tu brzydko zapachniało...Sami pracownicy umysłowi chcą tworzyć Nowy Związek Zawodowy?...Skrzyknąłem kilku chłopaków z kręgu mechaników, chłodniarzy, elektryków i postanowiliśmy z zaskoczenia wyprzedzić tamte próby. Nie wiedzieliśmy kompletnie jak to w ogóle rozpocząć więc ja, jako prowodyr udałem się do istniejącego już w Szczecinku MKS [Międzyzakładowy Komitet Strajkowy], by zasięgnąć rady od działaczy z takich olbrzymich na warunki szczecineckie Zakładów jak A22, Płyty Wiórowe, czy chociażby kolejarze. Wtedy jeszcze wszyscy dla wszystkich byli mili i uprzejmi. Tak więc zaopatrzony w odpowiednią wiedzę i pokaźną paczkę ulotek robionych na prostym powielaczu, powróciłem do zakładu. W naszym zakładzie pracowało wtedy ponad 400 osób – razem z oddziałami i zlewniami mleka. Przez pierwszy dzień, chodząc od drzwi do drzwi wewnątrz zakładu, zebraliśmy około 100 podpisów deklarujących przystąpienie do NSZZ Solidarność. W międzyczasie wezwał mnie Prezes Flor i z uśmiechem oświadczył – wskazując na otwartą dłoń – że Mu tu prędzej kaktus wyrośnie, niż ja założę w Jego Zakładzie Solidarność. Na drugi dzień już zarejestrowałem w MKS Komitet Założycielski przy OSM Szczecinek, na którego czele do czasu wyborów stanąłem ja sam… Bardzo niedługo odbyło się zebranie założycielskie NSZZ Solidarność dla całej załogi – nawet z przedstawicielami Oddziałów w Drawsku Pomorskim, Czaplinku i Barwicach. Po tym zebraniu już mieliśmy 180 osób deklarujących przystąpienie do Związku. Zaraz też na tym to zebraniu, po wyjściu z Sali stołówki niezdecydowanych i niechętnych Związkowi, odbyły się pierwsze wybory do władz Związku, gdzie pierwszym przewodniczącym zostałem wybrany ja sam – przy jednym głosie wstrzymującym się [prawdopodobnie moim własnym]. Byłem znany przecież i na Oddziałach, bo jako automatyk nieraz je odwiedzałem. Z niedługim opóźnieniem zaczęto też zakładać OPZZ w naszej firmie, a na jej czele stanął… Irek Kozłowski, mój były Kierownik, a teraz kolega. Proporcja ilości członków w Solidarności a OPZZ ; jak 9:1 – u nich sami pracownicy Zlewni [zlewnie mleka - punkty przyjęć mleka od rolników] i kilku umysłowych – niedalekich od emerytury, lub bardzo blisko współpracujących z Zarządem Spóldzielni… A u nas w szczytowym okresie – przed samym stanem wojennym ponad 350 osób… No, ale miałem konkurenta… Każdemu zakładowi pracy w całej Polsce, a tak naprawdę CAŁEJ POLSCE życzył bym tak zgodnej współpracy międzyzwiązkowej. Nie było ani jednej ostrej, niezałatwionej w normalny sposób kłótni pomiędzy nami. Razem uzgadnialiśmy pomiędzy sobą ważniejsze sprawy, by nie być zaskakiwanym jakimiś nowymi pomysłami. I raz On mnie przekonywał, raz ja Jego – różnie to bywało. Jednak nie wszystkim widocznie było na rękę, albo też był to naprawdę szczególny przypadek, że ja mający dotychczas wiele [zbyt wiele] czasu na działalność czysto związkową otrzymałem już na wiosnę propozycję nie do odrzucenia - objęcia nadzoru nad bardzo ważnym działem w firmie, czyli proszkownią mleka, przerabiającym dziennie ponad 220 tys. litrów mleka. Faktycznie odszedł były kierownik do Kalisza Wielkopolskiego [Jurek Szymanowski], a postawiony na Jego miejsce młody człowiek – mimo że po Technikum Mleczarskim – nie bardzo sobie dawał radę. Znowu tłumaczę Prezesowi, że ja kompletna noga z przeróbki mleka z postaci płynnej na proszek, ale On swoje - potrafiłeś tu – potrafisz i tam. Strasznie mi było żal tej mojej fuchy, ale co miałem zrobić. Niedługo po tej decyzji moje miejsce w warsztaciku automatyka zajął chłopak po Technikum Elektronicznym, ale ja i tak zachowałem sobie klucze do niego, mając je do końca moich dni w Mleczarni. Nie zostałem od razu „pełną gębą” Kierownikiem, a pełniącym takie obowiązki „niepracującym brygadzistą”. Nad wszystkim i tak pieczę sprawował Pan Jan Hełmiński, który również na proszkarstwie się znał jak nikt inny w okolicznych Mleczarniach… A do automatyki w samej proszkowni i tak nie dałem się nikomu dotknąć...


A oto i p.Jan Hełmiński przed
automatyką pasteryzatora...[zdjęcie nadesłał Krzysiek - Jego syn]. Ta
ciemna noc stanu wojennego, splatana z coraz ciemniejszymi moimi
stosunkami rodzinnymi nie nastrajała zbyt optymistycznie. Skutkowało to
jednak moim dosyć mocnym zaangażowaniem się w pracę zawodową;
poznawanie urządzeń i całego cyklu produkcyjnego proszkowni mleka „od
podszewki”. Oczywiście niezastąpionym źródłem wszelkich wiadomości był
znowu nie kto inny jak Jan Hełmiński…I to
zarówno w poradach bezpośrednich, jak i w wynajdowaniu literatury na
ten temat. Zaopatrzony w opasłe tomiska opisów technicznych naszej
proszkowni i jej dwóch zestawów cykli produkcyjnych - czyli linii „C” i
linii „F”, oddałem się całkowicie w wolnych chwilach ich studiowaniu.
Wiele wiadomości tam wyczytanych - i co ważne – naocznie w praktyce
obserwowanych zachowań w normalnej produkcji tych dwóch linii,
doprowadziło w rezultacie do kilku [autorsko moich] racjonalizatorskich
pomysłów – szybko zastosowanych w praktyce. Było ich naprawdę sporo,
wymienię jedynie trzy – wg. mnie najważniejsze… A więc z moich
obserwacji wynikało, że cały nadmiar zużywanej do produkcji pary wodnej
pod ciśnieniem 10 – 15 atm. idzie po prostu „w gwizdek”, czyli w
powietrze…Dziwiłem się, że nikt tego dotychczas nie wykorzystał. Więc
opracowałem i w bardzo krótkim okresie czasu wmontowałem za pomocą
ciągle przebywających u nas na miejscu monterów z ZRNM Koszalin prosty
podgrzewacz ze stali nierdzewnej - dopływającej do kotłowni zakładowej
wody zasilającej trzy kotły [walczaki] – „zżerające” przy wzmożonej
produkcji ok. 30 ton miału węglowego na dobę. Po zamontowaniu tego
urządzenia woda zasilająca kotły miała już na wstępie temperaturę ponad
60*C – bez żadnych dodatkowych nakładów. Drugim takim moim „pomysłem”
było rozwiązanie w dodawaniu roztopionego tłuszczu [łoju wołowego] do
koncentratu mleka przy produkcji mlekopanu. Dotychczas odbywało się to
jak za „króla Ćwieczka”. Po prostu co jakiś czas wlewano do
podgrzewanego zbiornika z koncentratem roztopiony łój za pomocą
wiaderka. Opracowałem więc bardzo prosty dozownik łoju, samoczynnie
regulujący się pod wpływem ilości uzyskiwanego w danym momencie
koncentratu wypływającego z wyparek linii proszkowania mleka. Kolejna
sprawa to sposób dodawania do mleka w proszku witaminy A – potrzebnej
dla odbiorców z Afryki. Proszkownie w Polsce nie mogły jakoś sobie z tym
poradzić, a nasz viceprezes – wtedy J.P. – podjął się tego zadania,
próbując swojego rozwiązania – czyli mechanicznego mieszania gotowego
proszku mlecznego z suchą witaminą w proszku. Może by i to wyszło; ale
na skalę mikroskopijną, a nie przy produkcji nawet dwudziestu pięciu ton
na dobę...No więc po kilku próbach wdrożyłem do produkcji swój
kolejny pomysł dozownika - tym razem dla witaminy - dodając ją
[iniektorowo] bezpośrednio do koncentratu mleka wysyłanego już na wieżę
suszarniczą [dysk rozpyłowy]. I znowu się udało… Żadnych problemów z
oceną zawartości witaminy w gotowym już produkcie. Za to wszystko - i
wiele innych pomysłów - oceniony zostałem gdzieś na poziomie możliwości
zakupu ½ litra alkoholu 40% z okazji zwiększonej premii. Ale zyskałem
sobie za to potężnego wroga w osobie wspomnianego wcześniej Vice, a
potem Naczelnego Prezesa J.P. Ta niechęć do mojej osoby u tego pana
rozpoczęła się nawet nieco wcześniej, bo już w pierwszym okresie mojej
pracy w Mleczarni, jeszcze jako „transportowca”. Mianowicie co jakiś
czas przed bramą zakładu ustawiany był ciągnik [traktor] ze zbiornikiem,
pompą i urządzeniem do rozpylanie cieczy. Ta ciecz to był płyn
dezynfekujący przy podejrzeniu zakażenia jakąś chorobą [np. pryszczycą]
zwierząt u jednego [lub kilku] z licznych wtedy dostawców mleka czyli
PGR – lub indywidualnych rolników. Każdy samochód czy wóz konny
wjeżdżający do Mleczarni przystawał i był tym płynem opryskiwany. A ja
nie mogłem przez parę dni się nadziwić, czemu do tego celu jest
wynajmowany całodobowo – przez wiele dni - sprzęt z obcych firm, kiedy
to prawie wszystko przecież mamy na miejscu w Mleczarni. Wystarczyło
tylko ustawić zbiornik – a tych w zakładzie było pod dostatkiem –
podłączyć pompę zasilaną elektrycznie – a tych w zakładzie było setki,
podłączyć wąż gumowy [ciśnieniowy] – a i tych było w zakładzie w
codziennym użyciu wiele set metrów, no i zakupić końcówkę rozpryskującą –
taką jak do myjni samochodowej. Postawić przy tym swojego pracownika i
sprawa załatwiona. Nie wytrzymałem, i z tym pomysłem udałem się
bezpośrednio do Prezesa Flora. Wezwany błyskawicznie przez Prezesa –
wspominany J.P. – wtedy Vice do spraw technicznych w tym samym dniu
spowodował zamontowanie i wdrożenie od zaraz tego mojego pierwszego w
firmie pomysłu. No i już wtedy „podpadłem” w Jego ocenie. Dlaczego to
niby jakiś niedouczony „transportowiec” bierze się za rozwiązania
techniczne, w których on sam samego siebie uważał za alfę i omegę… Jak
już pokazałem na wcześniejszych przykładach – nigdy takim nie był… I
znowu; żeby nie Pan Jan Hełmiński – bardzo dla swojej fachowości
poważany i ceniony przez Naczelnego Prezesa, to i ja bym nie zagrzał tak
długo miejsca w firmie. Pan Jan oficjalnie – lecz w prywatnej
rozmowie – zapowiedział, że dopóki On będzie w Zakładzie, to mi włos z
głowy z powodu i ze strony J.P. nie spadnie. A próby były – lecz o tym
napiszę w którymś kolejnym odcinku…
Córeczka Ala – I Komunia Św.
I tak oto
zleciał okres stanu wojennego, podczas którego moja córeczka – Alicja
przystąpiła do I Komunii Św. Wstyd się przyznać, ale nie pamiętam ani
samej uroczystości, ani też przyjęcia po niej. Mieszkaliśmy niby razem w
tych dwóch pokojach z żoną i dziećmi – ale całkiem osobno. Mieliśmy
oprócz akwarium jeszcze też po kolei kilka psiaków różnej „skundlonej”
rasy. Nie miały one u nas szczęścia, mimo że naprawdę były wyposażone we
wszelkie możliwe udogodnienia w ich domowym życiu. A że to były po
kolei małe psiaczki [coś z rodzaju ratlerków – bez rodowodu], to i w
przedpokoju miał - kolejny z nich - domek
zrobiony z szafki biurka – z podgrzewaniem za pomocą żarówki od
„sztucznej kwoki” – i automatyką temperatury. Utkwił mi ten piesek w
pamięci, bo znalazł się u nas pod drzwiami na czwartym piętrze nie
wiadomo skąd w wigilię Bożego Narodzenia. Coś płakało za drzwiami – a
toto było maluśkie i jeszcze ślepe… Więc nazwaliśmy go UFO…To
właśnie dla niego postarałem się o kawałek biurka z Zakładu i
wyposażyliśmy go – po upodobnieniu do domku – w różne kocyki, zabawki
itp. Co to był za okaz – myślę o psiaku… Nikt go niczego nie uczył –
chyba że sam umiał czytać… Bo w jego domku – jak już wyrósł z okresu
wczesno szczenięcego – to można było znaleźć wszystko, co nagle znikało z
oczu. Odnajdywały się więc tam zeszyty, podręczniki - szczególnie od
matematyki - , długopisy, zegarki ręczne, pantofle domowe i… kotlety
mięsne, jeśli podczas obiadu nieopatrznie odwróciłeś oczy od talerza…
Jak wspominałem nikt go niczego nie uczył. A potrafił nawet przynieś
kapcie [jednego] domowe, jeśli patrząc na niego - ładnie i grzecznie
poprosiłeś. Dwie przygody z jego udziałem. Do dziś moim sąsiadem zza
ściany jest kolega z dawnej pracy – Zygmunt R. – który to będąc u mnie
na jakiejś „zakrapianej” imprezie, siedząc na wersalce obok –
nieopatrznie i w żartach zamachnął się na mnie.. Nie wiadomo kiedy UFO
kręcący się obok stołu zawisł na Jego prawym uchu, wgryzając się aż do
krwi… Zaś pewnego razu po przyjściu do domu zastałem jeszcze bardziej
nadąsaną żonę, płaczącą Alusię i smutnego Artura. Zaginął psiaczek…Coś
mnie tknęło i po zaglądnięciu we wszelkie możliwe kryjówki, podniosłem w
końcu moją wersalkę w swoim pokoju i wyjąłem z niej kołdrę. A była ona
[ta kołdra] okryta poszwą – kopertą – z otworem pośrodku. Z kołdry
wygramolił się zaspany UFO i zdziwiony
patrzył na nas, czemu to go zbudziliśmy. Gwoli prawdy, to ten psiaczek
namiętnie lubił spać u mnie na wersalce, przeważnie w nogach – ale nie
zawsze… No to się wyspał… Zginął przejechany na swoim podwórku przy
bloku przez „malucha” – małego Fiata. Jeszcze jakiś czas żył – nie
skomlał, nie piszczał tylko patrzył na nas po kolei bardzo smutnym,
załzawionym i cierpiącym wzrokiem. Przyniesiony na rękach Alusi do domu
na czwarte piętro. Poprosiliśmy sąsiadkę – lekarza „od ludzi” mieszkającą
w naszej klatce i ta stwierdziła, że to już ostatnie jego momenty.
Miał zmiażdżoną całą klatkę piersiową, a żeberka powbijały mu się gdzie
tylko chciały… Muszę przyznać, że i mnie pociekły łzy…To było zimą i
pochowaliśmy go – grzebiąc jamkę w zamarzniętej ziemi na „górce rynkowej”-
takim dosyć odludnym wtedy miejscu Szczecinka – w kartonie po butach,
owiniętego w kocyk i z jego ulubionym gumowym misiem… Tak mocno wtedy
była zamarznięta ziemia, że aż pękł trzonek szpadla... Naszą sąsiadką
po drugiej stronie ściany naszego mieszkania była pani S. – ciągle
samotna, wychowująca też dwójkę dzieci w wieku naszych; chłopca i
dziewczynkę. Samotność Jej była powodowana nieobecnością męża –
przebywającego przeważnie za kratkami… Ja przez wszystkie lata, które
tam mieszkałem, widziałem Go tylko raz…I według mojej opinii, to właśnie
ta sąsiadka – w pewnym okresie bardzo bliska koleżanka mojej żony –
miała decydujący wpływ na nasze małżeńskie stosunki. Po prostu
„podpuszczała” Krystynę przeciwko mnie… Nie będę tu przytaczał
przykładów takiej działalności, ale jeden z wielu wspomnę. Zostałem
pewnego dnia nagle wezwany do Ratusza – pod rygorem obowiązkowej
obecności – na posiedzenie Społecznej Komisji Antyalkoholowej. Z
udziałem w niej lekarza psychiatry i innych osób. Mnie jakby ktoś
obuchem siekiery zdzielił przez łeb…Owszem, nie „wylewałem za kołnierz”,
ale żeby aż tak?...Przez kilkanaście lat byłem kierowcą zawodowym,
nigdy z jakiejkolwiek przyczyny nie miałem zabieranego prawa jazdy,
jeździłem nadal czasami służbowymi samochodami w Mleczarni… Komisja
uznała mój przypadek za nieporozumienie i po kilkunastominutowej
rozmowie oraz jakichś tam badaniach odesłała do domu - z wypowiedzeniem
przez przewodniczącego Komisji jednego znamiennego zdania – że ktoś
bardzo się stara, by mnie zniszczyć…A ja, mając kilku znajomych tu i
tam, dowiedziałem się kto… Żona Krystyna skierowała do sądu sprawę o rozwód w dniu 25.04.1985roku…

…ROZWODY…
Trudno by było twierdzić, że nie przeczuwałem takiego oto finału naszego małżeństwa. Tak się poukładało i tak… wywróżono nam w dniu ślubu. Przeczucie swoją drogą, a papierowy fakt oznajmiający mi rozpoczęcie sprawy rozwodowej, poparty odpowiednimi pieczęciami trochę mnie wytrącił z równowagi. Postanowienie przyszło bardzo szybko. Opuszczam Szczecinek na zawsze - a przynajmniej na jakiś czas - pozostawiając mieszkanie Krystynie i dzieciom… Znowu tak mi się w życiu ułożyło, że będąc szefem proszkowni mleka poznałem Prezesa OSM w Węgrowie. Przyjeżdżał samochodem do Szczecinka parę razy do roku, odwiedzał naszą firmę i zawsze - kierowany przez p. Jana – znajdował do mnie ścieżkę. Po prostu chciał co nieco uzyskać dla swoich zwierzaków z produkcji proszkarskiej. A ja ciągle miałem nadwyżki, więc nic a nic mu nie żałowałem… Przyjechał akurat i w tym okresie „przedrozwodowym”, kiedy to już postanowiłem opuścić Szczecinek… I dla mojej – nie ukrywam - „spokojności”… Krótka rozmowa, bo Pan Prezes z Węgrowa poszukiwał kogoś właśnie na stanowisko Kierownika Oddziału produkującego sery. On mnie, ja Jemu spadliśmy sobie jak z nieba. Na dodatek czekał na mnie [podobno] tam domek jednorodzinny z zadbanym przez poprzednika ogrodem. Powiedziałem o tym tylko Panu Janowi, prosząc o parę dni urlopu na rekonesans i dogadanie sprawy już na miejscu w Węgrowie. Przy okazji pożyczyłem od p. Jana dyplomatkę [rodzaj aktówki] na podróż. Dojechałem pociągiem i autobusem do samego Węgrowa, spędziłem tam dwie noce, dogadałem ostatecznie co tylko było możliwe i przyszło mi na myśl. Drugi dzień, a raczej już noc to faktycznie trzeźwiałem przed powrotem do Szczecinka. Bo rozmowy były mocno zakrapiane – z polską, mazowiecką gościnnością… Wracałem do Szczecinka i przysnąłem sobie; będąc sam w przedziale. Jak się obudziłem, po dyplomatce Jana ani śladu…Tam w środku było niewiele; jakieś koszule na zmianę, skarpety, ręczniki itp. Strata niewielka, ale co z Jana dyplomatką?.. Po przyjeździe pierwsze kroki skierowałem do mieszkania Pana Jana – znałem dosyć dobrze jego rodzinę. Żona Mircia też pracowała w Mleczarni i byliśmy „na TY”, a dwom chłopaczkom – Krzysiowi i Robertowi nieraz pomagałem w wykonaniu ich szkolno - domowych prac ręcznych. Przy kawie oraz lampce czegoś mocniejszego ogłosiłem im zarówno kradzież dyplomatki, jak i wyniki rozmów. Jan nie chciał nic nawet słyszeć o zwrocie wartości za dyplomatkę, ale jakoś tam załatwiliśmy w końcu sprawę. Natomiast dowiedziałem się, że Prezes z Węgrowa zadzwonił do Prezesa Flora [z mojej firmy], by mu się pochwalić, że mnie podkupił. Na co Prezes Flor miał mu odpowiedzieć – jeszcze zobaczymy… Na drugi dzień zostałem wezwany przed oblicze Prezesa. Miał trochę pretensji, że On o niczym nie wiedział, bo prawdopodobnie zaoszczędził by mi podróży. Ja Mu dopiero wtedy przedstawiłem moją sytuację „przedrozwodową” i moje ostateczne postanowienie…Zrozumiał i w krótkich słowach przedstawił mi charakterystykę Prezesa z Węgrowa jak również częstotliwość zmian na stanowisku, które to tam miałem objąć.. Specjalnie się dowiadywał od innych znajomych, znających ten Oddział i OSM Węgrów. Ja do końca; nawet sprzeczając się czasami z Nim, wierzyłem w Jego ludzką uczciwość…I tym razem nagle przestała mi się podobać możliwość uzyskania mieszkania w swoim domku jednorodzinnym, po remoncie kapitalnym i ze sporym sadem oraz ogrodem. A Prezes Flor po chwili mówi, że i On szuka zastępcy Kierownika Oddziału w Drawsku Pomorskim, bo obecny [mój zresztą znajomy] chce odejść stamtąd na własną prośbę. Czy tak było, nie dopytywałem nikogo. W Drawsku też na mnie czekało mieszkanie na terenie Oddziału, na dodatek znałem Kierownika i go nawet lubiłem. Okazuje się, że i On chciałby – co wyraził w rozmowie z Prezesem Florem – mnie tam widzieć, jako swojego zastępcę. Odpowiedziałem Prezesowi, ze dam Mu odpowiedź w przeciągu trzech dni. Zarówno sam jak i z Panem Janem rozważaliśmy za i przeciw każdej z propozycji. Stanęło na tym, że należy się chociażby trochę potargować z Prezesem Florem, ale lepiej wybrać opcję mniej ryzykowną, pozostając w firmie - już w Drawsku Pomorskim. Nie bardzo wiedziałem o co się mam targować, to samo wyszło w decydującej rozmowie. Mianowicie zapytałem o mieszkanie, jego wygląd, metraż itp. Pan Prezes przy pomocy Kierowniczki Administracyjnej firmy - czyli p. Ireny B. - dali mi wyczerpującą i dokładną odpowiedź. Mieszkanie trzypokojowe z dużą kuchnią, oczywiście łazienką o powierzchni prawie 100 m kw na terenie zakładu, gdzie mieszkało kilka rodzin pracowników, łącznie z Kierownikiem. Oczywiście bez żadnych opłat, nawet za prąd, wodę czy telefon [zainstalowany i z aktualnym numerem]. Uczepiłem się więc tego metrażu, że niby po cholerę mi takie duże. W końcu stanęło na tym, że w pomieszczeniach po dawnym, a teraz już nie używanym laboratorium na pierwszym piętrze budynku przyszykują mi dwupokojowe mieszkanie. Bo takie sobie zażyczyłem. Firmy murarsko – malarskie w Mleczarniach to wtedy na okrągło „siedziały” [od czasu da czasu coś jednak robiąc], to i z tym nie było żadnego kłopotu. Zajechałem za jakiś czas do Drawska, by na miejscu zobaczyć co i jak. Znałem przecież już wcześniej Kierownika Oddziału – inż. Tomka Zolecha, to i miałem ewentualnie gdzie nawet przenocować. Znałem i wiele innych osób z tego Oddziału, bo najpierw jako transportowiec, a później automatyk no i przewodniczący zakładowej Solidarności nieraz tam bywałem… Umówiliśmy się z Tomkiem, że On tu na miejscu wszystkiego dopilnuje, a ja sam od czasu do czasu przedzwonię i dowiem się, co i jak… Trochę to trwało, gdzieś około dwóch miesięcy… Ale w końcu…

Tak
to bywało w tamtych czasach – każdy coś dla siebie i na swój sposób
starał się wykombinować. Bez tego słowa – tak mało znanego u przybyszów z
krajów zachodnich – nie można było u nas nic prawie załatwić.
Odpowiedni załącznik potrafił zdziałać cuda. Jedni dawali, inni brali, a
byli też tacy co brali ale i musieli dawać [np. urzędnicy]. Tak i
bywało w naszej firmie, produkującej przecież kartkowe produkty. Nikt z
nas - kierowników - nawet się nie dziwił, jeśli mechanik, czy kierowca
coś tam załatwiający zgłaszał potrzebę na ileś tam masła, twarogu czy
śmietany kremowej. Dostawał i już, jeszcze czasami z pytaniem czy aby na
pewno tyle wystarczy… Inna sprawa, że „podbierali” też prawie wszyscy –
nikogo nie pytając o pozwolenie… Nawet widząc przymykało się
najczęściej oko, gdy w firmie nie było niedoborów. To co teraz opowiem
zdarzyło się naprawdę, lecz znacznie już później niż na samym początku
mojego urzędowania. Swoje biuro miałem w
narożu jednej z hal produkcyjnych, z dwoma oknami na zewnątrz i jednym
szerokim na całą ścianę, przez które widać było drzwi do masłowni oraz
magazynków – (chłodni) twarogu i masła (obydwa oddzielnie). Pewnego razu
latem - a to już nie był pierwszy raz – do magazynu masła; już po
zdaniu do niego dziennej produkcji „wślizgnął” się właśnie ten pan mgr
K. który tak mi zazdrościł mojego kierowniczego stołka (wcale się z tym
nie kryjąc). Ubrany jak to latem w koszulkę z krótkimi rękawkami, no i w
ogóle „na letniaka”. To ja swobodnie podszedłem do
tych drzwi, zamknąłem je szczelnie [chłodnia] na specjalne dociskowe
zamki zamykane i otwierane tylko od zewnątrz, zasuwę i dużą kłódkę, a że
był to już koniec pracy pozamykałem co tylko trzeba było i poszedłem
sobie do swojego mieszkania na piętro. Wszystkie klucze - od całego
zakładu pracy znajdowały się u mnie. Chłodnia włączona - bo tak przecież
należało zrobić po jej zamknięciu - a
w środku oprócz masła chłodzi się pan mgr K.K… Gdzieś dopiero po
niespełna godzinie przyszła do mnie Jego żona – pracująca też u nas na
produkcji z panią brygadzistką. Jedna płacze, druga porozumiewawczo
mruga zza jej pleców okiem do mnie, a ja z pełną powagą i mocnym
zdziwieniem (udawanym) wysłuchuję, co też ma do powiedzenia żona
zamkniętego w chłodni pana K. Niby nic o niczym nie wiedząc, pędzę po
schodach na dół, by uratować przed zamarznięciem nieszczęśnika…[A i tak
za chwilę miałem zamiar tam pójść]… Wiedziałem z doświadczenia, że po
godzinie to jeszcze minusowej temperatury tam nie ma [powyżej +5*C],
lecz dmuchający wentylator robił też swoje…Otwieramy drzwi – świadek
kradzieży na miejscu czyli pani brygadzistka, a pan K. już zsiniały z
zimna i pewnie trochę również ze strachu… Uśmialiśmy się później z
Tomkiem [kierownikiem] okrutnie. Żadnych konsekwencji, ani nawet jakiejś
rozmowy „dyscyplinującej” nie przeprowadzaliśmy. Jakby w ogóle sprawy
nie było. Wydało się jednak,
jak doszło do „aresztu” pana K. i za pewien czas żona tego pana starała
się bardzo mnie „uziemić” w przykry i nieładny sposób. Mianowicie na
twarożkarni montowano nowoczesną jak na owe czasy, zautomatyzowaną wannę
twarożkarską. Po jej ustawieniu przyjechali fachowcy od producenta – aż
z Lublina i spędzili u nas kilka dni nad jej końcowym uruchomieniem. To
było już zimą. Po zakończeniu przyszli do mnie (było ich dwóch), by
podpisać odpowiednie papiery, delegacje i takie tam formalne sprawy. Ja
byłem przygotowany na tą okoliczność w normalny jak na te czasy sposób.
To znaczy w alkohol i zakąski przedniej, bo wojskowej marki. Wokół
Drawska Pomorskiego olbrzymie poligony, żołnierzy setki - jeśli nie
tysiące - generałów też na pęczki, a
wojskowi zaopatrzeniowcy starali się jak tylko mogli nam dogodzić,
potrzebując w zamian dla swoich żon świeże masełko czy nieosiągalną na
rynku śmietanę kremową. Nawet zimą nie narzekaliśmy na brak pomidorów
czy ogórków [w tamtych czasach]. O wędlinach i wspaniałych wojskowych
konserwach to nawet nie wspomnę… I o chlebie pieczonym w piekarniach
polowych… Wszystko to „pierwyj sort”… jak się potocznie mówiło – bo ze stołów generalicji...
Moje
biuro swego czasu - jeszcze kilka lat przed moim przybyciem - wyłożono
boazerią aż po sufit. To wszystko kazałem usunąć, bo było czuć ją po
prostu stęchlizną... Jakie tam potworne żyjątka sobie mieszkały, na
ciągle w mleczarniach wilgotnych ścianach, to trudno nawet opowiedzieć..
Pozostawiono jedynie narożniki – tak skośnie ułożone pomiędzy ścianami,
by przykryć biegnące tamtędy rury z wyższych pięter. Dwa narożniki były
zajęte przez te rury, a w dwóch wolnych zakrytych boazerią, sam
osobiście wieczorami zainstalowałem dwie przemyślnie wykonane skrytki z
półeczkami, o których wiedział tylko jeszcze Tomek [sam z nich też
nieraz korzystał]. W tych skrytkach zawsze był jakiś zapas alkoholu i
inne przydatne rzeczy [nawet szczelne wojskowe konserwy]. Ja już
wcześniej powyjmowałem i schłodziłem co trzeba, coś zimnego do popicia
czekało w lodowce pobliskiego laboratorium; no i z polską gościnnością
podjąłem gości z Lublina. To było już pod koniec zmiany produkcyjnej.
Jeszcze sprzątano hale – m.in. również wśród sprzątających była żona
pana K. Za jakiś czas - my już pewnie przy drugiej połówce - walizeczki
gości zapełnione czym tylko chcieli, papierzyska podpisane, a tu raptem
na zakładowy plac zajechała Nyską milicja… Zdążyłem otworzyć te moje
skrytki, powrzucać wszystko z biurka jak leci i otworzyć okno dla
przewietrzenia pokoju... Milicja nie za bardzo wiedziała, gdzie mnie
szukać – a przyjechali po mnie – dopiero
przechodząca przez plac jedna z pracownic wskazała na okno mojego biura.
Ja tu długo opisuję, a trwało to pewnie niecałą minutę... No i weszli
do mnie, o nic zbytnio się nie pytali, trochę pomyszkowali po kątach i
moim biurku w poszukiwaniu jakiegoś dowodu rzeczowego, po czym kazali
nam trzem wsiąść z nimi do Nyski. Jeszcze tylko tyle dałem radę im
wytłumaczyć i przekonać, że ktoś musi przecież zamknąć zakład, wiec ja z
kolei muszę iść po pana Kierownika by wręczyć
mu klucze i opowiedzieć w skrócie co i jak z dzisiejszą produkcją.
Wiedziałem, że Tomka nie ma w domu, miał przyjechać dopiero około
siedemnastej pociągiem ze Szczecinka. Ale była Jego żona Basia i właśnie
do niej poszedłem zarówno z informacja o zajściu, jak i wielką prośbą…
Poprosiłem o ocet i wypiłem go pół szklanki duszkiem, bo gdzieś
słyszałem, że podobno neutralizuje alkohol w ludzkim organizmie. Więcej
nie miała. Pojechałem; wszyscy dmuchaliśmy w baloniki milicyjne,
tamci dwaj wg wskazań nietrzeźwi, a ja – jak szkło trzeźwy. Dmuchałem w
pięć baloników po kolei - więcej nie mieli... Wszystkie wyniki takie
same. Trzeźwy jak pusta butelka i koniec… Zadzwonili po jakiegoś
porucznika, ten się zjawił i podsłuchałem jak jeden z zatrzymujących nas
funkcjonariuszy melduje półgłosem, że przecież są świadkowie mojego
pijaństwa, a jedna z nich – tu pada nazwisko odczytane z notesika… Usłyszałem… żona pana K zadzwoniła z portierni sąsiedniego zakładu. No więc w taki – bądź co bądź brzydki sposób chciała się zemścić za chłodny
„areszt” na swoim mężu. Może też liczyła w duchu na posadę kierownika
dla męża, w razie mojej wpadki. A mnie i moich gości wypuszczono w ten
zimowy wieczór. Tyle jeszcze mieliśmy szczęścia, ze nie skontrolowano
ich walizek pełnych nabiału…Goście sobie poszli na dworzec, bo już
bardzo niedługo mieli pociąg, a ja w taryfę i do domu… Odwieźć mnie skąd
przywieźli to nie chcieli…To była więc ta komiczno – karna opowieść zapowiadana wcześniej…
Gwoli
sprawiedliwości, to w uwolnieniu nas [mnie i gości z Lublina] z
milicyjnych opresji w tym dniu brał udział również osobiście Tomek Zolech.
Miałem tego nie pisać, ale postanowiłem na samym początku, że jeśli już
o czymś piszę, to piszę prawdę taką jak ją postrzegałem. Albo nie piszę
w ogóle. A takich przemilczanych spraw - nie rozpoczętych i nie
opisanych - też by się znalazło drugie tyle. Więc Tomek po powrocie do
domu dowiaduje się od żony Basi o tym całym zajściu. Zresztą mieszkający
na miejscu w zakładzie pracownicy dokładnie i na wyrywki opowiadają Mu
całą; przez siebie dostrzeżoną wersję zdarzeń. Już nawet wie kto
dzwonił, bo widziano kilkanaście minut przed przyjazdem milicji tę
właśnie panią przechodzącą w „ciuchach roboczych”
przez ulicę (szosę) Starogrodzką na drugą stronę - do portierni
znajdujących się tam dużych zakładów przetwórstwa ziemniaków, popularnie
zwanych Krochmalnią. Dyrektor to też nasz wspólny [z Tomkiem] znajomy i
na drugi dzień potwierdził - po wysłuchaniu portiera - kto „uprzejmie
doniósł" na milicję… No, ale wracajmy do dnia dzisiejszego. Tomek
– no i właśnie dlatego nie chciałem za bardzo o tym pisać – niezbyt
trzeźwy, postanowił ruszyć mi na odsiecz. Do Drawska [miasta] jest kawał
drogi z Mleczarni – około 4 km. Na piechotę drałował – zimą, po śniegu i
w ciemnościach [ok. 17:30] - ale doszedł w rekordowym czasie i zaraz
przystąpił do akcji. Parę razy wypraszano Go za drzwi jako znajomego
[lecz nietrzeźwego] wielu z nich, jednak On uparcie żądał mojego
uwolnienia. Nawet sięgnął po najcięższą amunicję i zażądał połączenia
telefonicznego z jednym z zastępców Komendanta KPMO. Akurat tego
znajomego nie zastał pod telefonem. Ja jeszcze wtedy nie wiedziałem o
Jego wsparciu, przetrzymywany w jednym z pokoi i dmuchający kolejne już
baloniki - wskaźniki trzeźwości. Nie wiem, na ile ta interwencja
pomogła, no ale tłumaczył im – zgodnie z prawdą – że i tak bezpośrednio
Jemu prześlą protokół o całym zajściu. Więc po co to wszystko, jak On
sam jest tu na miejscu?... Widocznie jednak sami milicjanci - widząc
taką determinację mojego zwierzchnika, postanowili odpuścić. Nawet nie
pobrano mi krwi, [kolejne baloniki nic nie wykazały] a żadnego protokołu
już później nie przysłano… My zaś obaj dokończyliśmy po powrocie taryfą
pozostałości po przyjęciu pożegnalnym gości z Lublina…Co by nie mówić; w
tych czasach bardzo mało można było spotkać Polaków, którzy przymknęli
by oko na kolaborację z milicją…Tak więc i ta pani miała „przechlapane” u
dotychczasowych koleżanek i kolegów z pracy, a i ja nie należałem chyba
do najbardziej nielubianych. Natomiast Jej męża raczej unikano, widząc w
Nim „nadętego magistra”. Zapewniam, że ja ze swojej strony nie
postępowałem ani ciut gorzej w stosunku do obojga; szczególnie starałem
się nie wywierać żadnej presji na panią pracującą bezpośrednio w
produkcji… Mimo to oboje pewnie uznali, że żadnych awansów w tym
zakładzie już nie uświadczą, i po okresie - może półrocznym złożyli
wymówienia z natychmiastowym skutkiem wyprowadzając się z Drawska
Pomorskiego. Podobno pan magister otrzymał propozycję objęcia funkcji
Wiceprezesa OSM gdzieś na Śląsku. Więcej ich nie widziałem, chociaż
słyszałem niezbyt pomyślne dla nich plotki – nawet o „szemranym” pochodzeniu magisterskiego dyplomu. Ile w tym prawdy - nie wiem...A
ja, który wg. Jego zapewnień miałem wylecieć najpóźniej po pół roku –
nadal trwałem na stanowisku…To wszystko działo się gdzieś tak w połowie
mojej "Drawskiej" kadencji. Wróćmy jednak do pierwszego roku, kiedy to w
początkach lata rozpocząłem „karierę kierowniczą” akurat w Drawsku
Pomorskim. A tak geograficznie to było już Jankowo Pomorskie, bo tuż
obok istniejący przystanek PKP taką właśnie nosił nazwę. Kompletne nudy,
do miasta z 4 – 5 km piechotą, pociągiem lub w ostatecznym razie
taryfą. No ale na ile przejazdów miesięcznie mogło by mnie stać?...Nawet
idąc do kina trzeba było wybierać wcześniejszy seans, bo z późniejszego
już nie było połączenia pociągiem. Przychodzi okres pierwszych moich w
Drawsku Świąt Bożego Narodzenia i od zawsze urządzanej z tej okazji
choinka dla dzieci pracowników. Oficjalnie niby taka nazwa
funkcjonowała, ale po zakończeniu zabawy dla „małolatów” i odprowadzeniu
a nawet odwiezieniu ich służbowym samochodem do domów, rozpoczynały się
„góralskie tańce” dla dorosłych… Ja już po orzeczeniu oficjalnego
rozwodu z Krystyną – 13 września 1985 roku –
nie musiałem czuć się skrepowanym, więc przetańczyłem z panią Krysią S.
[to było drugie imię, na pierwsze miała Urszula] – pracownicą
laboratorium zakładowego – cały wieczór, pomimo usilnych starań
„zawładnięcia” mną pani Grażyny K., która najwidoczniej miała na mnie
„chrapkę”. Obie rozwódki, więc ani cienia złośliwości w mojej ocenie.
Ja sam nie musiałem udawać kawalera, bo nim byłem. Z odzysku ale jednak
kawaler - wolny mężczyzna; na dodatek Kierownik z mieszkaniem… I tak oto
rozpoczeły się moje pierwsze kroki zmierzajace wprost do zawarcia
drugiego z kolei małżeństwa...


25 kwietnia 1989 roku otrzymałem klucze do mieszkania służbowego w
Szczecinku…
Upadki
Zanim jednak wyruszyłem do
Szczecinka z powrotem po paru latach nieobecności, moje nowo przydzielone
mieszkanko służbowe wymagało drobnego remontu. Musiałem więc odczekać kolejne
tygodnie, coraz bardziej czując się już obcym w Drawsku Pomorskim. A to
mieszkanie metrażowo pewnie nie wiele większe niż sama kuchnia w Drawsku… Do
dziś wydaje mi się hotelem… Tymczasem w samej firmie następowały ogromne
zmiany. W kraju również przez odbywający się właśnie „Okrągły stół” (luty–kwiecień 1989). A w firmie rządy sprawował niepodzielnie były Wice, a po śmierci Prezesa Cezarego Flora (6.05.1987) –
Naczelny J.P... Wiedziałem, że na proszkownię to nie
mam powrotu, a nawet mnie tam nie „ciągnęło” chociażby z uwagi na
kłopoty z
zaopatrzeniem technicznym. To co w Drawsku odczuwałem i czego
doświadczyłem, to
tu byłoby zwielokrotnione przez znacznie większe umaszynowienie - a tym
samym awaryjność. No i dostałem
kolejną „fuchę” – pewnie jako odstawkę od spraw bieżących firmy –
zostałem
inspektorem BHP. Czy ja się na tym znałem?. Zapewne nie, ale takie już
koleje
losu spotykały mnie w firmie. Coś tam jednak musiałem się orientować, bo
jako
Kierownik byłem również szkolony w tym zakresie. Jak te szkolenia się
odbywały,
to inna sprawa, ale zaświadczenie – czyli papierek – zawsze
najważniejsze. A
byłem „szkolony” w wielu kierunkach. Jako transportowiec zaliczyłem dwa
szkolenia – oczywiście w sezonie letnim i nad morzem. Jako Kierownik
zmiany i
szef proszkowni też dwa albo i trzy. Z Drawska również jeździłem na
kursy do
Olsztyńskiej Akademii i gdzieś pod Kielce (nie pamiętam gdzie). To i
teraz
pojechałem na kurs dla inspektorów BHP. Dla mnie to była frajda i po
prostu
darmowe wczasy. Wyżywienie i spanie na koszt firmy, pensja ta sama, a ja
nie
musiałem wydawać. Pozostawało więcej na rozrywki. Jest już okres w kraju
po
Okrągłym Stole a więc niedługo zaistniała możliwość legalnej
działalności NSZZ Solidarność. Więc i ja
przy pomocy częściowo starej Komisji Zakładowej, częściowo już nowych
pracowników reaktywujemy naszą zakładową organizację. Zostaje zwołane
Zebranie
Sprawozdawczo – Wyborcze wszystkich członków - lub tych co jeszcze
takimi się
czuli – oraz nowych sympatyków Związku. Wszyscy zebrani byli zobowiązani
do podpisania
od nowa akcesji o przystąpieniu do NSZZ „Solidarność”. Po czym odbyły
się najprawdziwsze wybory. Znowu zostałem
przewodniczącym – przy trzech głosach przeciwnych i jednym wstrzymującym
się (chyba
znowu ja sam). Ale – przyznaję – to już nie było to, co pierwsza
Solidarność… Przetrącono
jednak przez te lata kręgosłup narodowej sprawie. No i wszystko w kraju –
to i
u nas w Zakładzie – waliło się gospodarczo na „łeb i szyję”. Nie będę tu
opowiadał rzeczy, które mógłbym pomylić, w każdym bądź razie - wg.
mojej oceny - dużą i zasadniczą przyczyną dla końcowej „plajty” naszej
firmy stanowiły właśnie rządy Prezesa J.P…Jego przemożna niechęć do
produkcji
typowo mleczarskiej przejawiała się na każdym kroku. Osobną sprawą jest
faktyczny odpływ dotychczasowych dostawców mleka, czyli upadających i po
kolei
likwidowanych PGR – ach, przy naszych olbrzymich zdolnościach
przerobowych. Ale
też istniała możliwość przeistoczenia naszego działu „miejskiego” w
swoistą i
typową Mleczarnię – zachowując ciągle niemałe dostawy od okolicznych
rolników
indywidualnych. Z resztą hal można wtedy byłoby eksperymentować…Lecz nie
przy
filozofii gospodarczej Prezesa J.P… Oficjalnie na zebraniach czy
odprawach próbował
przekonywać do słuszności odejścia od mleczarstwa na rzecz innych
wyrobów z „Jego
Pomysłów” – jak zwykle nieudanych. A tymczasem rolnicy całymi wsiami
zaczęli
odchodzić do innych odbiorców z Tychowa, Złotowa czy jeszcze gdzie
indziej…Prezes
w swojej „nieomylności” zaczął kreować produkcję drinków, cukierków
„krówek” -
przy istniejącej w Szczecinku olbrzymiej „Słowianki” specjalizującej się
od lat
w tego typu produkcji… Wszystko to zmierzało w jednym kierunku, czyli do
celowego
lub bezmyślnego obniżenia wartości firmy…I
tak to po eksperymentach Prezesa, już w końcówce roku 1990 przestajemy
być OSM,
a stajemy się pracownikami Gryf – Milku (1 XII 1990).
Po kolei padały (likwidowano) też nasze oddziały
produkcyjne – w tym na przykład Czaplinek, gdzie zaczęto - ale to już później po sprywatyzowaniu przez niektóre osoby
produkować wodę mineralną… Wydobywać z istniejących studzien i rozlewać do
butelek. Prostszego sposobu na zrobienie interesu to chyba nie ma… Głębinowe ujęcia
wody istniały od zawsze na terenie każdej mleczarni, a w Czaplinku bardzo bliziutko (za płotem) wielowiekowego cmentarza poniemieckiego…Właścicielem Gryf – Milku
okazała się osoba płci żeńskiej, która według ówczesnych plotek (?) nawet o
tym nie wiedziała. Mieszkanka bloku czynszowego w Berlinie… Zaznaczam
– to tylko plotki ówczesne… W każdej
bajce jest jednak część prawdy, jak mawiają mądrzy ludzie; więc i tutaj coś
musiało być nie tak… Prezes J.P. znalazł się na trzy miesiące w areszcie… Korzeni
domniemanych „przekrętów” poszukiwano aż w Wiedniu i nie tylko… Był więc na ten
okres ustanowiony tzw. prokurent J.W. ze Szczecinka. A ja do dziś mam żal do
kolegów z Komisji Zakładowej tamtych
lat, że uparcie przekonywali mnie i nie tylko do wpuszczenia tego pana z
powrotem na teren Zakładu i do gabinetu Prezesa – po wyjściu z aresztu…Czy był
czemuś winien, czy też siedział jako niewinny – nie mnie to osądzać. Jedno jest
pewne, że to wtedy właśnie zaistniał właściwy czas i moment w dziejach kraju,
by przy okazji i na naszym podwórku zrobić trochę porządku… A tak – dalsze
rządy Prezesa J.P skończyły się tak jak
musiały – czyli upadłością firmy. Firmy, która przez długi czas zdobywała
ogólnokrajowe laury w kilku dziedzinach produkcji, a z proszków mlecznych znana
daleko poza granicami kraju… Za dużo i niezupełnie na temat opisuję osądzając innych…Powróćmy
więc do mnie…Tak serio mówiąc, to
im bliżej dzisiejszego dnia, tym coraz mniej pamiętam z tamtych lat. Z młodszych lat dużo więcej się zapisało na moim
organicznym dysku pamięci. Poza uczestnictwem w wjazdowym i wielodniowym kursie
inspektorów BHP, gdzie na zajęciach to byłem raptem nie więcej niż trzy godziny
lekcyjne (egzamin oczywiście zdałem), mało pamiętam z mojej pracy. Jakieś tam
zdarzenia wypadkowe pewnie i zaistniały, które to ja z kolei musiałem prowadzić
protokolarnie, ale jakie? Nie wiem… Największą udręką dla mnie na tym
stanowisku były dwie kwestie.. Jedna z nich, to przyklejone do stanowiska
Inspektora BHP tzw. sprawy obronności wojskowej na wypadek „W”. Zielonego
pojęcia nie miałem, z czym to się je i jak do tego podejść. W chwilach jakiejś
chęci rozpoznania tematu otwierałem te papierzyska, by po upływie paru minut
czym prędzej je zamknąć w ich pomieszczeniu, czyli szafie pancernej… Miałem
nawet jedną kontrolę po tej linii, ale – o dziwo – zwrócono mi uwagę jedynie na
niezbyt aktualne wpisy. A ja tam nigdy nic nie wpisywałem….Drugą udręką dla
mnie i to codzienną, było zajmowanie jednego pokoju biurowego z pewną panią
Teresą P. – technologiem zakładowym – młodszą znacznie niż ja i na dodatek po
wyższych studiach, która alergicznie nie znosiła dymu papierosowego… A ja
wypalałem te swoje trzy paczki na dobę… Nie było większych kłótni, bo w duchu
to przyznawałem Jej rację, no ale jakieś niepotrzebnie ostre słówka czasami
padały. Do dziś, jeśli się tylko spotykamy gdzieś przypadkiem na ulicy, to i
tak jesteśmy dobrymi kumplami… Pamiętam jeszcze moje objazdy terenowych Zlewni
mleka w ramach obowiązków Inspektora BHP - których na terenie działalności
naszej OSM było bez liku. Ani jednej trzeciej z nich nie objechałem jako tenże
Inspektor, bo mi się po prostu nie chciało, a nikt mnie do tego nie zmuszał. Bo
Inspektor BHP w zakładzie pracy, to naprawdę jest (była ?) „fucha” nie z tej
ziemi. Z zakładu nikt nie kontrolował bo i zarządzającym było na rękę, gdy
inspektor za bardzo nie przejmował się swoją rolą, a z wojewódzkich
zwierzchników?... Nie ma o czym wspominać… Byli, bo byli… Bardzo chętnie się
wybierałem na te objazdy, kiedy uczestniczył też w nich Wiceprezes ds. Handlu i
Skupu czyli p. Adam J. Bardzo fajny gość, było z kim pogadać i …wypić co
nieco… Znałem Go jeszcze z czasów mojego stanowiska „transportowca” - zapoznał
mnie z Nim oczywiście Irek Kozłowski, mój wtedy kierownik. Niejedną butelkę
razem we trzech opróżniliśmy pod kurczaka
z rożna. W
dzisiejszych czasach kurczak z rożna to coś najnormalniejszego aż do przesytu…Wtedy?.. Trzeba
było mieć naprawdę „chody” u sprzedawczyń jedynego w Szczecinku punktu „ROŻNA”,
jakim był sklep „Złoty Róg”. I to należało z wyprzedzeniem zamówić np.
telefonicznie, bo inaczej dostawałeś kurczaka niby to ładnie przyrumienionego,
a tak faktycznie to na wpół surowego, podkolorowanego mieloną papryką… Bo i rożny [a] wtedy były
kiepskiej jakości… Ja akurat miałem chody u Zosi N… prywatnie żony mojego
kolegi, która własnie tam pracowała… Objazdy po zlewniach z udziałem p. Adama
J., to niezapomniane chwile... Smakowitego, bo naturalnego i wiejskiego
jedzenia u pań prowadzących Zlewnie można zawsze było pokosztować, a i z
„napojami” nie najgorzej. W razie niedosytu któregoś z napoi mogliśmy je sobie
kupić gdzieś po drodze i uzupełnić w samochodzie lub nad jeziorem…
...28.04.1991r. odchodzi od nas na zawsze Jan Hełmiński...
Nieodżałowanej pamięci dla rodziny, przyjaciół, znajomych... Teraz
wypadki w zakładzie pracy nabierają znacznie przyspieszonego tempa.
Prezes OSM i zarazem Dyrektor Generalny Gryf - Milk w jednej osobie,
czyli J.P już przez nikogo nie powstrzymywany, przy pomocy panów K... i
Sz... oraz firm HAKAS i PEJA stara się jak może wmówić pracownikom
Zakładu świetlaną przyszłość, jaka już od następnego roku będzie nas
czekać. Miliardy dolarów p. Margaret Zabrocki - właścicielki (?) Gryf - Milk z Berlina ma nam zapewnić urlopy z wyjazdami na Wyspy
Bahamy. Część załogi daje się na to nabrać, a wśród nich nawet niektórzy
członkowie Komisji Zakładowej NSZZ SOLIDARNOŚĆ. Tymczasem
w piorunującym tempie spada - po odejściu dostawców mleka - produkcja
typowo mleczarska. Zagrożonych zwolnieniami jest setki pracowników...W
tym z proszkowni mleka - moich starych znajomych. Był nawet spór
zbiorowy i mediatorzy aż z Ministerstwa Pracy, ale to już nie było to i w
rezultacie nic nowego nie wniosło do sprawy... Nawet w naszej
organizacji związkowej, z przetrąconym -
jak u większości rodaków - kręgosłupem w okresie i po stanie wojennym
nie było już pełnej zgody...W takim to okresie - znowu zmieniam
stanowisko pracy. Razem z zagrożonymi zwolnieniem pracownikami
proszkowni mleka organizujemy Hurtownie spożywczą na bazie jeszcze
szczątkowej produkcji mleczarskiej - m. in. serów twardych
produkowanych w naszym Oddziale w Barwicach. Ale nie tylko, bo i inne
produkty wtedy poszukiwane a potrzebne na co dzień, jak cukier, mąki,
kasze, płatki owsiane i.t.p. Uruchomiliśmy też bar z gorącymi daniami i
sklep przyzakładowy, w którym naprawdę było wszystko - jak na te czasy -
czyli przysłowiowe "mydło i powidło". Dla przyjezdnych klientów z
miasta oferowaliśmy zwrot biletów autobusowych. Nawet ruszyliśmy w teren
z objazdowym handlem - i to jak najbardziej udanym.. Jednym słowem
interes kwitł jak należy. Na siebie na pewno zarabialiśmy... Dużo by tu
opowiadać, jak po jakimś czasie mieliśmy w "naszej" osobnej - ale jednak
zakładowej kasie znacznie więcej gotówki niż w olbrzymiej firmie,
której byliśmy częścią. I za tą to gotówkę podkupywaliśmy ze wszystkich
pozostałych hurtowni w Szczecinku najbardziej chodliwy w danym momencie
towar - byliśmy niejednokrotnie monopolistami...Ale przecież nadal
rządził niepodzielnie "generalissimus"
- Prezesodyrektor J.P... Musiał przecież doprowadzić do upadłości
firmy. W międzyczasie, za drugim lub trzecim podejściem udało mi się
zrezygnować z funkcji przewodniczącego Zakładowej NSZZ Solidarność...
Nie miałem już najmniejszej ochoty użerać się nie tylko z Zarządem
firmy, ale i poplecznikami Dyrekcji z naszych szeregów. Nawet pośród
członków Komisji Zakładowej... "Wżeniłem" więc w tę funkcję - oczywiście
po wcześniejszych i przeprowadzonych tylko w tym celu wyborach - kolegę
Ryśka R. - teraz znanego w
Szczecinku właściciela jednego z mediów...I już w stanie po ogłoszeniu
upadłości oraz wprowadzeniu przez odpowiedni Sąd Syndyka,
zaczęto bardzo szybko wyprzedawać wszystkie dobra zakładowe dla
uzyskania środków finansowych na spłatę zobowiązań różnego rodzaju. Tak i
przyszła kolej również na nasz interes... 31.07.1993 roku
rozwiązano z nami wszystkimi umowę o pracę... Zostałem bezrobotnym,
pobierającym zasiłek w wysokości nieco ponad 500 zł... Poniżej kilka
zdjęć z okresu mojej ostatniej w firmie pracy...
Ten w białym fartuchu to ja. Nazwisk pracowników nie będę wymieniał. Jest też mój piesek "BULI".
Z początku nie moglem sobie znaleźć miejsca. Od 10.06.1963 roku do teraz, czyli 31.07.1993
roku - równo trzydzieści lat nieprzerwanej pracy i nagle bruk...
Pięćset parę złotych "kuroniówki" miesięcznie... Miałem trochę
odłożonych pieniędzy na "czarną godzinę" - nawet otrzymałem z Zakładu
ileś złotych jako ekwiwalent za niewykorzystane urlopy w okresie kiedy
byłem szefem Hurtowni, no i... rozpiłem się dokumentnie...
Pomagało mi w tym ochoczo znajome małżeństwo, które to wypić lubiło,
tylko że nie miało za co... Imprezy odbywały się przeważnie u mnie w
domu, tak że nie wszyscy znajomi wiedzieli, co ze mną się dzieje. Za
jakiś czas przyszło jednak opamiętanie i za namową dawnego kolegi - wywołanie na CB "wesoły autobus" -
zainteresowałem się CB radiem. On wiedział [już niestety nie żyje] od dawna, że jestem
"nawiedzonym" elektronikiem, który swego czasu potrafił w obudowie od
maszynki elektrycznej do golenia zbudować działającą radiową stacje
nadawczą o zasięgu zaledwie kilku pokoi [do sąsiada w drugiej klatce
schodowej] - ale jednak. Bez żadnego schematu, tylko na podstawie
wiadomości zaczerpniętych z podręcznika do fizyki szkół średnich. Tak
więc na zachętę podarował mi "spaloną" Onwę [CB radio], które o dziwo -
udało mi się uruchomić. Od tego czasu "załapałem" bakcyla, czy też
wirusa choroby CB-istów...A to były jeszcze przecież początki tego
rodzaju zamiłowania, bo przedtem nie do pomyślenia było, by ktoś z
normalnych cywili mógł sobie mieć radiostację. Szpieg i tyle... Pierwszą
moją anteną był metalowy [aluminiowy] karnisz służący na co dzień do
podtrzymywania firanek i zasłon w moim pokoju na 4 piętrze. Miał [i ma]
długość akurat pół fali częstotliwości CB, czyli 5,5 metra. Mnie
słyszano z niego dobrze tak do odległości ok. 20 km. Tak to zaczęła się w
moim życiu era CB. I to mnie zapewne uratowało przed nieprzewidzianymi
do końca następstwami "nieróbstwa". O dostaniu w tym momencie
jakiejkolwiek pracy nie było nawet mowy, biorąc pod uwagę chociażby i
mój wiek, czy też zaledwie średnie, ogólne wykształcenie. Zapewne mogłem
załatwić sobie pracę od zaraz za pośrednictwem mojego byłego szwagra
Adama J. - męża Teresy - siostry mojej pierwszej żony, ale nie pozwoliła
mi na to moja góralska dumna zawziętość. Przez ten czas wiele się
nauczyłem z CB radia. I wiele ich "spaliłem" na coraz to nowych
"wynalazkach" antenowych. Ale już umiałem sobie poradzić z tak banalnym
uszkodzeniem. Na okrągło siedziałem pochylony nad którymś z kolei
podarowanym mi - a kompletnie spalonym radiem. Jeszcze mało było
"fachowców" z tego zakresu, a w przeciętnym punkcie naprawy RTV nie
mieli o tym zielonego pojęcia. Po równym roku czasu Adam J. (wspomniany
szwagier) pierwszy zaproponował mi pracę u swojej siostry Stasi T. -
początkującej razem ze swoim mężem Andrzejem T. w świecie
kapitalistycznych właścicieli. Oboje ich zresztą znałem dosyć dobrze.
Sam Adam też już rozpoczął swoją prywatną działalność gospodarczą, ale
mnie ani w głowie było pracować u byłej szwagierki - Teresy. Później się
okazało, że i tak musiałem to uczynić, bo obydwa spokrewnione
małżeństwa połączyły swoje firmy. A ja byłem kierowcą coraz to lepszych
Mercedesów Busów, bo poza pierwszym, wszystkie kolejne to "nówki" czyli
egzemplarze prosto z salonu samochodowego. Najeździłem się nimi dosyć
mocno, robiąc w niektórych miesiącach przebiegi w granicach 10 - 11 tys.
kilometrów. Zarobki w moim przypadku były całkiem niezłe, chociaż
zryczałtowane. I tak przepracowałem u Nich do listopada roku 2000, kiedy
to znalazłem się nagle nieprzytomny w szpitalu... I nie po jakimś
wypadku samochodowym, lecz na wskutek pobicia przed swoją klatką
schodową kwadratowym, drewnianym kołkiem... Pół roku chodzenia o kulach -
najpierw dwóch, potem już jednej, a następnie tylko o lasce, w końcu
odrzuciłem i laskę... Przeszło osiem lat trwała sprawa sądowa, przy czym
wszyscy sprawcy byli rozpoznani... Mój błąd polegał na tym, że nie
zgłosiłem tego przypadku jako napadu rabunkowego - mimo podpowiedzi ze
strony prawników. Wtedy sprawa potoczyłaby się całkiem innym torem i o wiele szybciej.
Wystarczyłoby tylko stwierdzić, że zabrano mi jakąś tam sumę pieniędzy.
Bo po przywiezieniu mnie nieprzytomnego do szpitala, znaleziono przy
mnie zaledwie kilka drobnych monet...Jednak dobrze, że tak nie uczyniłem, mam
przynajmniej czyste sumienie. A sprawę karną i tak z urzędu założyła
prokuratura...Pół roku chorobowego, później kilka następnych miesięcy
renty z tytułu niezdolności do pracy i... kolejne miesiące "kuroniówki", zasiłek
przedemerytalny a od paru lat emerytura. W tym ostatnim okresie
zasiłkowo - rentowym to moje mieszkanie przerodziło się w istny
warsztacik napraw CB. I to pozwoliło mi na jakie takie funkcjonowanie
finansowe...Teraz z kolei już mi się nie za bardzo chce wysilać wzroku
nad obecnie produkowaną "chińszczyzną", zamiast porządnych, dawnych
radyjek CB...
@***@
Obawiam się, że niewiele będę miał do opisania w tym ostatnim odcinku mojej opowieści. Miałem nadzieję na częściowe chociażby pobudzenie do intensywniejszego działania szarych komórek mojego mózgu i niestety, ale się najprawdopodobniej mocno zawiodłem. Co niektórzy pocieszajaco twierdzą, że to już tak jest w starszym wieku - pamiętamy o czasach z dzieciństwa, a nie możemy sobie przypomnieć, co akurat przed godziną czy dwoma jedliśmy na śniadanie. Nie wspominając już o jakimś przedmiocie położonym gdzieś - ale właśnie gdzie?...Tak i w przypadku mojej próby. Po prostu nie mogę sobie dokładnie skojarzyć pewnych zdarzeń, a ja nie zamyślałem tutaj uprawiać jakiejkolwiek podkoloryzowanej fabuły, a tylko nagie - może jedynie nie do końca opowiedziane - fakty. O moich dzieciach - Arturze i Alicji nie będę się rozpisywał tylko wspomnę; że oboje są w związkach - nazwijmy to małżeńskich. Jedno z nich z formalnym rozwodem - a więc pewnie genetycznie przejętym zwyczajem ode mnie... Mam troje wnucząt - dwóch wnuków Mikołaja i Wiktora oraz wnuczkę Sarę... Syn Artur mieszka i pracuje w Szczecinie, a Córka Ala mieszka w Szczecinku - w swoim niedawno pobudowanym nowym domu. A ja cóż - emeryt zajmujący się byle czym dla zabicia wolnego czasu, ostatnio pasjonat internetu, nie majacy nawet ochoty na dokonywanie drobnych napraw radyjek CB - chyba że w drodze wyjątku jakiemuś dobremu znajomemu. Z internetem to mi dosyć kiepsko idzie, bo nigdzie nie mogę znaleźć na przykład prostej opowieści [elementarza] o tym wynalazku, pisanej językiem dla początkujących, a nie "nawiedzonych pseudonaukowców“. Dlatego też - ze swojej strony - widząc i czując takie trudności u mnie z opanowaniem podstaw laptopa i internetu - postanowiłem i napisałem bloga o CB radiach. Jest pod adresem: www.beem45.blogspot.com Przez użyty tam prosty - a niektórzy określają - prostacki język rozumowania, opisujący sprawy tematyczne w tym blogu, naraziłem się na szereg ataków ze strony "pseudonaukowych fuchowców“. Bo Oni z kolei preferują tłumaczenie różnych zawiłości związanych z użytkowaniem CB radia, opartym na wykresach, wzorach i nazewnictwie rodem z kosmosu. Nie mogą zrozumieć, że to się zda „psu na budę“ dla początkujących - a nawet i dla mnie - „siedzącego“ w temacie od 20 lat... Kończę więc tą przydługą opowieść mając nadzieję, że może ktoś ze starych znajomych rozpozna mnie i zechce dać mi znać. Mój adres e-mail:
bronmus45@gmail.com
Spróbuję wkleić jeszcze parę zdjęć z przed 15 lat - kiedy byłem w moich Potokach i robiłem te zdjęcia:
... w powrotnej drodze - Artur z Mikołajem ...
*****
***
- wspomnienia -
(pisane w metrum 5+7+5...7+7)
lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku
lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku
*
Nie powstrzymam łez
wypełniających serce
minionym czasem.
Siermiężna rzeczywistość
wpisana w moją duszę.
*
Strzechą kryty dom
pomiędzy pagórkami.
Lampa naftowa.
Kałamarz z atramentem
i obsadka stalówki.
*
Zimowy pejzaż
z przypiętymi nartami.
Pełnia radości.
Przemoknięte ubranie
po bolesnych wywrotkach.
*
Letnie kąpiele
w wartkiej rzece Ropa.
Łowienie pstrągów.
Poziomki i maliny
pachnące leśnym runem.
*
Siedmioklasowa
szkoła z dwoma izbami.
Czterdziestu uczniów.
Dwoje nauczycieli
dawało sobie radę.
*
Świetlica wiejska
i szkolne przedstawienia.
Mali aktorzy.
Spojrzenia pełnej sali
zawsze nas tremujące.
*
Pani Matyfi.
Wspaniała Kierowniczka
szkolnych przedsięwzięć.
To prawdziwy pedagog
w tamtych, trudnych czasach.
*
^
Na podstawie zdjęcia pobranego ze strony:
^
Budynek szkoły - oryginalny - "podretuszowany" przez autora wspomnień
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz