ZMAGANIA Z PAMIĘCIĄ

Szczecinek 2012

Zmagania z pamięcią

bronmus45
Będzie to próba odnalezienia w sobie pokładów pamięci, która coraz bardziej mi szwankuje. Więc w w wieku 67 lat chcę powrócić do najdawniejszych wspomnień, jakie zdołam przywołać; może uruchomią się  mechanizmy, pozwalające na częściową chociażby regenerację „szarych komórek” mojego mózgu. Nie wiem od czego zacząć, by nie wyglądało to na życiorys. Bo zawsze pierwszy krok rozpoczyna jakąś tam podróż, i od niego wiele zależy.  Ale inaczej nie umiem, niż "życiorysowo". Więc do dzieła:

Początki świadomej egzystencji

Urodziłem się w lutym 1945 roku, pod znakiem Wodnika, w beskidzkiej wiosce pomiędzy Gorlicami a Bieczem, czyli w Strzeszynie. Jak opowiadała mi mama, był to poniedziałek, ok. godz. 14.00. Poród odebrała wiejska "położna"(akuszerka), a zarazem znachorka. Wioska, w tym czasie jeszcze nie zelektryfikowana, ciągnęła się kilometrami, które ja nigdy do końca nie przemierzyłem. Ale do rzeczy. Nie wiem, chociaż ciągle wydaje mi się to prawdą, czy moje wspomnienie najdawniejsze jest naprawdę wspomnieniem, czy też urojeniem. Bo "pamiętam" (?) okres; takie mgnienie minutowe, gdy jeszcze nie potrafiłem chodzić, a późniejszy mój kolega Janek Foryś  (autentyczne), starszy o parę lat syn sąsiadów już biegał. I to mnie doprowadzało do pierwszych zdenerwowań, bo na czworaka i pełzając nijak go nie mogłem dogonić. Pamiętam koc rozłożony na podłodze w jedynej zresztą izbie chaty, bo tak chyba należy nazwać domek dwuizbowy  (kuchnia i izba), kryty strzechą, gdzie w kuchni zamiast podłogi była tzw. polepa, czyli inaczej określając - klepisko - utwardzonej przez lata, wydeptanej gliny. I na tym kocu jakieś niegdysiejsze zabawki, pamiętam drewniane klocki, niegdyś zapewne pomalowane, którymi to ze złości rzucałem w kolegę Janka. Bo On sobie normalnie śmigał na dwóch nogach, a ja przypominałem raczej niezdarnego kota, będącego w naszym domu od zawsze i do zawsze. Jak i kiedy wstałem i ja na dwie nogi, do pionowej pozycji, to już nie pamiętam. Późniejsze po kolei moje wspomnienie, też takie "jednorazowe", to letni pobyt dzienny w tak zwanym "dziecińcu". W czasie wakacji szkolnych w Szkole najbliższej od mojej chaty, czyli Klęczanach, organizowane były dla wszystkich dzieci zajęcia zajmujące ich na czas dla rodziców wytężonej pracy w okresie żniw. I pamiętam, jak na jakiś tam posiłek w ciągu tego dnia dawano nam do popicia kakao z mlekiem, lub zwykłą kawę zbożową też z mlekiem, na których to tworzyły się "kożuszki"... Jeszcze teraz mnie otrząsa, mimo upływu tylu już lat... Ale najbardziej właśnie pamiętam ów smak i zapach kakao - do szkoły pewnie dostarczanego przez UNRA, czy coś w tym rodzaju, w wiejskim domu nieosiągalnym.Posiłki te przyrządzała nam starsza pani, zwana przez wszystkich "babcią", a przez dzieciaków - "panią babcią", mieszkającą w tejże szkole razem z kierowniczką Szkoły, Panią Matyfi (po ostatnim z małżeństw). Prawdopodobnie więc była to rodzina dosyć tajemniczej Pani Adeli Matyfi…
                                               
Chata

Chata zbudowana z drewnianych bali, uszczelnianych czymś w rodzaju gliny zmieszanej z sieczką słomy. Ale nie jestem pewien, czy akurat w takim zestawie było to szczeliwo. Po wierzchu wewnątrz domu jak i na zewnątrz, ściany również były takim czymś "otynkowane", a następnie pobielone wapnem i pomalowane koniecznie na kolor siwo - niebieski za pomocą "ultramaryny". Ultramaryna to taka sucha farba wykorzystywana w różnych celach. Dodawana także przy płukaniu pościeli. Kolor ten miał chronić przed muchami i wszelkim robactwem, które to ponoć - wg. tradycji i  wierzeń - nie znosiły właśnie takiego koloru. Coś w tym musi być z prawdy, bo muchy niekoniecznie lubią siadać na czymś niebieskim. Z jednej strony część mieszkalna z kuchnią i izbą; z drugiej zaś strony część gospodarcza z obórką na krowę, świnkę, kury i zapewne szczury. Obie te części rozdzielała sień, tak jak i kuchnia z glinianą polepą w miejsce podłogi, do której prowadziło dwoje drzwi. Jedne, od podwórza, to prosta konstrukcja z ledwo co oheblowanych desek. Drugie zaś, od frontu już bardziej finezyjne i pomalowane na brązowy kolor. Z tej właśnie sieni wchodziło się do mieszkania, obórki, lub na strych po drabinie. Strych, po części zajęty przez skrzynie do przechowywania zboża, takie z solidnego drewna, zamykane na szczelne wieka - pewnie dla ochrony przed myszami - po części zaś na siano. Był też kącik przy zbożowych skrzyniach na różne stare "rupiecie" domowe. Do zewnętrznej ściany obórki była jeszcze "przyklejona" szopa z różnistymi maszynami gospodarczymi, oraz "wychodek" czyli sławojka... A w tej szopie stał  wialnik (młynek) do oddzielania zboża od plew, poruszany ręcznie za pomocą korby, sieczkarnia do przyrządzania paszy dla krowy i świnki - też napędzana ręcznie, oraz ręczne żarna do mielenia zboża na mąkę. Napęd tychże żaren to pionowo - skośnie umocowana żerdka (tyczka) drewniana, jednym końcem opierająca się o specjalny otworek wyżłobiony w kamieniu młyńskim, drugi koniec zaś tkwił w otworze konstrukcji żaren, nad kamieniem. I tak to ruchem obrotowym, przy mocnym natężaniu swoich sił mełło (mieliło) się zboże na mąkę.. Mąki tej sporo było potrzeba do wykarmienia kilkoro osób, szczególnie do cotygodniowego wypieku 5-6 prostokątnych (takich z formy blaszanej) chlebów. Tylko podpłomyki - robione z pozostałości ciasta w dzieży - wypiekane były bezpośrednio na miejscami  jeszcze rozżarzonym węglu drzewnym, niby wymiecionym, lecz jakieś pozostałości zawsze „wklejały” się w te podpłomyki. Pychota... Z tej to szopy był też dostęp do strychu domu, którędy transportowano za pomocą wideł siano przechowywane na strychu, oraz worki ze zbożem, przesypywanym następnie do wspomnianych już skrzyń, zwanych sąsiekami. Na trawiastym placu obok domu stał również tzw. bróg, czyli otwarte pomieszczenia z daszkiem do przechowywania słomy, coś w rodzaju stodoły, tylko że bez ścian. Od frontu domu była studnia, z której to wodę czerpało się za pomocą wiadra na łańcuchu owiniętym wokół drewnianego wałka. Wałek ten, wbudowany centralnie nad ocembrowaniem w konstrukcję studni, poruszany był za pomocą ręcznej korby. Studnia w upalne lato stanowiła też coś w rodzaju chłodni, gdzie przechowywano w częściowo zanurzonym wiadrze masło, mleko, maślankę... Maszynę zaś do młócenia zboża wypożyczano od sąsiadów. Oczywiście też napędzaną ręcznie, za pomocą pokaźnych rozmiarów korby przymocowanej do koła zamachowego, pokręcanej przez dwóch rosłych osiłków. Osiłków - czyli krzepkich chłopów, nie osiołków... Część mieszkalna to najpierw kuchnia dosyć pokaźnych rozmiarów, z jednym oknem, gdzie oprócz samego paleniska i pieca chlebowego stał jeszcze stół, taki prosty, ale solidnie wykonany mebel, o skrzyżowanych nogach. Mieściło się tam też łóżko, na którym najpierw sypiał mój starszy brat, a potem, po powrocie na stałe do domu - mój ojciec, schorowany i ciągle kaszlący, nie mogący „złapać” oddechu (astma oskrzelowa). Wierzch pieca do wypieku chleba to po prostu miejsce na przechowywane tam garnki i inne potrzebne w kuchni urządzenia. Była też tam zamocowana prosta półka na jakieś cebule, czosnki i inne przyprawy. Izba zaś, do której wchodziło się przez kuchnię, to pomieszczenie o 5 (pięciu) oknach, z piecem ogrzewającym w zimie, dwoma szerokimi łożami i "ślubankiem". Jak sobie mgliście przypominam, to taki drewniany mebel, coś w kształcie późniejszych wersalek, ale ładniej i solidniej wykonanym. No i twardym, bo drewnianym. Stał tam oczywiście też stół, dosyć znacznych rozmiarów, ale jakoś jego konstrukcji nie mogę sobie przypomnieć.. Ozdobą zapewne była oszklona szafa, zwana kredensem, na różne zastawy stołowe, coś w rodzaju podręcznego barku z szufladami, na książki, zeszyty, czy co tam jeszcze potrzebne do szkoły,  jak i na inne bibeloty, albumy, pamiętniki, jak to zazwyczaj bywa w rodzinnym domu. W swojej pamięci mam zapisane, że sypiałem właśnie na tym ślubanku, wyposażonym na noc w siennik. Często na głowy sypało się z sufitu - tam zwanego powałą - przez niekoniecznie szczelnie ułożone lub też rozeschnięte deski, również pokryte jakiegoś rodzaju glinianym tynkiem i pomalowanego wapnem. Siennik, to coś w rodzaju dużego worka lub poszwy na kołdrę, wypełnionego słomą. Na podobnym sienniku, znacznie później sypiałem w wojsku… A to wiele lat upłynęło, lecz sienniki nadal tam  były używane. Tylko że w wojsku kapral chodził z miarką, mierząc przepisowe wymiary regulaminowe; sformatowanego przez żołnierza siennika, czasami zwalając go na podłogę.

Potoki i okolice

Rodzinna moja chata, jak wiele do niej podobnych stała na pograniczu Strzeszyna i Klęczan, a granicę tę wyznaczała rzeczka, potoczek, strumyczek bez nazwy, płynący tuż obok mojego domu. Bardzo możliwe, że nazywał się „Paryja” – ale nie wiem, czy znaczyło to nazwę rzeczki, czy może miejsce, jar w którym płynął. Bo tak się określało kierunek dokąd się szło po np. jakieś potrzebne akurat kamyczki. Ta część wioski zwana była Potokami (na dołączonej mapce nazwana Podlesiem(?).. - mój dom był umiejscowiony tak przy literce "d" w napisie Podlesie). Nazwa miała swoje uzasadnienie w położeniu tej części wioski. Strumyczek graniczny w lecie bez problemu pokonywany przez kury, płynął zapewne od wieków w wydrążonym przez siebie korycie o wysokości ok. 3m, a najwęższej szerokości ok. 3 - 5 m. Tak było obok naszego domu. Gdzie indziej płynął sobie swobodnie przez mniej lub bardziej rozległe dolinki pośród okolicznych pagórków. Ale gdy przyszły ulewy lub wiosenne roztopy, stawał się naprawdę groźnym. Wylewał znacznie ponad przypisane mu koryto, niosąc brązowo szare wody spływające z otaczających go wzgórz, niekiedy upstrzone plamami niebieskiej ropy, sączącej się gdzieś z ich wnętrza. Pozostawiając po opadnięciu do normalnych rozmiarów dziwne czasem znaleziska. Najczęściej były to jakieś pozostałości powojenne. Ja sam znalazłem olbrzymią dla mnie bombę, czy jakiś pocisk, którą to przytargałem ciągnąc w pobliże domu i nawet pod jakimiś gałęziami  ukryłem, by potem wraz z wspomnianym już wcześniej Jankiem Forysiem rozbić ją za pomocą "majzla"(przecinaka) i młotka, aby zaglądnąć w jej środek. Oczywiście że te "prace naukowe" były wykonywane w ścisłej tajemnicy przed rodzicami, w ogóle przed bardziej od nas dorosłymi. W środku zaś była żółta, zbita, ale dająca się kruszyć substancja, która po wrzuceniu do ogniska strasznie dymiła paląc się dosyć gwałtownie i śmierdziała dziwnym, takim jakimś "słodkim" zapachem. Jak widać żyję, więc nic więcej się nie przydarzyło... Innym znowu razem znalazłem rewolwer bębenkowy, mocno przerdzewiały, ale po wielodniowych zmaganiach udało mi się przynajmniej doprowadzić do funkcjonowania obrotu  bębenka po naciśnięciu spustu. Innych prac przy nim nie zdążyłem dokonać, bo zjawił się mój Ojciec, a ten mój „wychuchiwany" skarb utonął w studni... Znalazłem również pas z nabojami - niektóre jeszcze były gdzieniegdzie żółte kolorem mosiądzu. Pas ten wcisnąłem gdzieś wysoko pod strzechą, a później o nim zapomniałem... Ten to strumyczek wpływał  w odległości ok. 300m od mojego domu do większej już rzeczki, przez okolicznych zwanej Strzeszynianką, bo płynęła hen, z głębi Strzeszyna, a nawet od Kwiatonowic. Ta z kolei w odległości gdzieś kilometra, może ciut więcej wpływała do rzeki Ropy. Nic więc dziwnego w nazwie Potoki, chociaż nie wiem dlaczego - dla nas było to obraźliwe.  Mogę jedynie się domyślać, bo nasza "dzielnica" była zapewne najuboższą w długiej na jakieś 12 km wiosce. I dlatego słyszało się tu i ówdzie, nawet w kinie objazdowym, kościele czy pobycie np. w parafialnym Bieczu, lub bardzo już ucywilizowanej Libuszy, takie pogardliwe... a.. z Potoków...? I wszystko stawało się jasne... Sąsiadami tuż zza strumyka - już w Klęczanach - była rodzina Bieliczów, z którą jak pamiętam, od zawsze do końca mojego tam pobytu, toczyły się zacięte, sądowe spory o drogę prowadząca przez naszą "posiadłość" do ich obejścia. Nigdy jej nie chcieli naprawiać, udoskonalać, ale brali udział w jej "rozjeżdżaniu" coraz to szerszym, na naszym maleńkim gospodarstwie 0,77 h. czyli 77 arów.  Byliśmy biedakami i żeby nie dosyć znaczne widocznie zastrzyki gotówki ze strony Ojca, którego bardzo mało znałem, bo pracował daleko w odkrywaniu czy eksploatacji gotowych już złóż ropy naftowej. Musiał się nieźle na tym znać, bo kiedyś - jeszcze przed wojną - wraz ze swoim bratem byli (podobno) początkującymi, ale właścicielami kilku (zdaje się, że trzech) odwiertów, mających w przyszłości ich wzbogacić... No ale przyszła wojna, brat Ojca znalazł się aż w USA, gdzie zapewne otrzymał jakieś odszkodowanie za utracone mienie na rzecz socjalistycznej gospodarki. Nic więcej na ten temat nie wiem i nigdy nie chciałem wiedzieć. Więc mój Ojciec był nawet zatrudniany (podobno) jako majster przy swoich dawnych odwiertach… Zaraz za Bieliczami mieszkał wspominany Janek Foryś. Od drugiej strony naszego domu, tak bardziej na wzgórzu mieszkali Kalisze. O, Ci mieli już mechanizację w postaci konnego kieratu, napędzającego przeróżne urządzenia. A ja od czasu do czasu siadywałem na tym kieratowym dyszlu, jeżdżąc sobie dookoła i spoglądając z trwogą na ciągnącego konia, a którego nie wiem dlaczego, bardzo się bałem. Dalej mieszkała rodzina Lijanów, a sam Pan Józef Lijana był moim Chrzestnym Ojcem. Pewnie to dla tego dano mi na drugie imię  Józef. W pobliżu mieszkali również Wacławikowie, Kosibowie, Marmuźniakowie, Suskie, a dalej... dużo dalej od strony Zagórzan; pod lasem, moje wujostwo o nazwisku Gazda (pewnie od góralszczyzny - jako gospodarz). W drugą stronę idąc - w stronę Biecza -jeszcze kawałek za szkołę, a też pod samym lasem, u podnóża dosyć znacznej górki mieszkał Pan Skowron, o którym zapewne wspomnę w dalszej części. Tam faktycznie to wszędzie było „pod lasem” – dlatego pewnie na mapie „Podlesie”. Mieszkało też wiele innych rodzin - nazwisk już nie pamiętam. Aha, niedaleko całkiem, ale już w Klęczanach mieszkała rodzina Wachowiczów - tych od znanej naszej Polki - Ewy Wachowicz.  Za rzeczką zaś wznosiła się naprzeciwko mojego domu dosyć pokaźna górka, której właścicielami od  tej strony była rodzina o nazwisku Truchan. Ten starszy, dostojny jakimś takim obcym dostojeństwem Pan, przypominał mi nigdy przecież nie widzianego, ale tak wyobrażanego Tatara, chyba że skojarzonego z obrazkami ilustrowanych wydań Sienkiewicza.. i tak trochę zagadkowo brzmiącym nazwiskiem z końcówką "han"... Na samej zaś "górze" mieszkali Gorzkiewiczowie(?)… To moje pomieszkiwanie przy samej granicy z Klęczanami, kolegowanie się z uczniami szkoły, zakupy w bliskim sklepie na tej wsi, przystanek autobusowy będący jakimś łącznikiem z „nieznanym” światem i wielu innych powiązań z „ Klęczaniakami”, skutkowało niejednokrotnie w przykre dla mnie zdarzenia. Jednym z nich był powrót do domu z Wigilijnej Pasterki – 5 kilometrów drogi i to przez las – w środku nocy. Ale jeszcze przy oświetlonym rzęsiście Kościele Parafialnym w Bieczu dostałem tęgi łomot od „patriotycznie” nastawionych Strzeszynian, za moją  „kolaborację” z Klęczanami… Najbardziej bolała mnie jednak świadomość, że wśród przyglądających się zdarzeniu chłopców był również mój dalszy, ale jednak kuzyn ze Strzeszyna. „Patriota” lokalny zapewne… Nic jednak wielkiego się nie stało, ot parę guzów, które tłumaczyłem rodzinie nieświadomej całego zajścia, poślizgnięciem się na ubitym śniegu i „walnięciem” o jakiś wystający kamień… Niedługo miałem okazję odwdzięczyć się temu kuzynowi, lecz czemuś odstąpiłem od prostackiej zemsty. Od tego to momentu stał się dla mnie obcym… tak po góralsku obcym...
                                                    
Rodzinka

Tu obok siedzący Tato z Mamą – gdzieś około 50 lat temu, gdy ja miałem lat 16-17…Tato w tym okresie był już mocno schorowany, dopadła go astma oskrzelowa, z którą męczył się bardzo długo, aż zmarł w wieku 65 lat – był więc młodszy niż ja obecnie. Jak wspominałem wcześniej, bardzo mało Go znałem. Gościł bowiem w naszym wspólnym domu rzadko, pracując gdzieś hen, daleko, a z dojazdami to nie to, co teraz. Za Ich plecami widać właśnie zacienioną część fotografii, gdzie w głębokim korycie płynął sobie graniczny z Klęczanami strumyczek bez nazwy, ot potok… Jak wysychał latem, to żyjące tam ryby, takie jakieś czarne, zwane przez nas olszówkami - bo przeważnie kręciły się w cieniu rosnących tu gęsto olch – miały poważne kłopoty z przeżyciem i często stawały się łupem kotów. Potrafiły je (te koty) nawet łapami wyrzucać na brzeg, no a potem zabawy, jak z myszą.. Było (by) nas siedmioro rodzeństwa, gdyby mój nieznany mi braciszek, paroletni Stasio nie zmarł w czasie wojennej zimy na „galopujące suchoty” – jak to określali moi rodzice. Perypetie dotyczące jego nieopłaconego pochówku opisałem na stronie „Opowieści prawdziwe” tego bloga. Wieku rodzeństwa nie podam, bo nie chcę się pomylić, a nigdzie ich nie mam opisanych. W każdym bądź razie, najstarszy brat Eugeniusz, był starszy ode mnie o jakieś 16 – 17 lat. I tak co rok, dwa lata rodzili się brat Adam, siostry Helena i Józefa, potem kolejny już braciszek Stasio – który długo nie pożył – siostra Stanisława i najmłodszy ja, Bronisław… Trudno to sobie teraz wyobrazić, nawet mnie, który tego doświadczył, aby z 0,77 ha ogólnego areału – w tym przecież kawałek pod dom z przyległościami, jakieś tam pastwisko dla krowy i rozjeżdżaną przez sąsiadów drogę, mogło i musiało się wyżywić tylu domowników… Więc jak pamiętam; może raz na miesiąc, gdy przyjeżdżał w odwiedziny Tato, to zawsze oczekiwaliśmy na następne, bardziej syte dni… A Tato – i nie tylko On – dorabiał sobie także przemytem z Węgier czy Mołdawii, dokąd znanymi tylko sobie przesmykami, konnym wozem wybierali się czasami kilkuosobową grupą mężczyzn - znajomi znajomych itp... Dla mnie Oni byli wszyscy obcy. Pojawiali się i znikali. A przywozili wypakowany po brzegi wóz, sami idąc piechotą… Oczywiście, część towaru razem z Ojcem zostawała w domu, a większa część wędrowała w siną dal razem z groźnie wyglądającymi przybyszami… Zawsze ktoś z nich szedł przodem, na czatach. Zapewne byli też uzbrojeni, bo o tego rodzaju towar jak broń, było jeszcze wtedy naprawdę nietrudno. Ja zaś zapamiętam do końca swoich dni, jak razem z kolegą Jankiem i kimś trzecim, którego nie przypominam sobie, „podprowadziliśmy” z tego „przemytniczego” wozu małą, drewnianą baryłeczkę, no gdzieś tak dwulitrową i umknęliśmy w krzaki. Jak myśmy ją otwierali, nie pamiętam… Ale nic więcej miłego też nie pamiętam... Obudziłem się polewany wodą z jakiegoś skopka (naczynie na mleko) przez mamę. Wymiotowałem jeszcze długo potem. Było to bowiem mocno słodkie wino, taki prawie „ulep”. A Tato, jak już otrzeźwiałem, to się pokładał ze śmiechu… Nie tylko z nas trzech,” spijaniałych” małolatów, ale i z nieobecnych już towarzyszy „szmuglowania”. Że też takie szkraby potrafiły zwędzić starym wygom z przed nosa ich towar… Jedną z takich baryłeczek, już po następnej Ojca wyprawie w „nieznane”, którą to oficjalnie otrzymałem, zakopałem pod naszą gruszą. Po to tylko ją też otrzymałem. Lata minęły, chałupy dawno nie ma, kilka lat temu byłem tam w odwiedzinach, nikt nawet nie pamięta, gdzie ta grusza sobie rosła.. Gdzieś tu… ilu zgadujących, tyle opinii. A takie, zapewne ponad 60 – letnie wykopalisko mogło by być ciekawym doświadczeniem smakowym… Może już dawno stało się biesiadnym napojem jakichś kretów, czy innych podziemnych żyjątek...chociaż te baryłeczki były zapewne z zacnego drewna. Na pewne -„bogate” wesele u sąsiadów, to nawet specjalnie wybrano się „za zieloną granicę” po alkohol i inne przyprawy… To były czasy… Po powrocie Taty z takiej wyprawy w domu pachniało tak „kolonialnie”, dalekimi krajami. 
Porozrzucane wśród uprawnych pól domostwa, nie pozwalały na nawiązanie koleżeńskich stosunków z innymi dzieciakami. Inna sprawa, że tych dzieciaków po prostu nie było. Może o tym świadczyć - wybiegając nieco do przodu opowieści - ogólna ilość dzieci w siedmioklasowej szkole... 46 (czterdzieści sześć) uczniów, gdy ja tę siódmą klasę kończyłem. Jest przełom lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Ja mam wtedy ok. 5 lat, mieszka nas w domu sześcioro. Najstarszy brat, Gienek już po oficerskiej szkole, znalazł się w Krakowie. Kolejny brat, Adam - ponad dwudziestoletni – pracuje w Glinniku Mariampolskim i sam już dojazd zabiera Mu sporo czasu - tak jakby nie było Go w domu. Helena w pierwszych klasach Liceum Pedagogicznego w Gorlicach. Józefa  i Stanisława też pochłonięte nauką, Tato od zawsze poza domem, mama zajęta prowadzeniem całego gospodarstwa, a ja...coraz bardziej nawykły do samotności... I tu zadziałała Helena - przyszła nauczycielka, przy pomocy mamy, która mimo ukończenia tylko 4 klas dawniejszej szkoły powszechnej (gdzie pisano jeszcze rysikiem na glinianych tabliczkach) - umiała doskonale tabliczkę mnożenia i nie robiła ortograficznych błędów. Stałem się dla Heleny dosyć podatną" pomocą naukową" - która to bardzo wcześnie została poddana procesowi nauki - najpierw czytania i pisania. Wg. reguł szkolnych, jedynie trochę z przymrużeniem oka. Widocznie nam nieźle poszło, bo w wieku 7 lat, gdy "zapisywano" mnie do szkoły w Klęczanach, to już umiałem czytać i pisać, a nawet "prawie że" tabliczkę mnożenia. To "prawie" wywodzi się z takiego oto powodu, że miałem kłopoty z zapamiętaniem 7 x 8, 7 x 9 i na odwrót. Tak jak później już z Arktyką i Antarktydą. Do dziś nie jestem pewien, która to jest która. Najważniejsze dla rodziców, by mogli się mną pochwalić przy różnych okazjach to, że nawet z "drukowanym" szło mi całkiem nieźle...
                              
Szkoła Podstawowa
siedmioklasowa

Budynek szkoły - oryginalny - fotka "podretuszowana" przez autora wspomnień
Na podstawie zdjęcia pobranego ze strony:

 Adam i ja.                                                                                  
Z nauką szkolną akurat w Klęczanach, konieczny był mały "przekręt". Musiałem być zapisany, jako urodzony w Klęczanach - i tak mam na ówczesnych świadectwach. Jakiś taki istniał wtedy obowiązujący przepis, a z nikt z rodziców mnie nie zmuszał, bym jako najmłodszy z domu "śmigał" po parę kilometrów dziennie w jedną tylko stronę, do szkoły mi przynależnej "wioskowo", czyli Strzeszyna. Do Klęczan zaś miałem może z 800 m. Z takimi to problemami borykała się ówczesna dziatwa i ich rodzice...Za to jednak - wczesne nauczanie - przyszło mi płacić przez prawie trzy lata nudami na lekcjach w pierwszych klasach. A trochę jeszcze, umiejąc już czytać [i z braku innych książek] , „załapywałem” też z różnych przedmiotów siostrzanej edukacji. No więc trudno mi było wytrzymać przy "dukających" kolegach... Najgorsze jednak dopiero miało nadejść. Mianowicie, w ostatnim roku swojej nauki w „Pedagogiku”, moja siostra wraz z naszą daleką kuzynką Zosią Kret, znalazły się raptem w  m o j e j  szkole na stażu kończącym Ich edukację nauczycielską. Dla mnie nastał koniec świata. Na co dzień, w domu- Hela i Zośka...a jak niby w szkole miałem do nich się zwracać?..Pani.?...Na dodatek na ten letni już czas, tuż przed wakacjami - zamieszkały oczywiście obie u nas w domu. To dopiero musiałem wziąć się do nauki. Aby i sobie i Im nie zrobić przykrości.. Była to gdzieś trzecia albo czwarta klasa. W wakacje zaś, brat który już się ożenił i mieszkał u swojej żony Marysi Wilczkiewicz, tak trochę dalej w tej samej wiosce, idąc w kierunku wujka Gazdy - uczył mnie jeździć na swoim rowerze. Na siodełko nie było szans usiąść, więc "pod ramkę" z prawą nogą, by dosięgnąć do pedału i też było fajnie. Później ten rower mi sprezentował przy jakiejś okazji [na zdjęciu u góry ja i brat Adam]. Ta nauka jazdy na rowerze też miała swoją dalszą historię, opowiedzianą w "Opowieściach prawdziwych" na innej stronie bloga. Wspomnę o tym również tutaj, ale już w następnym odcinku… Najbliższą jednak dla mnie osobą w rodzinie, oprócz oczywiście Mamy, była o cztery lata starsza niż ja siostra Stasia. To Ona opiekowała się mną najbardziej, w różnych przygodach   tamtego przed i szkolnego życia...  
Budynek szkolny - parterowy, jak na tamte okolice i powojenne warunki dosyć okazały. Zajęty tak w połowie przez mieszkającą rodzinę p. Kierowniczki, drugą połowę zajmowała szkoła właściwa. Do obu części, przedzielonych korytarzykiem prowadziły kamienne, niewysokie schody [nie mogę sobie przypomnieć, ile miały stopni]. Korytarzyk ten miał też drzwi wyjściowe na podwórze szkoły, gdzie oprócz budyneczków typowo gospodarczych stały w szeregu trzy "sławojki". Dwie – dla chłopców i dziewczynek - jedna, zamknięta dla domowników i personelu szkoły. Był też przy studni szaflik [blaszane, podłużne naczynie ]do umycia rąk. Cały zaś personel szkoły, to p. Kierowniczka Adela Matyfi [nazwisko ostatniego z mężów] i jedyny nauczyciel Stanisław Dulęba, dojeżdżający codziennie z nieznanej mi miejscowości. W części mieszkalnej była kuchnia i dwa lub trzy pokoje [nie pamiętam]. Część lekcyjna to spora sala, przedzielona w połowie konstrukcją drewnianą, obitą po obydwu stronach "dyktą". Do pierwszej z "klas" wchodziło się bezpośrednio z korytarza, do drugiej zaś prowadziły drzwi wmontowane w tę ściankę, które przy mocniejszym domknięciu powodowały wibrację całej ściany...W klasach typowe niskie ławeczki, ze stolikami wyposażonymi - a jakże - w otwory na kałamarze i takie podłużne wgłębienia na stalówki - po prostu pióra maczane w kałamarzach wypełnionych atramentem. To dopiero od trzeciej klasy, do drugiej pisało się ołówkami - jakie kto miał...Nawet tzw. chemiczne, które po poślinieniu udawały dzisiejszy długopis. Ale weź i zmaż coś źle napisane takim ołówkiem...No i proszę teraz wysilić swoje mózgownice - jak w dwóch zaledwie salkach uczyć dzieciaki siedmioklasowej szkoły. Przez tylko dwoje nauczycieli. Otóż, po pierwsze klasy były na okres lekcji "łączone" w jedną społeczność dziecięcą. Jednym nauczyciel [ka] zadawał[a] coś do pilnego uczenia się, przepisywania, opisywania itd. a drugą klasę przepytywał, sprawdzał zadania domowe itp. Albo na odwrót. Czasami łączone były - w szczególnych przypadkach - nawet po trzy klasy. Po wtóre, lekcja odbywały się na dwie zmiany .W tym całym zamieszaniu ja, który z pewnością mógłbym rozpocząć naukę od klasy drugiej - "przedszkolony" już wcześniej przez siostrzyczkę Helenę...No więc z nudów często też podpowiadałem starszym kolegom, co musiało niezbyt przychylnie być oceniane przez prowadzącego lekcję. Tak więc już pod koniec trzeciej klasy, a dalej to już normalnie - stałem się "gońcem" szkolnym dla załatwiania różnych spraw [nawet sprawunków]. Najpierw w okolicach szkoły, z biegiem miesięcy i lat coraz dalej, dalej... W tym to czasie zapoznałem się za pośrednictwem Janka Forysia i Jego kolegów, ze starszym jeszcze nieco synem Kierowniczki z poprzedniego [pierwszego zapewne] małżeństwa, Jurkiem Lasotą. On już był "miastowy" - ze względu na pobierane w Gorlicach nauki... Najbardziej wysportowany młodzieniec, jakiego znałem w tamtych czasach. I to wszechstronnie sportowo uzdolniony. Mógłby - tak wg. mojej oceny - śmiało trenować dziesięciobój...Oczywiście tenże Jurek miał już swoją markową jak na tamte czasy "wyścigówkę" - rower, na którym nawet osiągał jakieś tam sukcesy na miarę powiatu.    

mój rower
I tym to rowerem syna kierowniczki , tak już chyba od piątej klasy śmigałem również ja, pod jego nieobecność - wysyłany jako goniec do pobliskich szkół w innych wioskach. Tak myślę -  że do dziesięciu kilometrów, w przypadku Kwiatonowic. Woziłem jakieś papiery, nie mam pojęcia jakie, bo zawsze zalakowane, opieczętowane.. .A z telefonami, no to tylko wtedy i tam żyjący mogą wiedzieć jak było. Na pewno ja na rowerze szybciej dojechałem, niż ktoś miał szczęście się dodzwonić. Tak się jakoś poukładało, że od wakacji po czwartej klasie bardzo szybko zacząłem dorastać, tak że już śmiało mogłem pomykać na rowerze. No więc na jednej z takich to kurierskich wypraw spotkałem na leśnej dróżce oddział ok. 40 -tu zbrojnych w różnoraką broń mężczyzn[?] , poubieranych też różnie, przeważnie w jakieś mundury, ale nie tylko. Jechali konno, gęsiego, jak pozwalała szerokość dróżki. Na mój widok zatrzymali się, popatrzyli, coś na boku pogadali...i bez jednego słowa pojechali dalej... A ja, no cóż - najbardziej to bałem się o rower, że mi go zabiorą, a przecież nie mój, syna kierowniczki... No i długo potem siedziałem na trawie, spoglądając w stronę w którą odjechali. Zamiast wiać ile w nogach sił, pedałując najmocniej jak bym potrafił. Przypominały mi się wtedy opowieści z domu, ale nie tylko - o "różnistej" maści wojakach krążących po okolicznych lasach, przecież nawet do Słowacji to było bliziutko. Dopiero za wiele lat pomyślałem, wspominając tamten moment, że ten rower właśnie mógł mnie uratować przed większymi kłopotami. Bo Ci jeźdźcy, obojętnie jakiej nacji, widząc jakiegoś szkraba na takim rowerze, mieli prawo pomyśleć, że musi to być synek tutejszego "kułaka" albo i lepiej, u których to czasami "szemrane" towarzystwo się pożywiało, odświeżało itd. To lepiej było mnie puścić całkiem wolno, bez słowa. Bo na synka sekretarza partii nie mogłem wyglądać, samotnie w lasach, bez opieki dorosłych i uzbrojonych… Na drugi dzień od samego rana w okolicy zaroiło się od ”regularnych” już mundurowych, mnie jednak nikt nie przepytywał o tym spotkaniu z ” leśnymi”.. Bardzo możliwe, że były to tylko jakieś ćwiczenia, a ja niepotrzebnie najadłem się strachu…W domu też tylko napomknąłem mimochodem o całym zdarzeniu, sam już nie wiedząc, co myśleć.. Z racji ciągłego „prymusostwa”, oraz spokojnego, acz zawziętego usposobienia – od szóstej już klasy zostałem wójtem całej, czterdziesto paro uczniowskiej szkoły… Nie przypominam sobie, by mi z tego tytułu przybyło zajęć.. Życie wiejsko – szkolne toczyło się nadal utartym przez lata torem… Przez jakiś, niedługi czas byłem też ministrantem w Kościele Parafialnym w Bieczu, w którym to mnie swego czasu ochrzczono. W tym celu nawet, przy pomocy siostry Heleny, która w Pedagogiku uczyła się również Łaciny, potrafiłem wyuczyć się i ja „Ojcze Nasz” oraz „Zdrowaś Mario” w tym języku. Bo wtedy Msze św. też były odprawiane w tym języku. Pewnie dla „szpanu” przed innymi ministrantami, a może i przed księdzem… Tyle tylko, że za dużo pożytku ze mnie nie było, bo mogłem tylko w dni świąteczne posługiwać do Mszy św. – w dni, kiedy i ja z rodzinką przebywałem w Kościele… Mieszkając 5 km od Biecza nie mogłem przecież pomykać co i rusz do tej posługi. Więc zrezygnowano z „odświętnego” ministranta, ku mojej cichej radości, że już nie musiałem wystawać na oczach parafian, ze strachem – a nuż pomylę się w czymś… Większej też ochoty nie czułem w sobie, by koniecznie uczestniczyć czynnie - jako aktor w liturgii Mszy św. Wolałem jak zwykle, zajmować miejsce pod baldachimem, rozstawionym z tyłu i trochę boku głównej nawy kościelnej, który to był wyłącznie miejscem dla męskiej młodzieży parafii…     
Od piątej klasy SP doszedł do przedmiotów obowiązkowych [oprócz innych] jeszcze jeden. Język obcy. Tak obcym musiał być dla wszystkich, że nawet ogólnie obowiązujący jako obcy do nauczania w szkołach - język rosyjski - nie mógł być stosowany w naszej malutkiej szkole. Z powodu braku kadry do jego nauczania. A że p. Kierowniczka biegle władała j. niemieckim, i musiała jednak mieć gdzieś TAM wielkie „chody”, bo to chyba była jedyna szkoła, która wprowadziła ten język jako obowiązkowy... Za pomoce naukowe służyło nam takie wydawnictwo, które było wielkości i formatu "Świerszczyka" [tygodnik dla dzieci], do nauki właśnie tego języka. Nawet nie wiem, czy nie były to jeszcze przedwojenne egzemplarze. Na nowe zapewne nie wyglądały...I tenże "Świerszczyk" obiegowo przez uczniów był używany...Raz jedni, potem znów inni itd..Ale też nikt nie przejmował się za bardzo faktyczną nauką języka tak niedawno wrogiego nam narodu. Lekcje często - jak dopisywała pogoda - odbywały się zastępczo przy pieleniu ogródka warzywnego "pani babci", która też umiała ten język...Dopiero od szóstej, albo i siódmej klasy, naszej szkole przydzielono dodatkowo dwa pokoje przy bibliotece, w zabudowaniach dawnego "dworu" jaśniepańskiego w Klęczanach. Domu, jako takiego tam nie było, tylko  wyremontowane w różny sposób "gumna"- pomieszczenia magazynowo mieszkalne dla obsługi pańskich włości. Tam też znajdował się duży, równy i porośnięty trawą plac, który jednak był wykaszany regularnie i wyskubywany przez różne zwierzaki, własności zamieszkujących tam w tym czasie rodzin. To tu, zasługą syna Kierowniczki Szkoły - wspominanego Jurka Lasoty, urządzono coś w rodzaju boiska. Były też słupki do rozwieszenia siatki do piłki siatkowej, która zawisła tam za jakiś czas na stałe. Tylko od czasu do czasu naciągana dla usztywnienia. No i sam placyk wymiarowy dla tej piłki był wygolony do zera i za zgodą tam mieszkających, polany czymś takim, co zapobiegało wzrostowi traw. Został więc kolejnym klepiskiem, udeptywanym przez grających… Zamyślany w planach LZS z piłką futbolową nie "wypalił" z powodu braku młodzieży w takim, odpowiadającym dla tej dyscypliny wieku. Jurek Lasota urządzał nam za to inne, pozalekcyjne sportowe zajęcia, sam zresztą biorąc w nich udział.  Były to rożne „zabawy w lekkoatletykę”, biegi, pchniecie kulą, skoki w dal i wzwyż, no wszystko, co w prosty sposób można było zorganizować.. Bo lekcji WF-u - takiej prawdziwej, to w szkole nie było. Ot zwykła gimnastyka z wymachiwaniem rąk, przysiadami czy skłonami. Nie było gdzie ani z kim...Z tą ”nową” dla nas szkołą wiąże się też niezbyt miłe, a raczej zawstydzające dla mnie wspomnienie. Otóż obok szkoły, przy wejściu od drogi stało olbrzymie drzewo, wysokie ponad dach budynku, z olbrzymią też dziuplą u samego dołu. Mogło do niej wejść na raz kilkoro dzieciaków. Nieraz odbywały się tam różne tajne narady, jak i zmykano przed deszczem. Pewnego razu, już po lekcjach rozpaliliśmy w tejże dziupli ognisko. Szybko jednak uciekliśmy, bo swąd i dym nas pogoniły. Owszem, niby polaliśmy wodą z wiadra ogień - ten przygasł, ale widocznie nie do końca, lub też jakieś spróchniałe części drzewa, trochę wyżej „zajęły ”się od ognia, w każdym bądź razie potrzebna była straż pożarna, a drzewo swoją masą runęło na szkołę. O tym wszystkim dowiedziałem się dopiero na drugi dzień, bo ta „nowa” szkoła była za „górką”, oddalona od mojego domu z kilometr. Pani Kierowniczka już wiedziała, którzy z nas byli sprawcami tego zamieszania, lecz jakoś nam to uszło bezkarnie. A i milicja, Straż Pożarna czy ktoś inny nas się nie czepiał. Faktycznie zaś to było po trochu na rękę wielu osobom, bo dach od dawna przeciekał, a pieniędzy na remont z powiatu nie było. Teraz się znalazły, szkoła została unieruchomiona na jakieś dwa tygodnie. Szósta i siódma klasa znowu wróciły do „starej” szkoły. Zimą zaś, do tejże „starej” szkoły, oddalonej jak już wspominałem jakieś 800m, nie chodziłem jak Bóg przykazał grzecznie, wydeptanym przez starszych szlakiem – jak był „kopiasty”, metrowy śnieg, to i tak by się nie dało – tylko wyłaziłem na górkę i na nartach zjeżdżałem prawie pod sam próg szkoły. Bo narty w naszych stronach były „przypisane” od maleńkości tubylcom. Żadnych przecież usług odśnieżających nie było, a potrzeba poruszania się poza obejściem w tych śniegach, była czasami koniecznością, czasami zaś obowiązkiem. Wymienię tylko kilka powodów, czytelnikom pozostawiając klasyfikację ; Kościół, szkoła, sklep, dojście do stacji kolejowej w Zagórzanach [dojazd do pracy, szkoły, lekarza]. Razem z pierwszymi samodzielnymi krokami, naszym drugim obuwiem stawały się więc zimą narty… Powracając do samej nauki w tej szkole. Na pierwszy rzut oka, z treści mojego opisu wynikało by, że poziom nauczania musiał być marny. Pomaluśku i ostrożnie z taką oceną… Program musiał być realizowany – od tego byli często odwiedzający nas wizytatorzy – a bądź tu biedny żaczku przepytywany regularnie co lekcję, to musiałeś się i uczyć… Przy ilości uczniów, było to tak naturalne, że nikt nawet nie myślał o uniknięciu odpowiedzi na codzienne pytania nauczyciela. To było nieuchronne… Można i należy tutaj dodać, że pomimo tak malej liczby uczniów w całej szkole, dosyć prężnie działało kółko teatralne, prowadzone przez p. Matyfi – przy znacznej pomocy byłych  wychowanków tej szkoły – przeważnie dziewcząt. I ja – co widać na zdjęciu – brałem czynny udział w tych przedstawieniach. Siódmą klasę w tejże szkole ukończyło nas troje. Basia Lijana, Maniek Foryś [żadna rodzina Janka – mojego kolegi] i ja… Już od klasy szóstej byliśmy najmniejszą klasą, w najmniejszej chyba w powiecie szkole, na dodatek z językiem obcym – niemieckim, zamiast spolegliwie dla władz, rosyjskim… Przygotowani do średnich szkół byliśmy zapewne zupełnie dobrze, co zresztą potwierdziło się przy egzaminach do nich…Żeby tylko nie ten obcy [dla innych szkół zupełnie obcy] język… We trójkę braliśmy jakieś tam korepetycje językowe – chyba dziesięciogodzinne, co miało nam wystarczyć – i wystarczyło do egzaminów, przy innych ocenach zadawalających, ale na dalszą naukę nie za bardzo…Czego i ja doświadczyłem, zdając bez problemów do Technikum Chemicznego – Wydział Elektroenergetyczny w Tarnowie Świerczkowie [dawne Mościce]…
Nie sposób pominąć ważnych przecież w życiu każdego człowieka różnych chorób, z którymi przyszło nam się zmagać. Wiele z nich było leczonych sposobami domowymi, bo to i do lekarza daleko, i jednak mocno zakorzeniona wiara [i słusznie] w ziołolecznictwo. Nasza Mama rozróżniała zapewne wszystkie zioła, jakie tylko rosły w okolicy. Suszyła je wyłącznie na zimę, bo w lecie zawsze wiedziała, gdzie ich szukać, a zawsze co świeże, to świeże. Więc pijaliśmy różne herbatki, przeważnie gorzkie – bo tak wg. Mamy należało je stosować, a jak niektóre słodzone, to tylko miodem [od wujka Gazdy]. Tenże miód i wosk pszczeli służyły Mamie również do przyrządzania z dodatkiem ziół różnych maści na skaleczenia czy posmarowania nimi bolących miejsc. Np. guzów po jakichś nieudanych wspinaczkach na drzewa, czy po prostu po zdarzających się jednak bójkach z innymi dzieciakami. A na poważniejsze przeziębienia to zawsze stosowane było stawianie baniek - coś w rodzaju kieliszka, posmarowanego w środku denaturatem, podpalanego i przykładanego do miejsc na plecach. Lub też, zamiast baniek – pijawki lecznicze. Tak ich nazywano, bo przykładane do ciała człowieka, po uprzednim nakłuciu, wypijały „złą krew”. W niektórych domach trzymano je w specjalnie do tego przeznaczonych słojach. Czym je na co dzień żywiono , nie wiem, bo u nas ich nie było. Wiem jednak, że i w naszym strumyczku żył podobny gatunek pijawek, no i w razie braku tych „domowych”, przystawiano do ciała te z rzeczki.. Pewnie to były te same, tylko kiedyś wyrzucone do Potoka, tam zdziczały przystosowując się do zmienionych warunków. Obecną i często stosowaną metodą leczenia nie tylko przeziębień było …wygrzewanie w piecu chlebowym… Już po wypieczeniu chleba, podpłomyków czy innych przy okazji ciast, piec częściowo wychłodzono, przewentylowano od spalin, wymieciono dosyć dokładnie, położono jakieś gazety, czy nawet prześcieradło i dany delikwent – do pieca na kilkanaście minut. Sąsiedzi wzajemnie też korzystali, bo nikt nie chciał czekać, aż w ich domu będą piec chleb. Wypocenie kompletne. Od stóp po czubek głowy. Wiem, bo sam tego sposobu doświadczyłem parę razy. Prawie że gwarantowane wyleczenie z przeziębienia, przy zastosowaniu dodatkowo herbatki malinowej z miodem... Żaden „zabobon” – tylko skutecznie wywołanie pocenia się, naturalnymi sposobami, a nie chemią…
                  A ogólnie ta straszna nuda wiejskich dzieciaków, pozbawionych jakichkolwiek rozrywek, powodowała proste „zbijanie bąków”. Elektryczności w okolicy nie było, więc i żadnych odbiorników radiowych - o telewizji to jeszcze wtedy u nas nikt nie słyszał. Sąsiad co prawda miał radyjko "kryształkowe"  na słuchawki - ale przecież nie dla publicznych odsłuchań. Raz lub dwa razy udało mi się przez chwilkę, za zgodą oczywiście i przy pomocy właściciela posłuchać jakiejś muzyki. To wystarczyło, by obudzić we mnie przemożną chęć do poznania bliżej , w miarę dziecięcych możliwości, tego zjawiska. A że umiałem już dobrze czytać, więc zabrałem się za podręczniki fizyki doroślejszych sióstr. No i w wieku gdzieś 10 - 11 lat umiałem [to nie znaczy, że rozumiałem] zbudować prosty telefon. Najpierw to były parometrowe odcinki mocnej nici, która to wmontowana w pudełka od pasty do butów - centralnie w dziurkę zrobioną pośrodku denka - przykryte pokrywką i naciągnięta, potrafiła przenosić dźwięki ludzkiej mowy. Potem już zabrałem się za bardziej wyrafinowane metody, bo wystarczyły dwie słuchawki, trochę przewodu elektrycznego, jakieś źródło prądu stałego i telefon gotowy. Wszystkie te potrzebne materiały do budowy już tak skomplikowanego technicznie telefonu poniewierały się po domach a nawet lasach. Całe centralki telefonii wojskowej, czy tylko ich fragmenty - pozostałości po wojennych czasach, były przez mieszkańców przynoszone do domów, ot tak na wszelki wypadek, z przeróżnych miejsc. Nawet z rozbitych i rozszabrowanych magazynów poniemieckich. A przewody?. .Więcej ich było po lasach, niż porozwieszanych na słupach przy drodze. Długo jeszcze po wojnie, kilometry tych przewodów łączności wojskowych sztabów rdzewiało w lasach. Nawet nikt ich nie ściągał do domu [trochę z obawy]. Ot, zaszła taka potrzeba, to się szło i brało. Gorzej z tymi potrzebnymi do budowy telefonu źródłami prądu. Akumulatory wszelkiego rodzaju też by się znalazły, bo leżały po domach nikomu nie potrzebne, tu i ówdzie. Co z tego jak już niesprawne, a nie było ich czym "naładować" - nawet jakby ktoś umiał - bez obecnej jeszcze w tej okolicy elektryczności. Owszem, w Klęczanach, w tych właśnie "podworskich" gumnach był już dawno prąd, ale o ładowaniu akumulatorów, to tam chyba nikt niczego nie wiedział. Już w Libuszy, przy rafinerii zapewne tak, lub w parafialnym Bieczu. No więc musiała starczyć płaska bateryjka, taka od lampki oświetleniowej. I wystarczała, tylko że na zakup coraz to nowych nie było gotówki. Ten telefon to z kolei był mi [nam] potrzebny do łączności na linii - szopa przy moim domu [sztab], a szałasem zbudowanym jakieś niecałe 100 m od domu. Było tam takie bardzo urokliwe i tajemnicze miejsce w zakolu rzeczki, już po jej drugiej stronie, na Truchanowych " włościach", a właściwie to w zaroślach dziko tam rosnących. Do samej rzeczki, od strony górki Truchanowej schodziła prawie pionowa ściana. I tam obok tej ściany był taki mały płaski placyk, idealnie nadający się na budowę szałasu. Taka prawdziwa samotnia… Nikt tam z dorosłych nie zaglądał, bo i po co...Więc co roku budowaliśmy sobie w tym miejscu szałas. W trójkę, czasami tylko piątkę małolatów, będących akurat w pobliżu…O materiały do budowy szałasu nie trzeba było się martwić. Wystarczała mała siekierka - coś w rodzaju ciupagi, jakieś obcążki do przecinania drutu i to wszystko. Reszta była na miejscu, nawet z gęsto rosnącym tam łopianem; do pokrycia i uszczelnienia dachu czy części ścian. Tam to właśnie zainstalowaliśmy telefon, wykorzystując oczywiście przewody ściągnięte z lasu. Nie na długo zresztą, bo nie umiałem [mieliśmy] rozwiązać sprawy dzwonka, a takie ciągłe czuwanie przy słuchawce, to dobre było, ale tylko na godzinę, dwie.. No i ktoś musiał stale przebywać i tu i tam, bo żadne inne tajemnicze siły do naszego szałasu nie chciały telefonować...Tam też zachodziły do nas [do siebie] dziewczynki Pabisińskie - pewnie wnuczki Truchana - pasące od czasu do czasu krowy na swojej górce. Jedna Gosia, a druga młodsza nieco, Basia. Takie bardziej od Potokowych dzieciaków "dystyngowane", ale miłe i grzeczne...W tej to Gosi to się trochę nawet "podkochiwałem" w wieku 8 - 10 lat...Związanym pokrewnie z krowami zdarzeniem, a raczej z ich męskim odpowiednikiem, czyli byczkiem, miałem niemiłe spotkanie – oko w oko. Szedłem sobie latem ze szkoły do domu, nie jak zwykle drogą, tylko wzdłuż Strzeszynianki, po jej urwistych brzegach. Na pastwisku, za domem Suskich stało zwierzę, byłem pewien że to jakaś krasula. Gdzieś z odległości pięciu metrów ruszyło w moim kierunku. Zorientowałem się, że to byczek… W tył zwrot, start jak na setkę i skok przez szeroką gdzieś na dwa metry rzekę, z wysokości też około dwóch. Wylądowałem prawie przy brzegu, ale z podbitymi oczami. Kolanami; już lądując na płyciźnie rzeczki podbiłem sobie te oczy. Ktoś od Suskich zaprowadził mnie płaczącego do domu, bo ja nic nie widziałem…Ta” stara” szkoła mieściła się więc również przy rzeczce, lecz znacznie większej od mojej przydomowej, bo przy Strzeszyniance. Za tą to rzeczką był bardzo stromy i wysoki brzeg – takie urwisko skalno – ziemne. Jak sobie przypominam, to mogło mieć wysokość czteropiętrowego bloku, to jest około 15 – 20 metrów. Gdzieniegdzie tylko lita skała, były też miejsca porośnięte jakimiś marnymi krzaczkami. Tak gdzieś w środkowej części tego urwiska znajdowała się skalna grota, szczelina pomiędzy skałami, jaskinia, pieczara, czy jak ją tam nazwać. Nieduża, nawet można rzec że mała. Taka gdzieś 2x2 m. To od zawsze był szczyt naszych możliwości wspinaczkowych. Można było tam dojść z dwóch stron. Od góry, ześlizgując się pomiędzy krzaczkami, lub od dołu – od brzegu rzeczki, łapiąc się podobnych krzaczków i za pomocą nich podciągając ku górze. Oba sposoby dosyć bezpieczne i nie pamiętam, aby ktoś spadł podczas tej wspinaczki. Mimo to tylko nieliczni odwiedzali to miejsce. Na dodatek, jeśli jakaś szkolna paczka [banda] kolesiów opanowała ten teren, to trzeba było następnym go „odbijać”. Ja to miałem na tyle dobrze, że mój starszy o pewnie trzy lata kolega Janek Foryś, już w mojej trzeciej klasie wyrobił mi prawo dostępu do tej fortecy, no i miałem je w „spadku” do końca szkoły… W powojennym okresie dosyć znaczna liczba Greków, na wskutek politycznych przemian w ich kraju, szukała swojego miejsca na świecie w „Demoludach”. Co to takiego?...Ano tak w skrócie zwano Kraje tzw. Demokracji Ludowej, czyli wszystkie zależne od Wielkiego Brata – ZSRR. Tak i w Polsce znalazło się ich sporo. Również sierot po nieżyjących już rodzicach. Jednym z takich ośrodków dla dzieci mieścił się w Zagórzanach. To granicząca z Klęczanami - jak i Strzeszynem wioska ze stacją kolejową. No i od czasu do czasu rozgrywano mecze piłkarskie pomiędzy zbieraniną z Klęczan, trochę Libuszy i Strzeszyna [chyba tylko ja], Kobylanki, a zgraną paczką z Domu Dziecka - [Grekami]. Nie przypominam sobie, byśmy kiedykolwiek wygrali, ale pamiętam ostatni mój mecz z siódmej klasy, kiedy przegraliśmy aż 7:0…Ciekawą i na te czasy nowoczesną wioską była Libusza. Usadowiona wzdłuż głównej trasy Gorlice – Jasło, zelektryfikowana, z rafinerią [nie pamiętam, czy w tym czasie jeszcze działającą] ropy naftowej.. Dobrze wyposażony jakiś Klub Wiejski, czy też może przyzakładowy, w którym to po raz pierwszy zobaczyłem okrągły ekranik z ruszającymi się postaciami..Szok..Początki telewizji na tym terenie. Nie mam pojęcia, w jaki sposób był przekazywany sygnał, ale te migające obrazki, szybciej znikały niż się pokazywały. Mimo to – niezapomniane przeżycia. Bardzo rzadko jednak tam bywałem, bo na inne wioski to samotnie się nie wybierano, a w okolicy nie było za dużo kolegów. Nie było wiec też z kim iść.. Wiele czasu spędzaliśmy w lecie nad rzeką Ropą, za którą to właśnie była już Libusza. W tym miejscu Ropa dosyć już szeroka, od naszej strony z wysokim brzegiem – nasypem, na którym  ułożono tory kolejowe relacji Stróże – Sanok, a od strony Libuszy szeroka,  często piaszczysta łacha… Rzeka pełna ryb. Wystarczyło mieć mocno dziurawe wiadro i przejść się przy głębszym brzegu, ze skierowaną ku brzegowi tą pułapką, aby złapać w nią kilka pstrągów. Mniejsze zanosiliśmy do naszej rzeczki, by je tam zacząć hodować, ale nic z tego nie wychodziło. Nasz potoczek nie był dla nich przyjazny. Jeszcze mniej przyjaznymi były koty. Jednego z nich naszliśmy, jak wyłowił „naszego” pstrąga. Kot dostał lanie, a pstrąga pochowaliśmy z wielkim żalem i ceremoniałem w wykopanej jamce, przykrytej kamieniami, by te wstrętne koty znowu nie dobrały się do niego…
To była opowieść o letnich rozrywkach…No, a zimą to o, ho, ho… Każdy z nas miał swoje narty. Różnego rodzaju to były deski, przeważnie robione u tamtejszych stolarzy; koniecznie jesionowe, bo mimo że ciężkie, ale giętkie i wytrzymałe. Narty wg. tamtych zasad musiały mieć długość użytkownika z wyciągniętą do góry, zgiętą w dłoni ręką. Takie ponoć były najlepsze… I ja miałem po kolei różne, ale najfajniejsze to były ostatnie…Gdzieś wyhandlowane przez Taty starych znajomych – śliczne i wyglądające jak z magazynu [pewnie i tak było] – narty z nadrukiem na czubach” SS”, lśniące lakierem, z wiązaniami o jakich przedtem nawet nie marzyłem - no więc jeszcze poniemieckie; bardzo mało używane. Głupio wyglądało to „SS”, ale dla „szpanu” też się przydawało. Wielu mi ich zazdrościło… To były moje ostatnie narty, jakie miałem na nogach… Jak wyjechałem do Tarnowa, narty te dostał „w spadku” jeden z moich dalszych kuzynów. Największą uciechą w zimowe dni, spędzającą wielu młodzieniaszków z bliskiej i dalszej okolicy, były budowane na stokach skocznie narciarskie. Budowane, to za duże słowo. Po prostu lepione z ubitych kulek śnieżnych, aby ta skocznia wytrzymała jak najdłużej… Niektórzy „specjaliści” skakali nawet ok. 20 m. Ja najdalej 8 m… Ale było fajnie i już… Wolałem jednak zjazdy. Najpierw wyprawa na wysokie górki, a później szusowania w dół. Techniki podchodzenia pod zbocza też bywały różne. Najszybciej szło się „jodełką”– takim krokiem łyżwowym, trudnym dosyć do opanowania, z pomocą kijek [kijków?] by się odpychać i równocześnie podpierać... Strasznie męcząca technika, więc dłużej lecz wygodniej szło się „schodkami”, przestępując z nogi na nogę, na krawędziach nart. I tylko w ten „schodkowy” sposób można było wejść, nie odpinając desek od nóg, pod bardziej strome zbocza. Pamiętam też jedną z wypraw do lasu, akurat powyżej tej naszej jaskini w skale, by sobie później zjechać. A zjeżdżaliśmy takim leśnym duktem, rzadko widocznie uczęszczanym przez konne wozy, gdzieniegdzie po środku porośniętym krzaczkami. Jechałem pierwszy, no i taki większy krzaczek „wziąłem” pomiędzy nogi. Jakoś się zatrzymałem dopiero nad samym urwiskiem, gdzie było kawałek pastwiska, po prostu celowo się przewracając. Długo nie mogłem dojść do siebie… Jeszcze z pięć metrów i zleciał bym z tych dwudziestu metrów, przez  skałki, chaszcze i co tam jeszcze było po drodze. Prostu w rzeczkę… Ale się znowu udało.. Jedną z zimowych „dyscyplin”, oczywiście też pod okiem niezastąpionego Jurka Lasoty był bieg na jakimś tam, płaskim dystansie. Ile akurat było prostego odcinka, bez górek i innych przeszkód, odpowiednio zaśnieżonego. Trochę się go rozjeździło, udeptało metodą „schodkową” – przestępując z nogi na nogę – i trasa gotowa. Obojętnie było, jaką techniką kto biegł. Aby dobiegł pierwszy.. Ja polubiłem „łyżwę”, ale nigdy nawet w czołówce nie byłem.. Miałem [i mam] za słabo umięśnione nogi, w ogóle jestem mizerota..Dlatego też, w innej konkurencji – slalomie pomiędzy ustawionymi na stoku gałęziami jakiejś choiny, nie brałem udziału. Tam bowiem trzeba jednak mocnych nóg, aby móc w gwałtowny sposób omijać ustawione słupki. Tornistry do szkoły, z tych tańszych i ogólnodostępnych wykonane były z polakierowanej dykty. Te zimą kończyły swój żywot bardzo szybko, bo na uślizganych już prawie do lodu mniejszych góreczkach, były używane jako sanki. Przeważnie przez dziewczynki, bo szanujący się chłopcy do szkoły przychodzili na nartach… A dziewczynki to co?..miały za sobą ciągać sanki, by trochę po lekcjach pojeździć?..Chociaż co niektóre też umiały nieźle śmigać na nartach, tylko że nie zabierały ich do szkoły. 
Inne wspomnienia..Na ferie zimowe, ale i latem na wakacje przyjeżdżał z Wrocławia chłopak w moim wieku, do wspominanego wcześniej pana Skowrona – swojego krewnego  [zdaje się, że dziadka]. Nie mogę skojarzyć jego imienia, ale nazwisko brzmiało coś jak Roszkiewicz.?..[przepraszam, jeśli się pomyliłem]. Fajny kolega, światowiec z wielkiego miasta, ale bardzo taki poukładany i nieźle wysportowany. Co roku więc spotykaliśmy się, zostaliśmy nawet wakacyjnymi kumplami… Zmierzam natomiast do tego, że bardzo lubiłem odwiedzać dom pana Skowrona, a to była jedyna okazja, gdy w odwiedziny zjeżdżał ten kolega…Drewniana, piętrowa i masywna budowla pod lasem w stronę Biecza, jeszcze kawałek za szkołą…Z radiem na baterie, bieżącą zimną wodą, lecącą niezłym strumieniem z mosiężnych kranów. Bez użycia jakiejkolwiek energii do jej pompowania...Dom pod lasem, trochę już na „odludziu”, u podnóża sporej górki, też zarośniętej odwiecznym borem. Prawie na szczycie tej górki było źródełko, czynne cały rok i sączące się strumykiem do kolejnej rzeczki. Pan Skowron poprowadził wodociąg od samego źródełka, zakrywając je przy tym przed zanieczyszczeniami i tym sposobem z wysokości w pionie ponad 50 m. miał lepsze ciśnienie wody, niż ja dziś w bloku… A nadmiar wody nadal spływał sobie strumykiem, jak dawniej… Marzyła mi się całe życie taka chata…Technicznym rozwiązaniem problemu energii elektrycznej z kolei zajął się mój wujek Gazda. Też mieszkaniec podleśnego domu, z drugiej strony okolicznych lasów, wraz z synami, a moimi kuzynami – Józkiem, Tadkiem i Emilem - starszymi znacznie niż ja, w wieku moich braci, wybudował wieżę z wiatrakiem, "wykombinował” gdzieś chyba poniemiecką prądnicę, naściągał do domu ile się tylko dało rożnych akumulatorów i miał naprawdę udaną jak na tamte warunki własną elektrownię.. Za jakiś czas „przyczepiły” się do Niego odpowiednie władze, i ustąpił, ale też z tego powodu, że już zaczęto elektryfikować ten zakątek wioski...Rozpoczynała się era cywilizacyjnego skoku…Wujek Gazda, to ogólnie był niezły „oryginał”. Bardzo dobrze radził sobie z sadownictwem, taki miejscowy „Miczurin”, potrafiący krzyżować różne gatunki drzew owocowych, posiadający niezłą przydomowo – leśną pasiekę i czasami… kłusujący. Przy okazji dobry rzeźnik i masarz, umiejący przyrządzać doskonałe wyroby masarskie… A za kłusownictwo musiał swoje odsiedzieć… U nas w domu zainstalowano elektryczność nieco wcześniej, tak chyba w wakacje między moją szóstą a siódmą klasą. Musieliśmy całkiem prywatnie postarać się o dołączenie naszego domu do linii elektrycznej 220 V – którą akurat stawiano niedaleko nas. O trzy słupy od nas… Dwa z nich trzeba było postawić na polu sąsiada zza rzeczki, ale nie Bielicza tylko innego, którego nazwiska nie chcę wymieniać…W jakiś sposób dogadano się, i w moim domu rozbłysło światło elektryczne. Pod strzechą… Niedługo potem Tato zakupił [pewnie na raty] pierwsze, niezapomniane radio Pionier. Drewniana obudowa, to i głośnik jako tako brzmiał, pierwsze wspólne, rodzinne i już codzienne nasłuchiwanie „Matysiaków”…Europa zawitała także do nas…Siermiężna, bo siermiężna, ale prawie nikt innej nie znał w naszych rejonach. W tym kawałku wsi – Potokach – mieliśmy jako jedni z pierwszych ten nieodzowny dziś rodzaj energii. Jaka to była wygoda w stosunku do lat poprzednich, nie muszę chyba nikogo przekonywać. Ale starsze osoby, przeważnie babcie, na widok takiego sposobu oświetlania domu, po prostu się żegnały, upatrując w tym jakichś czarów.

PRZEMIANA


I tak minęły mi lata beztroskiego w miarę dzieciństwa. Czekał mnie teraz okres wielkiej niewiadomej w oddalonym o ok 70 km Tarnowie.. Ja, który parę razy tylko byłem przy jakiejś okazji w Gorlicach, jeden raz na wycieczce szkolnej do Krakowa – Wawel i Smocza Jama – mam zostać rzucony na szerokie wody miejskiego, internatowego życia... Od pamiętnego konstruowania pierwszych telefonów, czułem w sobie potrzebę poznania bardziej szczegółowego tej dziedziny techniki. Żadnej Szkoły Średniej – w niezbyt wielkim oddaleniu od domu - o kierunku Elektronicznym mi nie znaleziono. Więc musiałem zgodzić się na Elektroenergetykę, zawsze to coś pokrewnego… Na egzaminy weryfikacyjne o przyjęciu mnie [lub nie] do Technikum pojechałem z moim Tatą, już mocno schorowanym. Pamiętam moment na stacji kolejowej w Zagórzanach, kiedy to Tato musiał na chwilę się położyć na ławce w poczekalni, by odpocząć po 20-to minutowym, dosyć forsownym marszu z domu [astma]. Przyszliśmy jednak o wiele za wcześnie i mógł spokojnie to zrobić… Pasażerów innych oprócz nas, oczekujących na ten bardzo poranny pociąg relacji Sanok – Stróże nie było. Samej podróży jak i egzaminów nie pamiętam. Zapewne najbardziej bałem się języka rosyjskiego, bo tu nie znałem nawet wszystkich liter, nie wspominając o ortografii, czy gramatyce…No ale z innych przedmiotów czułem się dosyć mocno, szczególnie ze ścisłych i… języka polskiego. Nie bardzo umiałem „robić” błędy ortograficzne, nawet nie to że znałem obowiązujące zasady, lecz jakoś tak intuicyjnie mi wychodziło. W dużej mierze to zasługa Mamy, która mimo tego, że skończyła zaledwie 4 klasy Szkoły Powszechnej, też była uczulona na błędy ortograficzne. Z tymi zasadami, i odpowiedzią na pytania o nie, to miałem zawsze kłopot. Ale poloniści ze szkoły średniej przymykali oko, wiedząc że i tak przecież – nie do końca je znając – daję sobie nieźle, a nawet dobrze radę podczas różnych dyktand… W te ostatnie wakacje uczyłem się trochę języka rosyjskiego przy pomocy siostry Stasi, która niedawno ukończyła Technikum [Liceum?] Ekonomiczne w Gorlicach. Nie za bardzo się przykładałem, licząc, że jakoś to będzie – w tym Technikum. A już wiedziałem, że zostałem przyjęty. Trochę[?] się jednak przejmowałem, będąc przez całą SP prymusem…

Tarnów – Świerczków

Zostałem przyjęty na rok szkolny 1959/1960 do I klasy Technikum, wychowawczyni Pani A. Kurowska. Przez długi czas nie mogłem przywyknąć do szkolnego „drylu”, panującego w tym czasie i w tamtej Szkole [zdjęcie współczesne]. Zakwaterowany w internacie – po ostatnich wakacjach – nie bardzo umiałem się odnaleźć w tej hałaśliwej społeczności… A internat o rygorach czysto wojskowych, przynajmniej nasze piętro z tego słynęło. Wychowawcą na tymże piętrze był bowiem były żołnierz zawodowy, wyglądający mi na pruskiego kaprala. Korytarz wychodzący na klatkę schodową  kontrolowany nieustannie przez tegoż pana, który zza drzwi swojego pokoju – a mieszkał też w internacie – słyszał dosłownie wszystko. Nawet nie można było się odwiedzać na innych piętrach, bo niby po co; jeśli obowiązywał podział zakwaterowania ściśle związany z klasami, rocznikami, kierunkami itd. A nie daj Bóg na parter, tam mieszkały dziewczyny… Bo ta szkoła to faktycznie Technikum Chemiczne, a Dział Elektroenergetyczny do niej „doklejono”. Chemików było znacznie więcej niż Energetyków. W późniejszym okresie mojej nauki okazali się bardzo przydatni [też niechlubnie]… Teraz zaś; dotychczasowego samotnika, niezależnie ukierunkowanego, poddawano różnym, nie do końca rozumianym [rozumnym?] naciskom. Na wyjście do miasta potrzebna była specjalna przepustka, wystawiana przez tegoż wychowawcę, uzależniona od wyników w nauce. Tak samo z wyjazdem do domu z okazji niedzieli, czy innych świąt mniej ważnych. Nawet tzw. „naukę własną” po godz.22** w świetlicy internatu, które były na każdym piętrze, dozowano do godz.23** pod ścisłym nadzorem wychowawcy. Bo o godz.22** oświetlenie w salach sypialnych gaszono centralnie wyłącznikiem z pokoju wychowawcy.. Od początku we mnie coś się buntowało… Niezadługo po rozpoczęciu mojej nauki w Tarnowie okazało się, że w tej samej szkole, tylko że w ostatniej klasie jest syn dalszego sąsiada z wioski, nazwiskiem Siwulski. Bardzo mi był przydatny w pierwszych miesiącach nauki jak i samego „poruszania” się w zawsze zawiłych sprawach szkolnych. Nigdy nie wymigiwał się od pomocy, lecz i na to przyszedł kres, kiedyś przecież sam też musiał przygotowywać się do matury. Ale swoje zrobił, i moje pierwsze kroki „wsiowego” chłopaka już nie były tak niepewne. Tak to przebrnąłem przez pierwszy rok nauki, w czasie którego odpadło sporo chłopaków, nie dających sobie rady. Poprzechodzili do o stopień niższych „zawodówek”… Mój wynik na świadectwie nie był też rewelacyjny, ale w pięciostopniowej skali ocen ponad 3,5 – to też nieźle. Już jednak zaczynały się „schody” wynikające z mojego niezadowolenia i upartego charakteru. Moją oceną ze sprawowania była zatem czwórka… A to z kolei wiązało się z brakiem stypendium od przyszłego roku szkolnego i niepewne miejsce w internacie. Co dla mojej nie za bogatej rodziny stanowiło nie lada cios. Dobrze, że już dwie siostry pracowały, w tym jedna z nich Helena mieszkała na Śląsku Opolskim –[ miejscowość Zalesie Śląskie, poczta Leśnica, powiat Strzelce Opolskie ], gdzie z nakazu pracy została nauczycielką… Trudny teren dla „polskości” – większość mieszkańców spokrewniona z Niemcami mieszkającymi wtedy w NRF [ to nie pomyłka; RFN pisało i mówiło się znacznie później ]. Bracia żonaci, mieszkający poza domem, siostra Stasia starająca się o pracę, jako ekonomistka po Technikum… A ja z czwórką ze sprawowania… Taki by się wydawało grzeczny chłopczyk…Mnie natomiast samemu coraz bardziej podobało się – przy pełnej niezależności – życie z opowiadań miejskich chłopaków, razem ze mną chodzących do jednej klasy. Tęskniłem do takiego, nieznanego mi wcześniej życia… Chciałem go koniecznie popróbować… Zakazany owoc ponoć zawsze najlepszym… Po wakacjach i przyjeździe do szkoły dowiedziałem się, że nie zostałem przyjęty do internatu. Dzień waletowania, telefon do brata Gienka – w tym czasie kapitana MO w Krakowie [PG] – i sprawa załatwiona. Przyjęto mnie z powrotem…Jak się okazało, nie na długo. Bo moja rogata dusza była wzorem dla powiedzenia, że co zakazane to najbardziej smakuje. Więc popytałem tu i ówdzie pomiędzy młodszymi kolegami Siwulskiego, którego po zdaniu matury już w szkole nie było i pozyskałem odpowiednią wiedzę, jak wykpić się od przepustek do miasta. Zapisałem się więc do pierwszego lepszego kółka zainteresowań, działających przy szkole – było to związane z fizyką – i po pierwszych paru zajęciach, gdy już zostałem „zaklepany” w świadomości wychowawcy internatu, że jestem uczestnikiem tych zajęć, dostawałem z tej to przyczyny przepustki bez większych ceregieli. A ja coraz rzadziej na te zajęcia uczęszczałem, wykorzystując okazję do łazikowania po mieście, parku itp.  Park, przylegający do Stadionu Unii Tarnów, oraz internatu i Zakładów Azotowych był naprawdę olbrzymi i bardzo ładnie utrzymany. Lubiłem więc łazikować po tych alejkach, jakoś tam kojarzących mi się z dawnym otoczeniem mojego domu. Na jednej z takich bezcelowych przechadzek spotkałem pokaźną grupkę chłopaków, a wśród nich kilku z mojej klasy – tubylców tam mieszkających. No i tym sposobem poznałem wielu nowych „wolnościowych” kolegów, jednak innych niż Ci z koszarowego internatu. Dowiedziałem się, gdzie ich codziennie można spotkać – w jakiej części parku, no i tak zaczęło się poznawanie nowego, obcego dla mnie miejskiego życia. W grupie tej przeważali tacy, którzy do żadnej szkoły w obecnej chwili nie chodzili, jak i wagarowicze. Prawie co dzień skład tej grupy się zmieniał, czasami rozrastał aż do 40 chłopców. Było wśród nich kilku starszych o parę lat chłopców, którzy albo „oblali” maturę, lub skończyli już jakąś zawodówkę i nigdzie jeszcze nie pracowali. Oni przeważnie już palili papierosy, co wciągało też coraz większą grupkę młodszych. I ja gdzieś tak w połowie drugiej klasy zacząłem popalać…Na to zaś potrzeba było pieniędzy. I to się dawało załatwić…Społeczność internatowa, szczególnie pierwszych klas, potrzebowała różnych przyborów szkolnych, nie do kupienia w pierwszym lepszym sklepie. A gdzie i jak ich szukać, gdy nie zna się miasta do którego i tak potrzebna była przepustka od wychowawcy. Więc ja stałem się pośrednikiem pomiędzy wałęsającymi się bez powodu, doskonale znającymi miasto chłopakami, a tymi potrzebującymi z internatu. No i oczywiście nic za darmo… Więc znalazło się w miarę stałe źródło dochodów. A te potrzeby to były naprawdę „od Sasa do Lasa”. W pewnych okresach przeważały karty do gry, których po prostu w kiosku nie kupiłeś…Tak jak i „redisówek” do rysunku technicznego, czy najzwyklejszych ekierek, linijek, dobrego tuszu itp.… A moi nowi kumple mogli dosłownie wszystko załatwić, poprzez swoje często rodzinne znajomości w przeróżnych sklepach. Tak gdzieś po trzecim okresie szkolnym wyleciałem z internatu, bo się wydało, że z tym uczęszczaniem na kółko zainteresowań to wielka „ściema” z mojej strony. Do wakacji zamieszkałem u kolegi z klasy, który był tubylcem i mieszkał tylko z matką. A ja na dodatek lepiej od niego się uczyłem, więc nawet za darmo tam pomieszkiwałem, by go trochę „podciągnąć” w nauce. Żywiłem się jednak nadal w stołówce internatowej, opłacanej przez rodziców. I tak zleciał kolejny rok szkolny z średnią oceną na świadectwie podobną do ubiegłorocznej. Ale już z mocno „naciąganą” czwórką ze sprawowania [m.in.za internat]… Kolejne więc kłopoty z internatem miały nadejść z przyszłym rokiem szkolnym… Do trzeciej klasy jednak zdałem, więc jakoś to musiało i miało być… 

Na razie  cieszmy się wakacjami. Będąc już prawie „miastowym”, nie starczało mi takie bezcelowe wałęsanie się tam i z powrotem po Potokach dla zabicia nudy, a zapragnąłem jakiejś odmiany. Więc przypomniałem o sobie Jurkowi Lasocie i razem z Nim, oraz innymi jeszcze kolegami Jurka wyruszaliśmy co jakiś czas pociągiem w kierunku Jasła, gdzie było takie fajne kąpielisko. Nie mogę sobie przypomnieć nazwy tej miejscowości, a nie chciałbym zmyślać. Próbowałem nawet z mapą w ręku przypomnieć tę nazwę, lecz dziś każda z nich mi pasuje… Na zdjęciu obok jest z lewej strony – patrząc na wprost – Jurek, a obok taki trochę „przy kości” Rysiek Jawień. Tu na takim sztucznym wodospadzie rzeki, zdaje się że Ropy, ale dziś nie jestem tego pewien. Część zaś wakacji, oprócz oczywiście pomocy „w polu” – przy żniwach, to siatkówka. Nadal bowiem istniało boisko z rozwieszoną na słupkach siatką, od czasu do czasu  używane przez miejscową młodzież… Czas jednak wracać do szkoły. Internat jak się spodziewałem, przywitał mnie brakiem miejsca [dla mnie]. Ja jednak za bardzo do niego nie tęskniłem, z radością więc przyjąłem propozycję kolegi Józka, by nadal u nich zamieszkiwać. Obu nam wychodziło to na dobre, bo dla niego byłem nadal jakimś tam wsparciem w nauce, a mnie zamieszkiwanie w bardzo spokojnej rodzinie chroniło przed dalszym i całkowitym „zbisurmanieniem” – po prostu czułem hamulce dla prowadzenia zbyt rozbrykanego życia niepilnowanego nastolatka, które to hamulce nawet akceptowałem…Nigdy się nie dowiedziałem, czy przypadkiem nie byłem w jakiś tam sposób kontrolowany przez mojego brata – oficera milicji… Fakt pozostaje jednak faktem, że po miesiącu jako tako wolnego życia „na stancji” nagle znalazło się dla mnie miejsce w internacie – z wyraźną sugestią rodziny, że mam tam z powrotem zamieszkać. No cóż.. Na tyle jeszcze byłem ugrzecznionym chłopakiem, że pomimo dąsów przeniosłem się kolejny raz do internatu. Ku niemałemu zaskoczeniu Mamy Józka, która zapewne pomyślała, że mi się u Nich nie podobało.. Wręcz odwrotnie… Próbowałem tłumaczyć po swojemu - tym niemniej zawile - nie wspominając o roli brata… i chyba mi się nie udało. Bo i sam Józek jakoś się odsunął ode mnie… A mnie to z kolei popchnęło wręcz do jeszcze większej arogancji dla panujących w internacie obyczajów… Zrobił się ze mnie „raptus” nie do wytrzymania. Więc coraz częściej na apelach wieczornych – zwyczaj internatowych meldunków wychowawców wobec kierownika – przy obowiązkowej bezwzględnie obecności wszystkich zamieszkujących tam uczniów, wymieniano moje nazwisko jako niezdyscyplinowanego „mąciwodę”… Wobec całej internatowej społeczności, łącznie z dziewczętami… Któregoś wieczoru podczas tegoż apelu i kolejnym już wyczytaniu mojego nazwiska, coś we mnie pękło… Nie pytając nikogo o pozwolenie, opuściłem aulę, w której zawsze o 20** wieczorem ustawiały się karnie w kolumnach poszczególne piętra, klasy, działy itp. Nie odpowiadałem na żadne wrzaski wychowawcy, poszedłem do pokoju i po paru już chwilach postanowiłem...

Na zdjęciu  ja, na drążku obok mnie Leszek - syn Gienka, na ziemi stoi Heniek - syn Heleny...Rezygnuję ze szkoły, lecz nie tak zupełnie, tylko z Technikum; by przenieść się do czteroletniej Zasadniczej Szkoły przyzakładowej, kształcącej wykwalifikowanych robotników dla potężnych Zakładów Azotowych im. F. Dzierżyńskiego. W tej to szkole zajęcia lekcyjne odbywały się trzy razy w tygodniu, reszta dni to normalna praca w charakterze pomocnika jakiegoś fachowca, opłacana na dodatek z najniższej wprawdzie stawki godzinowej, lecz wystarczającej na opłacenie internatu z wyżywieniem… Tylko że internat nie był dla uczniów tejże szkoły.. Na drugi dzień z  napisanym już podaniem i mocnym postanowieniem zjawiłem się w sekretariacie szkoły, bez zbędnych wyjaśnień oddałem to podanie i poszedłem w park… Trzy, może cztery dni trwałem w „zawieszeniu” – do szkoły nie chodziłem, papierosy to prawie że oficjalnie paliłem w internacie i czekałem. Na dodatek nikt mnie oficjalnie nie zawiesił w prawach ucznia. To ja siebie sam zawiesiłem, z postanowieniem dotrwania do obojętnie jakiego końca… Wiedziałem bowiem, że taka decyzja o przeniesieniu musi być poparta zgodą rodziców... Rodzice zaś zdecydowali – lub nawet sam braciszek [podejrzewam, że miano w Dyrekcji telefon do Niego] - by tę sprawę próbował rozwiązać podczas kolejnej już interwencji. Przybył po tych paru dniach mojego „zawieszenia” i po nieugiętym trwaniu w postanowieniu o rezygnacji z Technikum poszliśmy razem do Dyrektora szkoły. Mój brat, mimo że oficer MO[PG] nigdy nie nosił munduru, przynajmniej ja Go w nim nie widziałem. I tym razem też po cywilnemu, poprosił w sekretariacie o pilną rozmowę z Dyrektorem, no i po niedługiej chwili weszliśmy. Przedstawiłem swoją decyzję, po czym zostałem wyproszony z gabinetu. Dosyć długo kazano mi czekać,  by dowiedzieć się, co też postanowiono za zamkniętymi drzwiami…Po upływie może godziny – kiedy to parokrotnie sekretarka była wzywana do podania jakichś dokumentów [nie tylko] – i ja zostałem zawezwany do gabinetu. A tu nawet dosyć przyjaźnie usposobiony Dyrektor oznajmił mi, że po „głębokim…itd. itp.” zostaję przeniesiony do klasy trzeciej szkoły przyzakładowej i ma osobistą nadzieję na mój powrót do Technikum. Bo, bez zbędnej fanfaronady, nie należałem do najgorszych uczniów w klasie Technikum, a do takich ciut powyżej średniej 3,5 – co przy pięciostopniowej skali ocen nie było źle… Gadaj zdrów – pomyślałem… Na dodatek mogę i muszę mieszkać w internacie, lecz na specjalnych prawach. Trzeba tu dodać, że ówczesny internat składający się faktycznie z dwóch skrzydeł, tylko w jednej połowie był zamieszkiwany przez uczniów Technikum. Druga część to Administracja, lekarz i jakieś inne służby zajmujące cały parter. Piętra zaś były wykorzystywane okazjonalnie dla zakwaterowania różnych delegacji, stypendystów, a ostatnimi czasy na potrzeby Technikum dla Pracujących. I ja w drodze wyjątku zostałem potraktowany jako przyszły - [być może] Technik. Zamieszkałem w internacie, ale na prawie że pełnym luzie… W tym skrzydle obowiązywały tylko podstawowe zasady jako takiej wstrzemięźliwości hałasowania, czystości – no, jak w hotelu… Bez przepustek, „szmerów bajerów” i tym podobnych bzdetów… Jeśli by ktokolwiek zagwarantował mi wtedy, że mogę tak mieszkać wracając do Technikum – mocno bym się starał być w nim prymusem… Ale stało się; a ja wylądowałem [w nagrodę, czy jak?] w klasie „sportowej” tej przyzakładowej szkoły. Uczęszczali tam [a przynajmniej mieli uczęszczać] chłopcy powiązani z klubem Unii Tarnów w jakichkolwiek bądź konkurencjach. Na liście obecności tej klasy był też Jurek Hausner – późniejszy znany piłkarz. Kilkakrotnie go widziałem na zajęciach i naprawdę nie sprawiał wrażenia „tępaka”, wręcz odwrotnie. Był inteligentnym chłopakiem, widocznie kształconym w inny, indywidualny sposób. Każdy trening, zaplanowany czy indywidualny poparty świstkiem od trenera był bezdyskusyjnym powodem do zwolnienia z zajęć. Tylko że ja nijak tam nie pasowałem, nie uprawiając żadnej sportowej dyscypliny. Więc przez jakiś czas byłem przykładnym, codziennym bywalcem na lekcjach. Po niedługim czasie stwierdziłem, iż przerabiany materiał z przedmiotów technicznych [np. Elektrotechniki], to ja już „odbębniłem” w drugiej klasie Technikum. I miałem tam z niej mocną czwórkę na świadectwie. Bo na piątkę z tego przedmiotu mógł umieć tylko nauczyciel… A ja na dodatek lubiłem ten przedmiot. Więc toczyłem czasem zawzięte, lecz żartobliwe spory z wykładowcą elektrotechniki w tej nowej szkole, które On sam uważał za cenny wkład w proces nauczania pozostałych uczniów… Nawet mnie polubił, przy okazji klasa też, bo zabierałem swoimi dyskusjami czas na ich przepytywanie. Inne przedmioty podobnie - ja tego już się uczyłem… W jakimś momencie pomyślałem, ze jeśli nie mogę urywać się z nudnawych zajęć z powodu treningu – jak inni – to trzeba a nawet należy znaleźć inny sposób. Polak potrafi, a na dodatek prawie góral…czemu by nie… Tak niedawni jeszcze koledzy z Technikum, lecz tym razem Chemicy stanowili dla mnie źródło potrzebnych mi wiadomości. Gdzieś tam bowiem, kiedyś zasłyszałem o możliwości całkiem łatwego uzyskiwani „lewych” zwolnień lekarskich, przy pomocy chemii… Rozmowa z Chemikami nie była łatwa i trochę kosztowna. Ale zostałem dokładnie poinstruowany, co i jak. Wystarczyło tylko w danym dniu zapisać się w Szkolnej Księdze lekarskich przyjęć [wizyt] i uzyskać byle jaką receptę.  Bo na identycznych druczkach jak recepty, lekarze szkolni wypisywali zwolnienia od zajęć.. Reszta to chemia.  Ogólnodostępne środki, używane na co dzień. Zamiast jakichś tam witamin, na tymże druczku można było wypisać – niedbałym lekarskim pismem, co tylko się chciało, byle z umiarem - do 5 dni zwolnienia od zajęć. Że za moich czasów nigdy się to nie wydało.???. A ja mógłbym - [jakbym tylko zechciał]  na tym sporo zarobić, zachowując tenże umiar. Nie chciałem jednak ryzykować. Przedstawię tu zdjęcie z mojego świadectwa trzeciej już klasy szkoły przyzakładowej...

Wolałem tróję z zachowania z powodu nieusprawiedliwionych godzin… ale w razie czego.. to nie ja - mistrz „lewych zwolnień”… 62 godziny nieusprawiedliwione na 274 opuszczone w ciągu roku… Czego pragnąć więcej? Stypendium żadne nie przepadało, internat też nie… Stopnie z „normalnych” przedmiotów były zdecydowanie lepsze, mimo że naprawdę nie przykładałem się do nauki. Starsi ode mnie współmieszkańcy pokoju w tym „dorosłym” skrzydle internatu okazali się naprawdę w porządku. Byli to jacyś pracujący studenci kierunków zaocznych, oczywiście już po maturze w Technikum. Po opowiedzeniu im mojej historii, nazwali mnie studentem i tak już zostało… Niejednokrotnie pomagali mi w jakichś zawiłościach mojej edukacji; mogłem do nich z tymi problemami startować w każdej chwili… Byli dla mnie jak starsi bracia. Że też nie spotkało mnie takie traktowanie nieco wcześniej. Zapewne dalej bym był uczniem Technikum, a tak to wstydziłem się pokazywać i w domu i w tamtejszym otoczeniu… Kilkakrotnie jednak w ciągu roku odwiedziłem swoje rodzinne Potoki. Na mojej trasie przejazdu Tarnów Zachodni – Zagórzany był [jest] przystanek kolejowy – Wola Łużańska. A na tym przystanku kolejny już raz – teraz tuż przed wakacjami- zauważyłem wsiadającą do pociągu dziewczynkę, która wydawała mi się w moim wieku. I na dodatek od razu „wpadła mi w oko”. Nie miałem jeszcze żadnych doświadczeń z dziewczynami, więc z „duszą na ramieniu” coś tam do Niej zagadałem. Od słowa do słowa i wymieniliśmy się adresami…

 Okazało się jednak, że jest nieco młodsza ode mnie [o dwa lata]. Na tutaj przedstawionym zdjęciu ma już lat 17 –cie… To była moja pierwsza, prawdziwa i głęboka miłość. Miała na imię Halinka… Nie będę opisywał tutaj historii miłości, lecz jedno muszę wyznać. Dla świadectwa prawdzie. Nie była to miłość do końca spełniona [skonsumowana fizycznie]  – jedynie platoniczna, lecz naprawdę gorąca… Płacząca przy rozstaniach… Kilkuletnia… Z wzajemnością… Aż do wojska… Tymczasem jednak udałem się na wakacje, po krótkim pobycie w domu, na Śląsk Opolski do mojej siostry Heleny. Nauczycielki, już wtedy zamężnej. Mieszkali u rodziców Janka, męża Heleny, w przestronnym domu na swoim piętrze. Teściowie mieszkali na dole. Przy domu był olbrzymi sad, zapuszczony i już dziczejący, lecz obfity w różnego rodzaju owoce – u nas w Strzeszynie niespotykane… Janek, majster co się zowie, ślusarz, hydraulik i Bóg wie co jeszcze, pracowity i zaradny mężczyzna. Oboje pracowali, na dodatek teść miał parę hektarów, konie, krowy i inne zwierzaki domowe, więc nie mogli narzekać i nie narzekali. Czułem się tam wyśmienicie, na dodatek Helena nie za bardzo mi dokuczała z powodu rezygnacji z Technikum… Wakacje szybko się skończyły, czas na powrót do szkoły. Już czwarta klasa, tyle że nie Technikum… Ale w bardzo teraz przychylnym internacie. Przy okazji uczenia się w klasie „sportowej”; na legitymację szkolną tejże klasy miałem całkowicie darmowy wstęp na wszystkie mecze, czy inne imprezy odbywające się na stadionie Unii Tarnów. No i poznałem paru chłopaków z tego środowiska. Piłkarska Unia nie była potęgą, ale żużel z Pytko i innymi, to nawet niezły. Do Stali Rzeszów [Kapała, Kępa] jeszcze im trochę brakowało, lecz i tak byli w czołówce krajowej. A my – sportowa klasa mogła z nimi jeździć po całej Polsce jako kibice, autobusami Zakładów Azotowych – oczywiście za darmo… Ja bywałem zawsze na wyjazdach w Rzeszowie. Do innych miejscowości nie chciało mi się wybierać, bo i nie czułem się jakimś znowu zagorzałym kibicem… Za to Ci z parkowej grupy, nazywający się teraz jak znany wówczas zespół – Czerwono – Czarnymi, to byli naprawdę zagorzali i zaprzysięgli kibice Unii...
Protoplaści dzisiejszych „kiboli”. Tylko że bez „ustawek” jak dzisiaj. Zawsze winni w oczach kibiców przegranej drużyny byli sędziowie, a nie bogu ducha winni przyjezdni kibice. Owszem, zdarzały się burdy stadionowe, lecz wywoływane przez źle oceniających – wg. kibiców – sędziów. W jednej z nich brałem czynny udział. Był to mecz pomiędzy Unią a Cracovią o wejście do – i tu nie wiem – jakiejś wyższej ligi. Cracovia wygrała przy nachalnie wyraźnym sprzyjaniu sędziów [mieszkańców Krakowa]. No i się zaczęło. Sędziowie zdążyli uciec do szatni, ale co dalej ?...Przecież tam nie zamieszkają, chcą wrócić pociągiem do domu, lecz boją się wyjść. Parę setek kibiców na nich czeka…Pomiędzy nimi oczywiście nasza parkowa grupa Czerwono Czarnych. Przyjechało po jakimś czasie w paru Nyskach i Lublinach milicyjne wsparcie [ze szkółki milicyjnej w Tarnowie]. No i się zaczęło… Milicja maski na twarz, granaty z gazem łzawiącym poszły w tłum, takie nieco dłuższe i twardsze pałki w ruch i tyralierą na nas. Pełno szczypiącego w oczy dymu, na parę metrów nic nie widać, my trzymamy się jako tako kupy. Dostaję pałką w głowę. Ostatni obraz jaki zauważyłem, to jak Janek Gondek – jeden z przywódców parkowej grupy – takim króciutkim ruchem pięści uderza tegoż milicjanta w żołądek. Gdy po chwili oprzytomniałem, milicjant leżał obok jakoś tak dziwnie zwinięty do środka… Długo jeszcze trwały rozróby, które przeniosły się do parku.  Milicjanci odstawili samochodem sędziów na kolej, przed samym przyjazdem pociągu, ale cóż z tego… Kilkunastu „naszych”, wmieszanych pomiędzy kibicami Cracovii też do tego pociągu wsiadło. Przed Brzeskiem, na jakimś pomniejszym przystanku wynieśli dosłownie tychże sędziów z pociągu, sprawili odpowiednie manto i zdążyli jeszcze ich wrzucić do ruszającego już składu… Żaden z sędziów nie znalazł się w szpitalu, a na drugi dzień w miejscowej gazecie tytuł  „Czerwono – Czarni znów w akcji”… Rozeszło się po kościach, mimo że nawet w naszej szkole milicja szukała winnych, ustawiając nas na zewnątrz podczas specjalnie zwołanego apelu. Nikogo jednak nie rozpoznano [lub może i nie chciano]. W tym miejscu mogę - nawet powołując się na pamięć mojej Mamy przysiąc, że grupa ta nigdy nie szukała draki dla draki. Była to charakterna - jeszcze wychowana na starych, honorowych zasadach banda młodzieńców, dla których słowo znaczyło słowo… A pilnowało tych zasad dwóch przywódców – wspomniany już Janek Gondek i Zbyszek Piekielniak [nie jestem pewien, czy to Jego prawdziwe nazwisko]. Miedzy Nimi też dochodziło do sporów, rozstrzyganych w kategoryczny, lecz honorowy sposób. Solo, bez użycia jakichkolwiek ostrych narzędzi. Po chwili pokrwawieni ale pogodzeni rozchodzili się… do następnego razu. Może to i dobrze, że było ich dwóch, jeden drugiego bacznie obserwował, nie dając żadnych szans na odstąpienie od niepisanych, ale przyjętych w grupie honorowych zasad… Tymczasem zbliża się koniec roku szkolnego, to i koniec szkoły… Nie tak to sobie wyobrażałem. W ogóle sobie nie wyobrażałem takiego zakończenia mojej edukacji… Końcowe egzaminy, [ a w tej szkole były takie – coś w rodzaju matury ] pisemne zdałem bez żadnych problemów. Pozostał egzamin praktyczny z nauki zawodu – ślusarza remontowego urządzeń i aparatury chemicznej...
Od zawsze miałem „smykałkę” do różnych technicznych prac ręcznych, więc nic a nic nie przejmowałem się tym egzaminem. Pełen luz… Na egzaminie otrzymałem do końcowej obróbki surową odkuwkę żelazną imadełka ręcznego. Miałem ją po prostu za pomocą różnych narzędzi – przeważnie pilników – doprowadzić do praktycznego stanu, gotowego do złożenia w całość i używania… Szło mi całkiem nieźle, trzy razy już podchodziłem do egzaminatorów, by ogłosić zakończenie mojej pracy i trzy razy odsyłano mnie do jakiejś jeszcze poprawki… Za czwartym razem, gdy znowu coś Im nie pasowało, by mnie w końcu ocenić – po prostu walnąłem [rzuciłem, prasnąłem] tą egzaminacyjną pracą o podłogę – i nikt więcej mnie w szkole nie widział… Nawet nie wiem, jak wyglądało moje końcowe świadectwo szkolne, chociażby to z ocenami z egzaminu pisemnego… Znowu wzięła u mnie przewagę nadmierna nerwowość i zaciętość… Spakowałem swój dobytek do walizki i jakby nigdy nic powiedziałem w internacie, że wyjeżdżam po egzaminie do domu. Poszedłem jednak do parku szukać pomocy u chłopaków z grupy „parkowej”. Wiedziałem, ze jeden z nich ma klucz do domku na ogródkach działkowych. Szczęśliwie Go spotkałem, i po kilku słowach ruszyliśmy do tego domku. Na obiad połączony z kolacją zjedliśmy kurę „po cygańsku” – to znaczy i kradzioną; jako szwendającą się bez powodu w pobliżu pewnego domu, i pieczoną w glinie na ognisku. Przyprawioną po wypatroszeniu wszelkimi możliwymi warzywami, jakie znaleźliśmy na działce – również z zapasów zeszłorocznych. Pierwszy i ostatni raz jadłem taki rarytas… To był już rok 1963, a więc od lutego byłem wg. prawa pełnoletnim obywatelem.. Wyruszyłem więc na drugi dzień do Krakowa – Nowej Huty w poszukiwaniu pracy… Rodzina na razie nic nie wiedziała, co ze mną się dzieje… Na dworzec centralny do Krakowa przyjechałem jeszcze przed południem. Z Tarnowa Zachodniego to godzina jazdy pociągiem. Walizkę zostawiłem w dworcowej przechowalni i ruszyłem „w miasto”… Miałem trochę „uciułanej” na czarną godzinę gotówki, liczyłem że starczy mi jej na jakieś trzy, cztery dni. Szukałem pracy, mając już tzw. Tymczasowy Dowód Osobisty i świadectwo ukończenia trzeciej klasy [czteroletniej] Zawodówki – „ślusarz remontowy urządzeń i aparatury chemicznej”. Nałaziłem się po nieco znanym z wcześniejszych wizyt u Gienka Krakowie i nic nie mogłem niestety znaleźć…Znalazłem przy okazji tani nocleg w jakimś Młodzieżowym Domu Turystycznym. Na drugi dzień, wyspany i odświeżony ruszyłem na dalsze poszukiwania. Wtedy to był taki czas, że trzeba było być zameldowanym mieszkańcem, aby można się gdziekolwiek zatrudnić. I odwrotnie – można było się zameldować, gdy miało się już pracę… Kto mógł wymyśleć takie przepisy?... Pewnie taki sam „niedouk” jak ja… Bardzo już byłem zrezygnowany i umęczony łażeniem na piechotę po mieście – nie znając przecież lokacji jakichkolwiek Zakładów, mogących mnie ewentualnie zatrudnić – gdy nagle słyszę…O…! Przyjechałeś do mnie…! Brat Gienek… Szedł akurat z naprzeciwka… Nie wiedziałem za bardzo co odpowiedzieć, więc tylko przytaknąłem… Musiał mieć nienormowany czas pracy, bo od razu pojechaliśmy tramwajem [5 lub 15] do Jego mieszkania w Nowej Hucie. Halinki – jego żony jeszcze nie było po pracy w domu…Byliśmy więc sami, a On wyciąga z barku jakieś napoczęte już wino – pierwszy raz w życiu miałem okazję napić się alkoholu z Bratem… Po wypiciu lampki, okazało się, że już o wszystkich moich wyczynach podczas egzaminów wiedział, sam też zaniepokojony, gdzie się podziałem… Oczywiście zaoferował pomoc w załatwieniu tego „nieporozumienia” – decyzję pozostawiając mnie. Lecz ja - uparty jak zwykle – kategorycznie odmówiłem… Nawet się nie złościł i zaproponował w zamian załatwienie mi pracy. Na to już się zgodziłem, bez zbędnych ceregieli… Noc spędziłem u nich, trochę już spokojniejszy o swoją przyszłość… Na drugi dzień, gdy Gienek po pracy przyjechał do domu, oczywiście oznajmił że już mogę podjąć pracę, kiedy tylko zechcę – praca poczeka na mnie… Za namową Halinki – żony Gienka, parę dni spędziłem urlopowo – łażąc sobie luzem po Nowej Hucie, zaopatrzony dosyć obficie w „kieszonkowe” – oficjalnie od Gienka, a mniej oficjalnie, cichaczem od Jego żony… 
 


Dorosłe życie  

Po chyba dwóch dniach, stwierdziłem jednak, że nie ma co obżerać swojej rodziny, tylko trzeba wziąć się w końcu „za bary” z dorosłym życiem. Razem z Bratem pojechaliśmy więc do „mojej” przyszłej firmy – NPIP Kraków Czyżyny ul. Centrala 51, gdzie Pani Kadrowa w mig załatwiła wszystkie niezbędne papierzyska, przynosząc je do gabinetu Dyrektora, gdzie na nie czekaliśmy popijając prawdziwą kawę… Od tej chwili zostałem zatrudniony jako pomocnik dźwigu samojezdnego na podwoziu Star 20 - zdjęcie tego typu dźwigu poniżej.
Pozostawała kwestia zakwaterowania. Brat Gienek z bratową upierali się, by koniecznie pomieszkać chociaż trochę u nich. Ja natomiast zdawałem sobie sprawę, że gdybym się przyzwyczaił do mieszkania w „normalnym” domu z wszelkimi wygodami, to późniejsze przenosiny do jakiegoś hotelu mogły by się okazać bardziej bolesne. No więc postawiłem sprawę jasno i już z firmy – bez kolejnej pomocy brata otrzymałem zakwaterowanie w hotelu [baraku]. I to zdjecie przedstawia typowe baraki mieszkalne, których było setki...
Osiedle to bardziej było znane jako „Meksyk”. I tutaj zamieszkałem od pierwszego dnia pracy.. Z wyżywieniem też nie było kłopotu.  Na co dzień można było korzystać z wielu stołówek wewnątrz kombinatu, nieźle zaopatrzonych i serwujących różne dania w naprawdę umiarkowanych cenach. A my – jako załoga mobilnego miejsca pracy mogliśmy sobie wybierać pomiędzy stołówkami, gdzie dziś smaczniej podają… Moim bezpośrednim „szefem” w pracy był oczywiście operator dźwigu, czyli Pan Józek M. Starszy ode mnie niecałe dziesięć lat, żonaty, od początku chciał na mnie wymóc, by mówić Mu na Ty.. Miałem opory, lecz za jakiś czas przystałem na to. Wesołego i miłego usposobienia, podejrzewam że większość pracowników budów Go znała. Witany był wszędzie serdecznie i z zadowoleniem, że to właśnie On dziś będzie u nich operował dźwigiem. Od pracy i umiejętności operatora wiele bowiem zależało w czasami precyzyjnym umieszczeniu danego elementu, akurat montowanego. Niedługo czasu też potrzebne Mu było, by i mnie przyuczyć do operowania tym dźwigiem, a samemu usiąść sobie gdzieś z boku i „gadulić” z jakimś majstrem czy brygadzistą. Mnie zaś szło coraz lepiej, na dodatek polubiłem tę  pracę.. Niewiele też czasu potrzebował, by mnie nauczyć jeździć całym pojazdem. Bo po co niby miał za każdym razem, gdy trzeba było przestawić się w inne miejsce na budowie, być zawsze na miejscu, pod bokiem.. Za niecały rok, już sam – bez prawa jazdy - śmigałem nawet po publicznych drogach. Z początku tylko bojąc się tramwajowych „przecinaków na szynach”, ale i do tego ruchu przywykłem.. Tak, że obaj byliśmy zadowoleni z współpracy.. Dużo by można było opowiadać o różnych przygodach, jakie mnie spotkały w tej pracy. Jedna z nich, to moment, kiedy musiałem przemieścić dźwig jakieś 100 m. w inne miejsce, przejeżdżając w poprzek przez drogę publiczną. Przejęty swoja rolą, pod nieobecność operatora, zapomniałem „złożyć” ramię dźwigu, i tak z tym podniesionym ramieniem przejechałem na drugą stronę drogi, rwąc przy okazji linie telefoniczne, elektryczne i jakie tam jeszcze były.. Operator chcąc nie chcąc winę wziął na siebie… Przypłacił za to zabraniem premii; podobne przypadki zdarzały tu się na tyle często, by się nimi zanadto przejmowano… Mnie tylko powiedział, bym na drugi raz najpierw pomyślał, a potem brał się za jakąś czynność. I tyle… Dźwig ten, jak i wszystkie inne tego typu był zasilany w kolejności – silnik  samochodu służący zarówno do jazdy jak i do napędzania podczas pracy samego dźwigu prądnicy prądu zmiennego o napięciu 380 V. Prądnica ta z kolei zasilała w potrzebne napięcie silniki elektryczne samych urządzeń dźwigowych. Istniała też możliwość [nielegalna] podpięcia za pomocą kabla - po ominięciu prądnicy - tychże silników do każdego gniazdka z takim napięciem na budowie. A tych wszędzie było sporo… Zużycie paliwa – benzyny – wyliczane było od ilości godzin pracy sprzętu. Sporo tego się zbierało.. problem, co z tym „zaoszczędzonym” paliwem zrobić przy tak małej liczbie prywatnych samochodów. Dobrze, że tankowanie odbywało się w ogólnodostępnych, przydrożnych CPN. Wtajemniczonym nie trzeba tłumaczyć, niewtajemniczeni nie muszą  wiedzieć…W każdym bądź razie – setki litrów benzyny powędrowały również z powrotem do ziemi, bo przecież nie można było zaniżyć jej normowanego zużycia.. Zdarzały się bowiem przypadki, że trafiliśmy na budowę z „niepewnym” kierownictwem, to podłączanie do gniazd budowlańców byłoby „trefne”, wtedy te normy zużycia paliwa po prostu nie wystarczały. Operatorowi potrącano przy wypłacie za każdy litr, bez żadnej marży - cena za litr wg. oficjalnych w CPN… 

 Na tyle widocznie darzony byłem zaufaniem; a przecież wiedziano… jeden brat oficerem MO – PG,  a drugi, tzn. ja?…To jeszcze było jednak „małe” piwo z innymi sprawami, które można – jak się chciało - gołym okiem dostrzec, a jakoś uchodziły uwadze odpowiednich, mocno przecież  rozrosłych służb…. Powierzchnia budowy Huty, to olbrzymi teren z wieloma bramami – oprócz oczywiście widocznej dla wszystkich, nawet na obrazkach – Bramy Głównej z napisem  „im. Lenina”. Bocznych bram, dla użytku przede wszystkim bezpośrednio budującym, to ja pamiętam przynajmniej trzy, a było podobno pięć. Okresowo zdarzały się też po prostu wyrwy w ogrodzeniu, przez które prowadziła już rozjeżdżona droga, taka „zielona granica” nie do upilnowania… Obok samej Huty wiele składnic złomu skupowało wszystko, co nadawało się na przetop. Więc jedną bramą wjeżdżał samochód po brzegi wyładowany żelastwem z pobliskich składnic skupu złomu, po to tylko, by zarejestrować swoją dostawę do Huty, a za chwilę przez te niepilnowane dziury w płocie wyjechać znowu, nawet nie myśląc się rozładować, aby teraz go sprzedać w innej  składnicy. I tak kolejny, kolejny raz ten sam złom był skupowany, sprzedawany, przywożony z powrotem do Huty – aż się kierowcy wreszcie  znudziło i na fajrant pozwolił się łaskawie rozładować… Zdarzały się nawet przypadki znikających w przedziwny sposób mniejszych koparek, spychaczy, spawarek itd.…itp.… A w tym wszystkim ja – uczący się życia w socjalistycznym społeczeństwie, przy sztandarowej budowie tego Systemu… Te moje „przekręty” w szkole to teraz wydały mi się naprawdę nieistotne i rozgrzeszone… na wieki wieków.  [amen]. Najciekawsza to była pozycja mojego brata [w końcu oficera MO] w tym wszystkim… Nigdy mnie nie spytał o sprawy dotyczące codziennej mojej pracy. Nawet mi powtarzał, że wszystko co tam się dzieje - o czym On nie chciał wiedzieć - jest tylko i wyłącznie naszą sprawą - naszego poczucia sumienia… Zresztą ja i tak bym Mu nie powiedział wszystkiego – mimo że był moim Bratem, o czym On doskonale wiedział… ale to już zasługa m Inn. szkoły Czerwono – Czarnych z Tarnowa – Świerczkowa [Mościce]… Minął rok, w którym po prostu zaprzyjaźniłem się z rodzinką Józka – mojego szefa" operatora. W tym czasie parokrotnie odwiedzałem Ich w domu, gdzie bardzo gościnnie byłem podejmowany. Mieszkali na poddaszu budynku, w którym ich pokoik miał z tego powodu skośnie ścięte ściany. Józek sam doprowadził to poddasze do używalności, gdy zamierzał zamieszkać tam ze swoją towarzyszką życia – przedtem tak jak i ja – mieszkał w hotelu. I przez dwa lata  nie mógł zameldować u siebie swojej wybranki… Nie mieli bowiem jeszcze ślubu [nie pytałem czemu, chociaż się domyślałem z zasłyszanych tu i ówdzie wieści], a to uniemożliwiało zameldowanie. I nie mogła też Ona podjąć żadnej oficjalnej pracy  – bo nie była zameldowana… Okazałem się wtedy niezwykle pomocny dla Nich. Moja bowiem bratowa Halinka, żona Gienka pracowała… w urzędzie meldunkowym… Trzy dni i po sprawie… Od podziękowań [również zakrapianych] to już głowa mi pękała. Bo teraz też znalazła pracę – była krawcową z zawodu… Takie niby nic, a dla Nich „Eden”… Planowali  w obecnej sytuacji zdecydować się na dziecko… Pewnie byłbym Ojcem Chrzestnym, ale wcześniej zabrali mnie do wojska. Urodziło się w okresie, kiedy ja przed przysięgą wojskową w żaden sposób nie mógłbym przybyć na chrzciny – do na dodatek obcych mi oficjalnie ludzi… Przypomniałem sobie w tym momencie pewną zabawną [?] historię, którą powinienem opowiedzieć wcześniej, no ale ta moja pisanina nie znosi „wklejania” we wcześniejsze odcinki, więc przytoczę ją tutaj. Pracując jeszcze jako pomocnik na dźwigu, w pewnym momencie kierownictwo firmy oznajmiło nam, aby się przygotować na parodniowy pobyt „non stop” na pewnej budowie. Wydaje mi się, że była to końcówka budowy jakiejś części Walcowni, która miała być za parę dni oddana do użytku z wielką pompą, w obecności różnych „oficjeli” nie tylko krajowych. A nasza praca miała polegać na tym, żeby urządzenia automatyki produkcji radzieckiej – które nie zdawały egzaminu przy próbnym rozruchu – zastępować na bieżąco i natychmiast sprowadzonymi w ekspresowym tempie urządzeniami produkcji zachodniej. A tamte urządzenia radzieckie, niejednokrotnie wyrywane ze ścian za pomocą lin podpiętych do spychaczy szły bezpośrednio do pieca… Aby nawet śladu po nich nie było… Wtedy to o naszą i nie tylko wygodę, przez chyba trzy dni i noce dbano rzeczywiście wyśmienicie. Dowożono nam co i rusz gorące posiłki – i to nie byle jakie, naturalną kawę w termosach, czekolady i kto tylko co chciał. Po cichu to nawet piwo.. A na udane zakończenie, to kilkunastu najbardziej zasłużonych w tym udanym boju [naszą załogę też oczywiście] – zaproszono do knajpy – chyba nawet Ludowej, gdzie mogliśmy pić i jeść do woli na rachunek Kombinatu…[a z winy radzieckiej myśli technicznej]… Zanim  powołano  mnie do wojska, rozstałem się – wg. zapewnień kierownictwa tylko na tydzień, dwa z poprzednią pracą. Z braku operatorów wózków widłowych w firmie, która produkowała również wszystkie nietypowe rozmiary rur [czasami parometrowej średnicy], kolanek do nich i innych złączy. Koniecznie  od zaraz potrzebny był ktoś, kto ma już jakieś blade pojecie o operowaniu sprzętem. No i padło na mnie… Do Józka już nie wróciłem, i to nie z mojej winy, a On wściekły zmieniał kolejnych pomocników co dwa tygodnie, no najdłużej miesiąc z nimi wytrzymywał… A później zrezygnował w ogóle z pomocnika… Taki to był Gość… A ja z tym wózkiem widłowym [spalinowym]– największym, najnowszym i najnowocześniejszym w firmie radziłem sobie doskonale, więc nie było mowy o przekazaniu mnie z powrotem na dźwig, jako pomocnika Józka… Szukano - też, niezbyt chyba usilnie i szczerze – kursu na operatorów sprzętu dla mnie, ciągle obiecując że to już, już…  Zarabiając jakieś tam niewielkie przecież, ale swoje pieniądze od czasu do czasu szliśmy z kolegami z pokoju hotelowego do restauracji z dancingiem, by trochę jednak się rozerwać.  Wśród mieszkańców „Meksyku” popularnością wtedy cieszyła się restauracja „Ludowa”, która nie tylko nazwą przypominała o właśnie ludowym swym charakterze. Taki tam panował nastrój, podobny do wiejskiej zabawy, stworzony przez bywalców, w 90% pochodzących ze wsi... Mnie utkwił do dziś w pamięci przebój tamtych dancingów, ze słowami – „ szal, jak rozpacz czarny, jak czarna chmura…” i dalej nie pamiętam. Nawet nie wiem czyj to był przebój, ale podejrzewam p. Irenę Santor - były początki lat 60 – tych… Bardziej „kulturalnie” chodziło się do kawiarni „Słonecznej”, a jak odwiedzałem Brata, to naprzeciw okien Jego mieszkania był bar „Pod Zegarem”, w którym wypiłem niejedno piwo… Jeździliśmy również do samego Krakowa, gdzie w urokliwych piwniczkach piło się grzany miód pitny, „wchodzący” bardziej w nogi niż w głowę…O kinach mogę tyle powiedzieć, że był to czas „15:10 do Yumy” czy „Vera Cruz” – co oznaczało olbrzymie kolejki po bilety… Przed samym wojskiem, jako poborowy zdołałem jeszcze zrobić prawo jazdy w Krakowie na ul. Zwierzynieckiej… Kłopotów z tym nie mogłem mieć i nie miałem żadnych, jeśli wcześniej Józek nauczył mnie jeździć, a i znaki drogowe jako tako musiałem znać, wybierając się nieraz dźwigiem w drogę po ulicach miasta… Teraz przypomniałem sobie, że ten kolega z pokoju w hotelu – kierowca wywrotki – opowiadał mi, że u nich w tzw. kolumnach, na jakie było podzielone ich przedsiębiorstwo transportowe, pracuje wielu „kierowców” bez prawa jazdy. Mogli niby jeździć – jako przyuczeni do zawodu - tylko po terenie budującej się Huty, ale…różnie to bywało. To i ówczesna milicja też zapewne niezbyt zwracała uwagę na samochody związane z budową Kombinatu. No i ten kolega namawiał mnie, bym przeszedł do nich do pracy – z prawie podwojonymi zarobkami. Odmówiłem i nie żałuję… Po wojsku do Huty już nie powróciłem…


  


Ludowe Wojsko Polskie

                   Dz.U.52.46.310 - Ustawa z dnia 22 listopada 1952 r. o przysiędze wojskowej. (Dz. U. z dnia 1 grudni1952 r.)


Ja, obywatel Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, stając w szeregach Wojska Polskiego, przysięgam Narodowi Polskiemu być uczciwym, zdyscyplinowanym, mężnym i czujnym żołnierzem, wykonywać dokładnie rozkazy przełożonych i przepisy regulaminów, dochować ściśle tajemnicy wojskowej i państwowej, nie splamić nigdy honoru i godności żołnierza polskiego. Przysięgam służyć ze wszystkich sił Ojczyźnie, bronić niezłomnie praw ludu pracującego, zawarowanych w Konstytucji, stać nieugięcie na straży władzy ludowej, dochować wierności Rządowi Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Przysięgam strzec niezłomnie wolności, niepodległości i granic Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej przed zakusami imperializmu, stać nieugięcie na straży pokoju w braterskim przymierzu z Armią Radziecką i innymi sojuszniczymi armiami i w razie potrzeby nie szczędząc krwi ani życia mężnie walczyć w obronie Ojczyzny, o świętą sprawę niepodległości, wolności i szczęścia ludu. Gdybym nie bacząc na tę moją uroczystą przysięgę obowiązek wierności wobec Ojczyzny złamał, niechaj mnie dosięgnie surowa ręka sprawiedliwości ludowej".
                                                                                                                    
Oryginalne zdjęcie z książeczki wojskowej...Zostałem powołany, no i zgłosiłem się do Jednostki Wojskowej w Mińsku Mazowieckim z dniem 29.04.1965r. Kawał czasu temu i było to WSW… Pewnie z powodu moich braci – obaj milicjanci… A ja dla równowagi w rodzinie - przeciwnik wszelkiej władzy. To i ciężko mi było również dostosowywać się do rygorów dyscypliny wojskowej. Dobrze jeszcze, że miałem prawo jazdy „z cywila” i jako takie pojęcie o prowadzeniu samochodów. Przydzielono mnie oczywiście do kompanii samochodowej, gdzie od nowa – od samego początku przeprowadzono kurs na prawo jazdy – nawet z egzaminem Komisji Wojskowej WSW.  Na czterdziestu paru poborowych – pięciu lub sześciu „zatrzymano” na okres służby wojskowej ich prawa jazdy, kierując do kompanii patrolowych. Nie wiem, czy w późniejszym już okresie oddawano im te prawka chociażby na czas urlopu  czy przepustki do domu… Bo w czynnej służbie WSW nie mieli prawa być kierowcami. Kurs kursem, a życie wojskowe ma swoje regulaminowe tory. Nie ma co tu opisywać codziennych musztr, ćwiczeń walki wręcz [bo i tego uczono], zapraw porannych i takich tam normalności wojskowych… Z tego okresu „rekruckiego” mogę opowiedzieć dwa różne, ale zapamiętane szczególnie przypadki. Jeden z nich zdarzył się, gdy skierowano mnie do służby pomocniczej „na kuchnię”. Zamiast grzecznie obierać ziemniaki lub szorować gary, taki „kuchenny” kapral - zaopatrzeniowiec – i równocześnie woźnica krytego wozu konnego do przewozu żywności zabrał mnie, jako pochodzącego ze wsi, z sobą do miasta po zaopatrzenie. W tamtą stronę on prowadził posłuszne mu koniki, nie używając przy tym bata… W samym Mińsku Mazowieckim [jednostka była na obrzeżach miasta], po załatwieniu spraw zaopatrzeniowych, przywiązał zaprzęg na zapleczu knajpy, a On sam i ja udaliśmy się do środka, by się co nieco orzeźwić… Mnie postawił jedno piwo, kategorycznie zabraniając dalszej konsumpcji, a sam ze znajomymi mu cywilami – i za ich pieniądze urządzili sobie tęgą popijawę. Po jakimś czasie zerwał się jednak i w te pędy do wozu, bo przecież wojsko zostanie bez warzyw do obiadu... Konie z wozem wyprowadził na szosę, mnie oddał lejce, coś tam jeszcze mamrocząc o bacie, by go w żadnym wypadku nie używać, a w ogóle to konie same trafią pod kuchnie.. I usnął.. A ja koni bałem się od zawsze.. Żołnierzowi WSW jednak nie przystoi okazywać strachu… Konie grzecznie dojechały pod bramę jednostki, poczekały aż wartownik podniesie szlaban i ruszyły pomału dalej… W tym dniu od rana padał – z przerwami – rzęsisty dosyć deszcz. Środkiem drogi, omijając kałuże maszeruje naprzeciw czterech oficerów ze szefem sztabu na czele [mjr. Śnieżek], a konie nie zważając na ich rangę i zapewne zasługi, idą prosto na nich. Kapral śpi aż miło, mimo że go kopię po nogach, ja z tego strachu – co tu robić - podnoszę leżący pod nogami bat.. Konie w galop, oficerowie szczupakiem w pełny wody i błotka rów, a konie podjechały jakby nigdy nic pod kuchnie i stanęły… Kapral się obudził, ale nie zbyt długo cieszył się z tak udanie rozpoczętego dnia, bo po kilkunastu minutach przyszli po niego wartownicy i swoje  musiał odsiedzieć… Nawet mi już po wszystkim nie wypominał za bardzo, a ja wiedziałem dlaczego. Obywatel Kapral z kuchni, to był, GOŚĆ w areszcie; jakiemu nikt nawet z profosów nie mógł podskoczyć. Bo niedługo przecież wyjdzie z powrotem – a Oni mogą stracić darmową wyżerkę i potrzebne czasami zakąski. Więc dla Niego to był dodatkowy urlop, przeleżany na pryczy, karmiony „po oficersku” itd.… itp.… A mnie się upiekło, po krótkiej rozmowie z dowódcą kompanii [bo to przecież jeszcze przed przysięgą]. Pod nosem zapewne się uśmiechał, zbyt wielu widziało tę niecodzienną scenę… Musztra, musztra i jeszcze dla urozmaicenia krok defiladowy – przygotowania do przyspieszonej czemuś przysięgi… Buty podbijane gwoździami, ciężkie, twarde i … gubiące te gwoździe. Kłopoty z dostaniem nowych, dla uzupełnienia ubytków. Bezczelne kradzieże gwoździ, czapek, pasów i co tam tylko potrafiło się zapodziać. Abym ja miał… Wszyscy wszystkim podkradali, cierpieli najcichsi… Tak po trzech zaledwie tygodniach – 23.05.1965r. przyszło mi przysięgać na wierność nie tylko Polsce, ale i zaprzyjaźnionej przecież, niezwyciężonej Armii Radzieckiej… Roty przysięgi nie pamiętam oczywiście, lecz jakaś wzmianka o tejże Czerwonej Armii była [wkleiłem u góry już po napisaniu tekstu]. A ja od małego chłopaka wiedziałem o Katyniu… Tak nas w domu rodzinnym dokształcono i wychowano… Prawdziwe wojsko to rozpoczęło się niedługo po przysiędze, kiedy to zobowiązani przysięgą i zapewne słusznym powiedzeniem, iż  „im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w boju”, rozpoczęliśmy normalne dla piechoty zajęcia w polu… Przyległy do Jednostki poligon, ochrzczony przez prowadzących z nami ćwiczenia podoficerów i szeregowych starszych służbą – Świętą Ziemią Mazowiecką – wchłonął litry naszego potu, a czasami i bezsilnych łez… Wyposażeni po przysiędze w broń typu „Kałasznikow” z krótką, składaną kolbą [do walk ulicznych], wkroczyliśmy również na prawdziwą strzelnicę. I tam dopiero działy się „dantejskie” sceny dla żołnierzy nie umiejących zbyt dobrze strzelać. „Padnij, powstań” – później zaś „padnij ! czołganiem przez pełzanie do tamtego drzewa i z powrotem!”… Bez względu na pogodę… Radocha dla podoficerów…
Nikt zapewne przez taką metodykę szkolenia nie nauczył się strzelać, no ale dla podoficerów to była prawdziwa „radocha”… To wszystko odbywało się pod okiem dowódcy plutonu, porucznika M…, który zapewne znudzony siedział sobie nieopodal i z nudów chyba liczył mrówki… Z moimi wynikami było całkiem dobrze, bo okazało się, że poniżej czwórki z oceny strzelania nie schodzę… Do czasu feralnego dnia… Wszystkie moje kule – Panu Bogu w okno… a ja na glebę i z innymi – „czołganiem, przez pełzanie…” Kilka razy w ciągu tych paru godzin… Za którymś kolejnym strzelaniem zauważyłem jakieś nie takie umieszczenie muszki w moim celowniku. Ja ani nie miałem do swojej broni dostępu po powrocie do koszar, ani też odpowiednich narzędzi do majstrowania przy niej. Ktoś to jednak musiał zrobić… Moje podejrzenie padło od razu na kaprala Czesława M. – nie mam chęci ujawniać jego nazwiska – który od dłuższego już czasu, nie bardzo wiem dlaczego, „znęcał” się w jakiś tam sposób nade mną w codziennym życiu kompanijnym. Jego ulubionym numerem było leżenie na pryczy w sali podoficerskiej, w których mieszkali na co dzień  starsi od nas i rangą i służbą, palenie papierosa i strząsywanie popiołu na podłogę, kiedy to my – najmłodszy rocznik sprzątający te pomieszczenia – zobowiązany był do zamiatania na bieżąco tego to popiołu – na kolanach - i śpiewania przy tym coraz to innych piosenek…Ja od pierwszego takiego momentu powiedziałem zdecydowanie NIE i to się niejednokrotnie na mnie odbijało. Teraz zaś zauważyłem, jak ten kapral, pokazując w moim kierunku palcem, opowiada coś z judaszowskim uśmieszkiem swoim kolegom. No to ja – przy kolejnym niewykonaniu strzelania i poleceniu „padnij itd.”… usiadłem sobie na kupie piachu, wbijając przed sobą lufą w piach mojego nieposłusznego dziś „kałacha” i milczę… Żadne okrzyki i komendy kaprali mnie nie ruszają. Jak kiedyś krzyki wychowawcy w internacie… Dopiero wezwany przez dowódcę plutonu podszedłem do Niego i w krótkich słowach poprosiłem o zamianę na jedno tylko kontrolne strzelanie broni. Zgodził się i dał mi do „przestrzelenia” broń żołnierza z najlepszym w tym dniu wynikiem. Mimo mocnego zdenerwowania, moje strzelanie zostało ocenione na piątkę… Powrót do koszar, kilkanaście minut rozmowy w Jego gabinecie, trochę przytoczonych przeze mnie faktów z życia kompanii… i miałem od tego kaprala „święty spokój” na resztę dni spędzonych w tej jednostce. Ten kapralina bowiem – nie błyszczący intelektem - starał się o pozostanie w wojsku na nadterminowego, a od dowódcy plutonu oceniającego go w pierwszej kolejności zależało wiele… I tak dotrwałem gdzieś do początku sierpnia, gdy oznajmiono nam o zakończeniu szkolenia i skierowania do służby w rozrzuconych po całej Polsce jednostkach WSW – przeważnie w okolicach innych, silnych ugrupowań wojskowych. Mnie przypadł w udziale Szczecinek, jako jedynemu kierowcy, a pozostałych pięciu żołnierzy to nawet wcześniej nie znałem – byli to typowi patrolowcy z innych niż ja kompanii… Z godzinę stałem przed dużą, wiszącą mapą Polski, zanim znalazłem moje miejsce przeznaczenia – Szczecinek… 
W czasie podróży do Szczecinka, na początku sierpnia 1965 roku konwojował naszą szóstkę młodych żołnierzyków – w tym jednego kaprala z ukończonej świeżo Podoficerskiej szkółki - plutonowy nadterminowy, który dla nas – zwykłych szeregowców – był Bogiem i Carem. Ten kapral w czasie konwoju też… Plutonowy pozostawił naszą szóstkę w dyżurce Oficera Dyżurnego przy tej nowej Jednostce, a sam poszedł kilkanaście metrów dalej do pokoju Dowódcy Plutonu, będącego tu na etacie Dowódcy Kompanii – czyli podporucznika B…P… Nazwisk Oficerów w tej części opowiadania nie odważę się wymieniać, a i innych niektórych osób  też nie. No więc, gdy konwojent poszedł składać meldunek i przywiezione papiery do kancelarii owego podporucznika, pełniący akurat dyżur Oficera – plutonowy E...D… chwilę nas poobserwował, posłuchał regulaminowych odzywek w stosunku do przybyłego z nami kaprala, uśmiechnął się i oświadczył: Przestańcie się wygłupiać z tymi „obywatelami” – u nas, jeśli nie ma w pobliżu jakiejś znaczącej „szarży” – wszyscy jesteśmy na TY. I nie chciał więcej słyszeć zwracania się do Niego samego przez regulaminowe „Obywatelu…” Jestem Edek, na początek może być jedynie Pan Edek, ale z tym Panem też nie za długo… Nasz kapral zdębiał – przyzwyczajony przez rygor Mińska Mazowieckiego do innego traktowania – i nic się nie odzywał. Zapomniałem wcześniej dodać, że od całkiem niedawna pobór do WSW odbywał się co trzy miesiące. Miało to zapewne jakiś związek z rosnącą dominacją USA na arenie międzynarodowej, oraz ich zaangażowaniem się w wojnę Wietnamską… Wiec Sztaby Układu Warszawskiego chciały mieć jak największą ilość żołnierzy po przysiędze…  Po jakiejś chwili powitał nas sam ppor. B.P. – który w obecności - a nawet „pijąc” do zapatrywań Dyżurnego Oficera – z kolei oświadczył, ze u Niego nie będzie tolerowane żadne nieregulaminowe „Tykanie”. Nasz kapral znowu poweselał, lecz nie na długo… Tak ogólnie, to nasza Jednostka znajdująca się na terenie Zespołu jednostek – zwanych „samochodówką”- to budynek sztabu przytulony do aresztu wojskowego – kiedyś podległego dawnej WSW [ czyli WSI]– teraz służył jako normalny areszt garnizonowy. W znajdujących się tu kilkunastu pokojach urzędowali przeważnie Oficerowie dochodzeniowi, jak i komórka kontrwywiadu. Było tam również kilku podoficerów administracyjnych. W każdym bądź razie w samym sztabie było więcej osób, niż nas z Zasadniczej Służby Wojskowej, zakwaterowanej nieopodal w trzech salach; mających w dyspozycji świetlicę i pomieszczenia sanitarne. Przedzielone korytarzykiem z wyjściem na zewnątrz budynku i drzwiami, znajdowały się na podobnym korytarzu pomieszczenia zajmowane przez pisarza kompanijnego kancelarii Dowódcy Plutonu, gabinetu Dowódcy, magazynku na broń i innego magazynku „na wszystko”. Dokładnie to dwie drużyny patrolowe i jedna kierowców... Niezapomnianym „okazem” oficera lubującego się w patrolach był kapitan Szewczyk, znany chyba wszystkim żołnierzom LWP z tamtych lat. Moje szczęście, że jedyny raz pojechałem jako kierowca na patrol taki bardziej „garnizonowy”, z tym Oficerem. Na własne oczy widziałem, jak w pobliżu pewnej Jednostki Radiolokacyjnej, usytuowanej w polu niedaleko Szczecinka, przyuważył żołnierza idącego rżyskiem [pozostałość po skoszonym zbożu]. Rozkaz „stop”- to do mnie jako kierowcy Lublina, a On sam nie czekając aż patrol żołnierski zeskoczy ze skrzyni ładunkowej „śmignął” jak jakiś hart za umykającym zającem …i tegoż delikwenta dogonił. Mimo, że przecież tamten dużo młodszy i na dodatek trzeźwy. Wracał biedak z jakiejś „lewizny” posłusznie do swojej Jednostki i miał pecha… Niecałe trzy miesiące miałem ten wątpliwy „zaszczyt” służyć w tej samej Jednostce, gdzie z takim oddaniem pracował wzór Oficera LWP… Potem gdzieś Go przeniesiono; nie wiem gdzie i dlaczego. 

Dowódcą mojej drużyny był kapral Janek Czaczyk, na co dzień pisarz kompanijny – bardzo ważna „fucha”. Jego „dowodzenie” opierało się przede wszystkim na ostrzeganiu nas o przeróżnych niespodziankach, które szykował nam ppor. B.P. Zaprawy poranne odbywały się tylko wtedy, gdy podoficer dyżurny naszego plutonu [Kompanii] dostawał „cynk” telefoniczny od żony ppor. B.P. – że ten wyszedł z domu i zapewne zmierza w naszym kierunku. A miał od swojego mieszkania do jednostki dobre dwa – trzy kilometry. Był więc czas na spokojne wyjście na zewnątrz. Niektórzy z nas podejrzewali, że żona podporucznika; za Jego zgodą i namową dzwoniła do nas zawsze -  nigdy nie zawodząc – jeszcze przed szóstą rano, gdy tylko wyszedł z mieszkania, ubrany w mundur… Może nie chciał od rana szarpać sobie nerwów. Był bowiem wyjątkowo nerwowy i porywczy – moje odbicie w lustrze. Pewnie dlatego, że też pochodził mniej więcej z moich terenów… W zdenerwowaniu zawsze odpinał kaburę pistoletu – takim dwuznacznie „znaczącym” ruchem… Najgorzej było wtedy, gdy Jego żona wyjeżdżała gdzieś do rodziny na jakiś czas. Nie znaliśmy dnia ani godziny, kiedy to spadnie na nas grom z jasnego nieba… Przydzielono mi na początku samochód typu „gazik”, który na dodatek był na tzw. „stałej konserwacji” – czyli stał nieruchomo – i to w poprzek garażu już parę lat. A ja nie miałbym szans nim wyjechać, bo trzeba byłoby go odwrócić bardziej prosto w stronę bramy garażu. A do tego potrzebna by była cała drużyna kierowców. Dostałem go w spadku po kierowcy Dowódcy Jednostki, który już się szykował do  „cywila”[październik]. Za jego czasów też przestał cały okres służby w ten sam sposób. Służył mi jako sekretny schowek na różne rzeczy. Na pocieszenie dostałem Lublina z ławkami pod oplandekowaną skrzynią ładunkową. Tym samym przystosowanego do przewozu żołnierzy – eksploatowanego od czasu do czasu przy wyjazdach na patrole, lub grupowych wyjazdach żołnierzy plutonu np. na interwencję podczas zabawy wiejskiej, gdzie czynny udział w bójce brali jacyś żołnierze. 

Z lewej ja, po prawej Janek Czaczyk.  Musiało wtedy jechać wielu, bo nigdy nie było wiadomo, co „odbije” pijanym cywilom… A jedna taka interwencja dotyczyła pobliskiej Szczecinkowi wioski, gdzie paru cywili znalazło się w Szpitalu Powiatowym, po tym jak zanadto rozgniewali naszych interweniujących kolegów z patrolówki – jako tako znających zasady walki wręcz.. Nie wymienię z tego powodu nazwy tejże miejscowości. Starsi – w moim wieku może pamiętają, a młodsi nie muszą wiedzieć. A tak ogólnie to żołnierze z drużyny kierowców nagminnie się obijali, udając w garażach wielce mozolną pracę konserwatorską swoich pojazdów, leżąc pod nimi... Mieliśmy niby takiego oficjalnego Szefa Służby Samochodowej w stopniu nawet starszego sierżanta – tuż przed wojskowa emeryturą – ale podejrzewaliśmy wszyscy, że zapewne nie miał nawet prawa jazdy i nigdy nie kierował samochodem…To i na mechanice samochodowej nie mógł się znać; „łykał” więc każdy „wciskany” mu kit… Mogło np. jakieś łożysko „piszczeć” Ci w kole, a On zawsze radził, by sprawdzić stan wody w chłodnicy… Dobrze, że nie mieliśmy NRD – owskich  Roburów, bo tam to nawet chłodnic nie ma [ chłodzone powietrzem]. Musztry za dużo też nie było; no chyba że nasz porucznik czymś się wkurzył… Strzelania ćwiczebnego też nie, tak od czasu do czasu dla przestrzelenia broni – PM Kałasznikow ze składaną kolbą – przystosowany do walk ulicznych. Patrolowcy mieli gorzej, bo czekały ich kolejne dyżury i rozpisane stałe trasy do patrolowania.  Tak to nadszedł moment pierwszego pożegnania rezerwy… Z naszej kompanii odchodziło raptem trzech żołnierzy… Było to w październiku, a gdy dostałem niespodziewany awans na st. szeregowego [9 X 1965] i na dodatek nie kazano mi za bardzo obcinać włosów, to już wiedziałem; co się święci… Ktoś podjął decyzję, że mam zostać kierowcą Dowódcy Jednostki, zapewne za poradą odchodzącego do cywila st. szeregowego Henia [nazwiska nie pamiętam]. I znowu mi się poszczęściło. Przez pierwsze dni, jeszcze z poprzednim kierowcą omawialiśmy co i jak. Ja popołudniami oswajałem się z Warszawą M 20 [dolnozaworowa], tą jeszcze garbatą – polskim odpowiednikiem Pobiedy [ZSRR]. Jeździłem sobie po jednostce, placu alarmowym itd., bo nigdy przedtem, oprócz samego kursu takim czymś nie kierowałem. Nie chciałem „dać plamy”, wiedząc od Henia, że Pułkownik sam jest dobrym kierowcą, i na byle opowiastkę Go nie nabierzesz. Pierwszy raz, gdy miałem gdzieś z Nim jechać, to zapomniałem języka w gębie  przy próbie meldunku gotowości do jazdy,  jak nas uczono w Mińsku… On się tylko uśmiechnął, od razu też wprowadził na właściwe sobie tory zależności służbowych. Również nie chciał być tytułowany „obywatelem” a Panem Pułkownikiem. W niektórych przypadkach i okolicznościach Panem Stachem… Tak bardziej po ludzku… A o żadnych meldunkach to nawet nie chciał słyszeć. Młody jeszcze mężczyzna, trochę ponad 40 lat, magister prawa, uczestnik misji pokojowych w Kambodży i innych krajach tego regionu. Dusza chłop… Mundur nosił tylko w naprawdę koniecznych przypadkach. Wolał dresy sportowe, w które też i ja zostałem wyposażony. Miał kłopoty z…rozmiarem obuwia. W sklepie nie znajdował, robił wiec na zamówienie u szewców. Tak potężną miał stopę… Bardzo był zdziwiony i czuł się niezręcznie, jak ktoś mu salutował. Trochę mrukliwy, ale to wynikało z jego usposobienia, a nie ze zbyt wysokiej oceny samego siebie. Co to, to nie.. Że też w komunie znajdowali się Tacy Ludzie, na tak jednak eksponowanych stanowiskach. Inna sprawa, że Pułkownik panujący wtedy ustrój i całe PZPR miał „w głębokim poważaniu”- żeby nie użyć innych, bardziej niecenzuralnych słów. Wiem co piszę, bo za jakiś czas w naszych wspólnych podróżach nieraz mnie o tym informował. Miał pełne do mnie zaufanie, a ja do Niego.  Czułem się przy Nim, jak przy kimś starszym ze swojej rodziny… Chodziły słuchy” jakoby dowództwo w Szczecinku to była dla Niego kara – zsyłka za właśnie niezbyt „prawilne” zapatrywanie na wiele politycznych spraw.. Człowiek o  tak wiele ludzkich zaletach, że naprawdę ciężko mi wszystkie tu przytoczyć. Na przykład, gdy zauważył z okna swojego gabinetu jakiś niepokojący Go ruch na placu alarmowym z udziałem naszego porucznika i nas samych, to niby przypadkiem [może i tak było] nagle zjawiał się obok.  Po drodze mu akurat  do wojskowego szewca, którego często odwiedzał - wołał porucznika a Ten mnie. Pułkownik wciskał mi w rękę kilka [naście?] złotych i wysyłał  po jakieś niby potrzebne i pilne sprawy do miasta. A tak faktycznie to kazał iść na piwo i za szybko nie wracać… To się zdarzało kilkakrotnie, nie jeden jakiś przypadkowy raz… Żołnierze WSW nie potrzebowali wtedy specjalnie wypisywanych przepustek. Mieliśmy stałe i tylko od czasu do czasu zabierał  je porucznik za  szczególną podpadkę. Mogliśmy też na przepustkach czy urlopach korzystać z ubrań cywilnych, które każdy miał powieszone w kompanijnym „magazynku od wszystkiego”. Wojsko to istniało tylko do „fajrantu” oficerów z naszej Jednostki. Tak, że po obiedzie i służbie [u patrolowych]; każdy robił co chciał. Pan Pułkownik miał też całkiem „niekiepską” i rezolutną żonę, którą ja obwoziłem po mieście na zakupy. Trzy światy - ile razy tylko byłem, tyle razy spisywała mnie ówczesna milicja za stawanie w miejscach zabronionych. Po prostu jak najbliżej sklepu, nieważne czy był zakaz, czy też nie. Milicja spisywała oczywiście tylko nr. rejestracyjny pojazdu, bo od reszty – to wara. Te swoje meldunki przesyłali następnie do Sztabu Dywizji, by dojść po nitce do kłębka – czyj to aby pojazd naruszył wtedy a wtedy przepisy o ruchu drogowym i tego kierowcę już w ramach regulaminów wojskowych należałoby tam wewnętrznie ukarać. A Pułkownik chociażby po tym dowiadywał się, ileż to razy Jego żona była na zakupach… Meldunki do kosza, bez żadnych oczywiście dalszych konsekwencji, czy chociażby napomnień. Przy mnie ta wędrówka meldunki – kosz odbywała się w każdy poniedziałek, gdy jak zawsze mnie wzywał i przedstawiał taki ledwo zarys swoich ważniejszych planów wyjazdu na ten tydzień. Żebym przypadkiem nie wywinął jakiegoś numeru z niesprawnością pojazdu. Bo raz zdarzyła się groteskowa sytuacja, gdy ja po żołdzie wypiłem trochę za dużo, a On z kolei miał jakąś oficjalną uroczystość w dawnej restauracji Polonia… Zima, ciemno – ulice ledwo oświetlone, godzina dobrze po 22 –giej, a tu telefon do podoficera dyżurnego – mieliśmy na kompanii również linię telefoniczną cywilną – że należy niezwłocznie odebrać Pana Pułkownika i Jego żonę ze wspomnianej restauracji… Jakoś tam dojechałem, zważywszy na ówczesny ruch uliczny. Bez krawatu i z niedopiętym pasem idę po mojego pasażera, a On w wesołym nastroju jednak zauważa, ze coś ze mną nie tak. Wychodzimy na zewnątrz, Pułkownik wyszukuje prostą dosyć linię płyt chodnikowych i oświadcza – ten z nas będzie kierował w powrotnej drodze samochodem, kto prościej pokona dany odcinek. Sędziną - Jego żona. Wypadło na mnie i odwiozłem Ich szczęśliwie do domu. Po drodze jednak musiałem co nieco wyjaśniać. Wystarczyło tylko wspomnieć, że to dzień wypłaty żołdu, by przyznał że wina jest po jego stronie,  bo mnie nie uprzedził o planowanej od dawna imprezie… Wolał mnie więc w poniedziałki wzywać „na odprawę”, a wszyscy wychodzący Oficerowie z planowych, poniedziałkowych narad dziwili się, co też tak regularnie i ja tam się zjawiam… Nigdy chyba się nie dowiedzieli… Od czasu do czasu potrafił zadzwonić na Kompanię, zawezwać mnie do telefonu i zapytać – a gdzie byśmy się tak dziś „urwali” na jakiś koniaczek?.. To już wiedziałem, że należy przebrać się w dresy i podjeżdżać pod sztab. Od tej chwili, na parę godzin był dla mnie Panem Stachem… Po cywilnemu, w dresach… Najczęściej to lądowaliśmy w pobliskich Barwicach [aby nie w miejscowości z Jednostkami Wojskowymi], gdzie w takiej kawiarni na rynku wypijaliśmy co nieco [ja lampkę wina i jakąś kawę] za oczywiście Jego pieniądze i po kilku godzinach wracaliśmy do Jednostki, lub bezpośrednio pod Jego dom. Po prostu lubił od czasu do czasu pobyć tylko i wyłącznie wśród cywili… On do domu, ja do koszar  i  dzień z głowy… Wiem, że męczyły Go jakieś wspomnienia, dlatego też te nieczęste, ale jednak melancholijne nastroje.


Ja z "moją" Warszawą
Pochodził gdzieś z okolic Bydgoszczy, bo jadąc tam niekiedy z Nim  na odprawę zatrzymywałem się na Jego polecenie w jednym i tym samym miejscu, a On potrafił stanąć na mostku i patrzeć długo w dal. Powracają wspomnienia z dzieciństwa, jak mawiał wtedy. I długo potem milczał… Byłem jednak za nieśmiały, by się dopytywać. Na tejże drodze do Bydgoszczy, gdzieś w okolicach Debrzna samochód zaczął kiedyś nagle „kaszleć” „prychać” i stanął. Zdążyłem tylko jeszcze zjechać na pobocze. Dobierając się do gaźnika, by sprawdzić  chociażby stan paliwa w komorze pływakowej, należało najpierw zdjąć filtr powietrza wlotowego. A był to filtr typu olejowego. Zdjąłem więc go ostrożnie i rozglądam się, gdzie by go tu bezpiecznie ułożyć. Pan Pułkownik wyciąga ręce i mówi – daj, chwile potrzymam. No dobrze, ale po jaką cholerę chciał go oglądać z każdej strony?.. Przechylił na siebie ten nieszczęsny filtr… i mundur od połowy klatki piersiowej ociekał olejem… Koniec wyprawy na odprawę do Bydgoszczy… Awaryjną okazała się cewka zapłonowa, którą miałem w zapasie i wymieniłem. Bardzo często wówczas nawalały cewki w Warszawach. Ja woziłem kilka… Sam na siebie narzekał, bo niby naprawdę dobry kierowca, a nie wiedział – lub zapomniał o istnieniu filtrów olejowych. A ja musiałem rozkładać jakieś przygodne papiery, gazety na siedzeniu, by mi nie pobrudziło się od oleju… Kilka razy też kazał mi napełnić jak największą liczbę kanistrów paliwem – gdzieś tak na 1000 km i wypisać rozkaz wyjazdu na obstawę poligonu. Pierwszy raz to się zamartwiałem, gdzie to będę spał, co jadł itd. Gdzie jeździliśmy, to Jego sprawa, niech to pozostanie tajemnicą wojskową, a ja na jednej z takich wypraw „poligonowych”, to miałem zoperowane  podejrzane guzy po nieuleczonej do końca „śwince”. Jakoś tak mi to tłumaczyła pewna osoba, bardzo blisko znana Pułkownikowi, operująca ten przypadek…Wtedy nasz wyjazd się nieco przedłużył. O spanie i jedzenie martwić naprawdę nie trzeba się było ...Warto chyba też wspomnieć o parokrotnych wizytach Pułkownika [razem ze mną] w  Jednostce Wojskowej Armii Radzieckiej – Borne Sulinowo. Miał tam znajomego Oficera [z wielkimi gwiazdkami na naramiennikach], do którego to mieszkania wewnątrz Jednostki zawsze byliśmy przy takich okazjach zapraszani. Żona tegoż oficera, nie dość że pochodziła z nad Morza Czarnego, to sama przypominała Cygankę – bardzo ładną Cygankę…. Widocznie Armenka, lub Gruzinka… W wielkim mieszkaniu oczywiście porządek jak się patrzy, meble chyba jeszcze poniemieckie – solidne i ciężkie – a okna do połowy… pozaklejane „Prawdą”- taka gazeta jak u nas niegdyś Trybuna Ludu… Gościnność wspaniała, obiad wyśmienity i to gotowany przez panią domu, jakiś gruziński koniaczek – tym razem beze mnie. Ja za to na drogę dostawałem zawsze różne  słodkości lub owoce, a u nich wyroby czekoladowe były naprawdę przedniej marki…Pytałem Pułkownika w drodze powrotnej, czemu „Prawda” a nie jakieś zasłony w oknach. Odpowiedź mniej więcej brzmiała tak; Oni lubią „prześwietlone” mieszkanie, zaś każda zasłona stwarza półmrok, a zasłaniać trzeba przed wzrokiem tysięcy żołnierzy tam stacjonujących [i nie tylko]. Starczy natomiast przesłonić dolną część okna, by z dołu prawie nic nie było widać… Ot i wszystko...

W międzyczasie, na wiosnę 1966 roku, po odejściu do cywila Jasia Czaczyka, mnie przypadł „zaszczyt” i zostałem dowódcą drużyny szoferów. Nie przysparzało to dodatkowych jakichś obowiązków, ot tytuł stosowny do stanowiska i trochę większy żołd. Tu muszę też wspomnieć, że od czasu objęcia kierownicy samochodu Dowódcy Jednostki, zostałem „wyprowiantowany” z żywienia zbiorowego w jednostce, otrzymując w zamian ekwiwalent pieniężny. Bo to nigdy nie wiadomo, kiedy i na ile czasu wyjedzie Dowódca, a z nim Jego szofer. Inna sprawa, że obojętnie gdzie zawitałem ze swoim bądź co bądź „szychą” wojskowym, to zawsze znalazł się ktoś, kto mnie prowadził do kuchni… Nie wspominając o posiłkach na miejscu. Tu w ogóle nie mogło być żadnej dyskusji… WSW za swoją „ciężką” służbę dostawało też drugie śniadanie  z chlebem do wyboru – białym lub razowym – oraz normalnym masłem i wędliną, z dodatkiem surówek, pomidorów czy owoców, w zależności od pory roku. Do popicia kawę z mlekiem lub bez, kakao lub porządną herbatę, przynajmniej Madras… I to wszystko podawano nam w specjalnej, oficerskiej salce, usytuowanej na pięterku kuchni. Aby chyba inni nie widzieli… Jak ciężką to była służba niech świadczy fakt, że przybyło mi parę ładnych kilogramów  [z tej zapewne ciężkości]. Pan Pułkownik posiadał również swoje prywatne auto – Moskwicz 408 – cztery lampy z przodu; które to ja od czasu do czasu doprowadzałem do jakiej takiej czystości. Pomimo że mógł przecież używać samochodu służbowego do swoich prywatnych wyjazdów, to wolał jednak nie za dużo z tych przywilejów korzystać, oglądając się na „łaskę” systemu państwowego… To więc i brudził to swoje autko. A i tak nieraz zastawałem Go pod Jego domem, jak w kaloszach i dresach próbował myć pojazd. Nie chciał jednak niszczyć przy okazji trawnika, używając do mycia chemii, więc wręczał mi kluczyki od samochodu, a ja paradując z otwartą szybą i włączonym na ful radiem, przejeżdżałem pół Szczecinka, by trochę „poszpanować”. Do Jednostki zaś, gdzie miałem umyć porządniej samochód  było raptem z trzysta metrów… To moje „szpanowanie”, to nie było ot takie sobie… W tym czasie stałem się już prawie że stałym bywalcem kawiarni „Jubilatka”, a tam zapoznałem nie tylko kolegów, ale i koleżanki „z cywila”. No więc, a nuż któraś zauważy mnie za kierownicą nowiutkiego Moskwicza?.. „Jubilatkę” w pewnym momencie zamknięto przed mundurowymi, lecz dla żołnierzy z WSW to żaden problem. Mogli przecież chodzić sobie na przepustki po cywilnemu;  jednak co mundur, to mundur… Ciekawa dla mnie sytuacja następowała, gdy Pan Pułkownik wybierał się na urlop – i latem i zimą [zapalony żeglarz i narciarz]. Ja „z rozpędu” dostawałem również urlop „w nagrodę za.. itd.”… Bo przecież Pułkownik nie mógłby mnie pozostawić na pastwę Dowódcy Plutonu. Tylko że do domu miałem „krok na mapie Polski”. Pod koniec, ostatnie 5 dni pozostawiłem sobie na sam okres „przedcywilowy” i w rezultacie „zawirowań” z moim odejściem z WSW nie wykorzystałem.  
Teraz kilka słów o mojej znajomości z wspomnianą wcześniej Halinką J… Jeszcze na początku służby wojskowej wszystko wydawało się „cacy”, co tydzień płomienne listy, wymiana kolejnych zdjęć itp. W tym pierwszym roku – na Święta Bożego Narodzenia i Sylwestra - dostałem „nagrodowy” urlop z wojska [14 dni], całkiem niespodziewanie,  bo i Pułkownik w ostatnim momencie załatwił sobie gdzieś godne miejsce i na ten okres wyjechał z żoną na narty. Przed samym Sylwestrem postanowiłem odwiedzić Halinkę bez uprzedzania – licząc na Jej towarzystwo w Sylwestra… Bo i uprzedzić nie było za bardzo jak. Telefony to przecież nie to co teraz, a i list by później zaszedł, niż ja sam dojechał. Od przystanku kolejowego Wola Łużańska do miejscowości w której mieszkała było dobre dwa trzy kilometry po śniegu i na mrozie… Spotkałem Ją w takiej wiejskiej klubokawiarni; już tam u Niej na wsi, gdzie chciałem się czegoś napić – przed spotkaniem z wrażenia zaschło mi w gardle. A Ona na mój widok oniemiała i bardzo, ale to bardzo się zmieszała. Powiedziała, ze na moment musi iść do domu zanieść zakupy – faktycznie miała je przy sobie i zaraz wraca… Dosiadłem się do stolika przy której zostały Jej koleżanki i po krótkiej wymianie grzecznościowych zdań dowiaduję się… że MOJA HALINKA wychodzi za mąż, jeszcze w tym karnawale… Teraz z kolei ja oniemiałem, nie wiedziałem co robić, zwątpiłem w te rewelacje i poczekałem na Jej powrót. Długo to trwało – a może mnie tak się wydawało – wróciła jednak… Chyba się domyśliła, że już wiem, a i ja nie chciałem przedłużać tej sytuacji. Zapytałem więc jedynie czy to prawda… Odpowiedziała, że tak… Z bardzo ściśniętym gardłem życzyłem Jej wszystkiego dobrego i szybko odszedłem; po prostu łzy mnie do tego zmusiły… Pociąg miał być dopiero za parę godzin, ale dyżurny ruchu widząc zmartwionego mocno żołnierza podpowiedział, że za jakieś piętnaście minut zatrzyma tu się skład towarowy na chwilę [jakaś „mijanka” z innym, jadącym z naprzeciwka], to może mnie maszynista podrzuci do Zagórzan. I tak się stało…W domu nakłamałem, że nieuprzedzona o moim przyjeździe wyjechała do rodziny na Sylwestra. Innym zaś znajomym opowiadałem już później, że wpadła pod tramwaj w Katowicach. Skąd ten tramwaj i akurat w Katowicach – nie wiem… dla mnie przestala istnieć, mimo że jeszcze dziś, pisząc te słowa, czuje do niej nie tylko żal… Po tym nieudanym urlopie wróciłem do wojska jakiś taki przygaszony – i stąd te późniejsze szukanie w „Jubilatce” nowych całkiem znajomości – dla zapomnienia… Faktycznie to i znalazłem, o czym wspominam przy okazji aresztowania na ul. Lipowej wydzierającego się na mnie żołnierza z OTK - [Obrona Terytorialna Kraju]… Ale to nie to… Przez dwa lata służby w LWP – WSW, dwóch żołnierzy poszło do aresztu za - że tak powiem – moim „wstawiennictwem”. Pierwszy, to opisywany wcześniej kapral z kuchni w Mińsku, a drugi… No cóż, wracam sobie najspokojniej, jak przystało na żołnierza z białym otokiem czapki wojskowej - dla „spokojności” z białym - by mnie jakaś patrol garnizonowy nie zaczepiał [nie musieliśmy używać białego, pod spodem zawsze był normalny, oliwkowy] od znajomej już wtedy dziewczyny z ul. Lipowej. Wracam, bardzo pokojowo nastawiony do całego świata, jest już dobrze ciemny wieczór, lampy uliczne  - jak to wtedy bywało – co któraś sprawna, wtem słyszę „kanarek” , „kanarek” [tak przezywano kiedyś żołnierzy WSW]. Dzieje się to jeszcze na tejże ulicy Lipowej, a więc ze dwa kilometry od koszar na ul. Kościuszki. Po drugiej stronie  idzie sobie „żołnierzyna” z OTK [ taka  paromiesięczna namiastka prawdziwej służby wojskowej] i wrzeszczy te słowa na cały głos… Wtedy przecież nie było żadnej możliwości technicznej zawezwać telefonicznie patrol, a tak znowu pozostawić to bez żadnego sprzeciwu; znowu nie mogłem.  Miałem zaledwie trzy miesiące do cywila, jest zima, styczeń albo luty, więc po pierwsze „stary żołnierz” [trzy miesiące, to cała raptem służba w OTK], po drugie prawie że góral, no a po trzecie, kto śmie mi psuć dobry nastrój…!  Odkrzykuję mu – przestań się wydzierać !!!, a on jeszcze głośniej krzyczy swoje… Ze mnie, jak wcześniej wspominałem – raptus. Przechodzę wiec do niego na drugą stronę ulicy, chłopak taki bardziej niż ja wyrośnięty [miałem „pietra”], zachodzę mu jednak drogę i mówię prosto z mostu – Ty kocie jeden, podwijaj ogon i zmykaj mi sprzed oczu…! On znowu swoje – „kanarek, kanarek”. Święty by nie wytrzymał, a co dopiero ja. Przypomniały mi się w tym momencie wszystkie wyuczone jeszcze w Mińsku chwyty jujitsu, łapię go za rękę, wykręcam do tyłu i z mocnym załamaniem w nadgarstku sprawiam, że facecik padł na kolana. Ale przeprosić nie chciał… Więc ja przez dobre dwa kilometry, w takiej pozycji zgiętej ofiary, wieczorem i zimą prowadziłem i doprowadziłem tego ulicznego bohatera przed oblicze wojskowej sprawiedliwości. Odsiedział  dwa tygodnie, odgarniając śnieg m.in. sprzed mojego, jedynego w całej Jednostce murowanego garażu.. Zagadałem do niego podczas tej „odsiadki”, ale chyba za wiele innych słów nie umiał, niż „kanarek”… To i dałem sobie spokój… Kolegą z dawnych lat „mojego” Pułkownika był m.in. urzędujący w Szczecinku Dowódca Dywizji, gen…[nazwiska nie pamiętam]. W przypadkach, gdy jego służbowy samochód „nawalił”, lub kierowca zachorował, nie brał ze swojego sztabu zastępczych, tylko akurat mnie „wypożyczał” od Pułkownika… A przecież innych jednostek w samym Szczecinku było znacznie więcej… Pierwszy wyjazd z Generałem to dla mnie była nieprzespana noc, kiedy dzień wcześniej dowiedziałem się, że przed ósmą rano mam odebrać Generała z ul. Nowotki, by zawieść aż do Bydgoszczy. Do późnego wieczora czyściłem „moją Warszawinę”, nawet wypastowałem opony pastą do butów. Nie to, że byłem „cykor”- bo wydaje mi się, że nigdy nim nie byłem - tylko jakiś taki szacunek dla generalskiej powagi… Okazało się znowu, że to nic strasznego – jak pierwszy dzień z „moim Pułkownikiem”… Później to była już „normalka”- abyś w ocenie „PASAŻERA” jeździł szybko i bezpiecznie… Innym zaś kolegą Pułkownika i również Generała był ówczesny Przewodniczący Powiatowej Rady Narodowej, który w jakiś tam sposób zadecydował o moim przyszłym życiu. Razem z Nimi od czasu do czasu jeździłem tu i ówdzie, to i trochę mnie poznali. Szczególnie zaś Przewodniczący, który to kiedyś wybierał się gdzieś w dalszą podróż samolotem, no i trzeba Go było odwieźć na lotnisko aż do Gdańska. Jechał swoją „Wołgą”, lecz z zastępczym kierowcą. Tak się jakoś poukładało, że w tym samym czasie Pułkownik musiał również jechać do Bydgoszczy. Panowie gdzieś się dogadali, i postanowiono, że do Bydgoszczy tym razem pojedziemy przez Człuchów, więc kawałek razem z tamtymi. Obaj usiedli do Wołgi – zawsze to większy „wypas”- no i w drogę. Wołga na czele, ja za nią sam. 
Na trasie w okolicach Czarnego dopadła nas gęsta, „okropniasta” mgła… Wołga jedzie z prędkością może 10km/godz. Ja wlokę się za nimi, ujechaliśmy tak ze trzy kilometry i Wołga się zatrzymuje. Przesiadają do „mojej” Warszawy; Pułkownik wyjaśnia sprawę, że trzeba przyspieszyć, bo samolot na Przewodniczącego zapewne nie będzie chciał czekać. Ja „po gazie”- chwileczkę tylko Wołga trzymała się moich świateł, ale zwątpiła i jedziemy sami. Oczywiście znacznie żwawiej niż przedtem. I teraz dylemat, co dalej. Zdecydowano, że Bydgoszcz nie ucieknie, a my odwieziemy naszego gościa aż do Gdańska. Przed samym Człuchowem mgła; jak nagle przedtem się pojawiła - tak teraz nagle znikła. Więc poczekaliśmy może z dziesięć minut na Wołgę, już mieliśmy ruszać dalej do Gdańska, gdy się wreszcie pokazała. Gość przesiadł więc do swojego auta, zastrzegając sobie, że po powrocie chciałby mnie widzieć u siebie w gabinecie, ma dla mnie propozycję… Pułkownik w dalszej drodze wyjaśnił mi, że Przewodniczący widział by mnie u siebie w pracy… Akurat dostano przydział na nowiutką Nysę, tylko jeszcze nie wiadomo kiedy do odbioru [tak to wtedy bywało] i Jego kadrowy zapewne będzie szukał kierowcy. No to już znalazł… To się działo gdzieś pod koniec lutego lub na początku marca, jeszcze przed moim niespodziewanym „odejściem” z WSW - co opiszę nieco później. Ja już prawie zapomniałem o tej propozycji, gdy nagle Pułkownik informuje mnie, że Przewodniczący oczekuje [tu data i godzina] w swoim gabinecie. Co miałem zrobić, poszedłem nawet z ciekawości… A tam dowiedziałem się, ze Nyska już stoi w garażu i poczeka na mnie, jeśli zgodzę się na pracę w charakterze kierowcy. Na dodatek zapewnia mi mieszkanie. No cóż, ja hotelowy mieszkaniec Nowej Huty, na sam dźwięk słowa „mieszkanie” załatwione, nie mogłem się nie zgodzić… Nyska czekała ponad dwa miesiące… Mam jeszcze parę  tematów, nad którymi się zastanawiam… upublicznić, czy też nie… No ale, jeśli się powiedziało „A”… Pierwszy z tych nie za bardzo chcianych tematów do opowiadania to sytuacja na pewnym jubileuszowym balu z okazji „en-lecia” WSW, zorganizowanym w „wypasionej” jak na te czasy restauracji Szczecinka z kapelą muzyczną, wynajętą tylko na tę okazję. Oczywiście, podwiozłem tam Pułkownika wraz z Małżonką – gdzie już oczekiwano innych ważnych Dowódców Jednostek ze Szczecinka i okolic, zaproszonych na ten bal. Mieliśmy swój stolik dla kierowców, taki trochę większy; dziesięcioosobowy, na którym nie brakowało tych samych dań, co reszcie znamienitych Gości… Bal trwa, Goście tańczą, a my szoferzy „o suchym pysku”?… Niedługo to trwało, gdy ogłosiłem przy stoliku „składkę” na coś mocniejszego. Dedukowałem – jak się okazało trafnie – że nikt nie wydał polecenia zabraniającego sprzedaży alkoholu dla przebywających w lokalu gości, obojętnie jakiego stopnia wojskowego. Zakupiłem więc – jako prowodyr – „literka” pod darmową zakąskę. Do pewnego momentu wszystko grało… Nagle zostaję wezwany przed oblicze gospodarza imprezy – czyli „mojego” Pułkownika” -  przez porucznika P... [ale nie tego mojego dowódcę Plutonu]. Dochodzę więc trochę stremowany do stolika szefa i słyszę: Ten oto obywatel porucznik P… zameldował mi przed chwilą, że podobno ja; kierowca najważniejszego w tym dniu gospodarza imprezy spożywam alkohol. I co Ty na to.?...A ja, znając chyba bardziej niż ów porucznik charakter Pułkownika, regulaminowo - „strzelając kopytami” zameldowałem : Tak jest, wszystko się zgadza.!.. A Pułkownik – za karę musisz przetańczyć kilka kawałków z moją żoną, jeśli oczywiście będzie miała ochotę… Gospodarz imprezy nie lubił tańczyć… A Jego żona i owszem, tylko nikt nie śmiał Jej poprosić do tańca – na pewno nie ten porucznik „donosiciel”… No więc kilka kawałków przetańczyliśmy razem; oczywiście przy bezsilnej złości pana porucznika, który chyba liczył na pochwałę…  A tu taki oczywisty afront… Inna sprawa; bardziej poważna - to moje rozliczenie się z „kałachem” [PM Kałasznikow] powierzonym mi przez LWP już w Szczecinku, po objęciu funkcji kierowcy Dowódcy. Dostałem go na czas pełnienia tychże obowiązków do swojej osobistej odpowiedzialności, pewnie też dla ewentualnej obrony Dowódcy, razem z paczką ostrej amunicji – do rozliczenia [ewentualnie na jakiegoś przypadkowego dzika]. Ja cały ten majdan wrzuciłem po prostu do bagażnika Warszawy, owinięty w jakiś wojskowy, regulaminowy pled i nigdy więcej do tego zawiniątka nie zaglądałem… Aż do momentu rozliczania się z Armią, tak z ponad miesiąc przed moim odejściem „do cywila” a obejmowaniem funkcji kierowcy Dowódcy przez mojego następcę. Koszmar…wilgoć i Bóg wie co zrobiły swoje… Kałasznikow był po prostu czerwony od rdzy, a sama lufa to prawie że nieprzejrzysta… Kryminał, czy jak?... Pułkownik już naprawdę musiał użyć wielu swoich znajomości, by sprawę „ugłaskać”. Broń będąca na wyposażeniu naszej niewielkiej liczebnie Jednostki była jedynie „wypożyczoną”, a wszystkie „rusznikarnie” odpowiedzialne za sprawność tejże broni znajdowały się aż w Bydgoszczy… Pan Pułkownik i to „załatwił”. Przez te kłopoty z zardzewiałym „kałachem”, popadłem w niebywały wojskowo konflikt z naszym Dowódcą Plutonu ppor. B.P.. Bo to w końcu On był jednak odpowiedzialny za podległych mu żołnierzy… Co prawda, to prawda – za bardzo mi zawierzył i się „sparzył”. A teraz postanowił swoje odegrać… Do tego stopnia, że to ja – starszy szeregowy – doprowadziłem owego ppor. B.P. do raportu u Dowódcy Jednostki, za celowe znęcanie się – dziś powiedziano by pewnie mobbing – nad podległym mu st. szeregowym.. i tu moje nazwisko. Raport z przesłuchaniem obydwu stron odbył się w gabinecie Dowódcy… Pierwszy ppor. B.P wyszedł zza dźwiękoszczelnych drzwi niezwykle wzburzony i czerwony na twarzy. Rozkazał mi jeszcze, łamiącym się ze wzburzenia głosem wejść do gabinetu Szefa… A tam, po jednak krótkiej reprymendzie, że chyba za bardzo lekceważę wojskowy regulamin – z czym się oczywiście zgodziłem – uradziliśmy , co dalej począć z tym fantem… Najpierw to dostałem propozycję pozostania w wojsku na stanowisku Szefa Służby Samochodowej – będącym niezależnym od Plutonu – w ramach sztabu Jednostki, no i oczywiście szybkiej ścieżce awansu do sierżanta… Zdecydowanie odmówiłem, twierdząc z przekonaniem -  czego może i teraz czasami żałuję – że wolę tysiąc zł. wynagrodzenia miesięcznego na spocznij, niż dwa tysiące na baczność… Pełne zrozumienie i aprobata ze strony Pułkownika… I niebywała propozycja – lepiej dla świętego spokoju na ten miesiąc przenieść się – w ramach delegowania służbowego - do innej Jednostki. W tych samych koszarach, ale zupełnie obcej...I tak oto, na miesiąc przed rezerwą pożegnałem się niby z WSW, zostając pisarzem w pewnej komórce finansowej Jednostki; ważnej dla całego Szczecineckiego zgrupowania wojsk… Oficerowie niższej rangi bardziej bali się mnie , niż ja Ich.  Uważano bowiem, że zostałem tu przysłany na „przeszpiegi”, czy jak to inaczej nazwać… Nic prawie nie robiłem, poza jakimś tam sporadycznym przepisywaniem dokumentów; charakter pisma odręcznego miałem podobno bardzo wyrobiony i ładny… Do cywila odchodziłem razem z kolegami z WSW, pożegnany na prywatnym, małym przyjęciu u Państwa K… w domu Pana Pułkownika…To było chwilowe tylko pożegnanie, bo miałem przecież powrócić do Szczecinka, już jako cywil… Jeszcze jedno, już zupełnie na koniec opowieści o wojsku. Co ze mnie był za wojak, jak w areszcie przestałem – nie przesiedziałem - zaledwie parę minut… Jakiś nadgorliwy Oficer Dyżurny z głównej bramy jednostki przyszedł skontrolować stołówkę żołnierską w czasie obiadu, do której nie wolno czemuś było wchodzić w gumofilcach. Była zima i ja akurat szykowałem się do jakiegoś wyjazdu z moim Dowódcą; w garażu tuż obok kuchni – stołówki. Przed wyjazdem chciałem zjeść obiad i przecież nie będę dla jakiegoś tam zarządzenia zmieniał wygodnych butów na ciężkie wojskowe „traktory”..Młodziutki podporucznik [pewnie dopiero co po szkole] się uparł, że mam natychmiast opuścić stołówkę. Ja mu na to, że i owszem tak zrobię – jak już zjem – ale nie wcześniej… Rzecz dzieje się na oczach przynajmniej setki żołnierzy.. Do bramy z pięćdziesiąt metrów, podporucznik za chwilę przyprowadza wartowników; a ci posłuszni rozkazowi – pod bronią wyprowadzają mnie na zewnątrz; prosto do aresztu… Zdążyłem tylko przekazać komuś z będących tam chłopaków z WSW, by natychmiast powiadomił Dowódcę. No i nie zdążyli mnie w tym areszcie jeszcze spisać, jak pomocnik Oficera dyżurnego zdyszany wpada tam, prosi na bok podporucznika – służbistę, coś mu melduje… Podporucznik zbladł, nie wiedząc zapewne jak się zachować. Jakoś tak mocno chłopięcym głosem powiedział jedynie – koniec spisywania, a Wy – to do mnie - jesteście wolni… Ot, cały mój areszt… Pułkownik się uśmiał, gdy mu opowiedziałem  tą historię, no a ja do tego czasu nie wiem, czy zaliczyłem, czy też nie - chlubny dla dobrego wojaka areszt…


Ja, cywil 

22 kwietnia 1967 roku opuściłem wreszcie koszary wojskowe. Tak do końca nie będąc przekonanym, czy dobrze robię; nie godząc się na pozostanie w wojsku. To jednak były inne czasy niż dziś, a wojsko [mundurowi] zawsze jakieś przywileje miało. Nawet, a przede wszystkim mieszkania i wcześniejsze emerytury. Do domu w Strzeszynie podróżowałem z przerwami, no bo musiałem przecież odwiedzić po drodze Nową Hutę -  brata, operatora Józka i innych znajomych z hotelu itp. W końcu w któryś wieczór poznałem rodzinkę mojego brata z rodzinką Józka; wierząc [po cichu] że może kiedyś dla Józka ta znajomość się przydać. Parę dni opowiadania, trochę picia i zastanawiania się, czy mam wracać do firmy, czy jednak zdecydować się na Szczecinek. Przeważyło w końcu [obiecane] mieszkanie…W Strzeszynie w sumie nie zabawiłem też dłużej niż kilka dni, no i pożegnawszy wszystkich, kogo tylko wypadało, wyruszyłem budować swoją przyszłość...
Do Szczecinka – już jako cywil – przyjechałem 1 maja. Załatwiłem nocleg w hotelu „Zamek” mieszczącym się właśnie przy PPRN [Prezydium Powiatowej Rady Narodowej], gdzie miałem  zamiar podjąć pracę. Rano zgłosiłem swoje przybycie w sekretariacie Przewodniczącego, chwilkę poczekałem zanim zostałem poproszony do gabinetu – przedtem byli tam akurat jacyś goście. Krótka rozmowa i przekazanie sprawy do dalszego załatwiania sekretariatowi. Wszystko w porządku, na jakiś czas zaproponowano mi pozostanie w pokoju hotelowym, w którym właśnie spędziłem ostatnią noc – oczywiście na koszt firmy. Zgodziłem się, i w ten sposób od tego dnia zostałem zatrudniony w PPRN – Wydział Rolnictwa, Leśnictwa i Geodezji. Nie mam pojęcia, dlaczego we wszystkich dokumentach data przyjęcia do pracy to 1 maja tego roku. Przecież ten dzień był wielkim, państwowym świętem… Ale, pal licho… Faktycznie to byłem zatrudniony przy biurze geodezji, gdzie na co dzień woziłem geodetów na pomiary gruntów. Wszyscy – w rozsądnych okolicach mojego wieku – stali się z dnia na dzień moimi kumplami, bez jakichś tam „panów inżynierów”… Praca wyjątkowo nudna, no bo przez cały dzień gdy Oni ganiali po polach z  niwelatorem, teodolitem czy innymi przyrządami razem z pomocnikami od łat i tyczek, ja siedziałem w samochodzie, czytałem książki  lub po prostu spałem. Tłumaczyłem wielokrotnie kilku osobom, by zamiast zatrudniać przygodnych pomocników, opłacanych od zaraz na drugi dzień [chętnych było wielu], żebym to ja sam mógł sobie dorobić w ten sposób. Ci bowiem pomocnicy geodetów - to faktycznie zarabiali więcej, niż ja - ich szofer w tym czasie leniuchujący. No ale przepisy przepisami i koniec. W pokoju hotelowym mieszkałem prawie dwa miesiące, do pracy bliziutko – bo na tym samym podwórzu - więc nie było źle. Ja jednak przy każdej nadarzającej się okazji naciskałem na Przewodniczącego w sprawie przydziału prawdziwego mieszkania. Chyba na „odczepne” przydzielono mi dosyć duży pokój – zwolniony przez pewną rodzinę jako „nadmiernie metrażowy” dla ich malutkiej rodzinki. Zamieszkałem więc poniekąd jak „na stancji”. Niby z używalnością wszelkich dostępnych wygód, ale jednak to nie to… Rodzina bardzo w porządku – Ona dentystka, On inżynier chemik – młode małżeństwo, jeszcze wtedy bezdzietne. W jednym z pokoi razem z Nimi mieszkał też Ojciec Pani dentystki – również dentysta, ale ze względu na wiek i choroby już nie praktykujący. Bardzo niezręcznym był dla mnie wspólny z Nimi korytarzyk o drewnianej podłodze, skrzypiącej przy każdym kroku. No i wspólne drzwi wejściowe, tego przecież do niedawna jednego, rodzinnego mieszkania...Odwiedziny kolegów i koleżanek „u singla” zdarzały się na porządku dziennym, a były mimo wszystko wobec sąsiadów trochę krepujące. Przecież nikt cichutko nie będzie siedział – zwłaszcza po użyciu „rozmownej wody”. Nigdy nie miałem z Ich strony wymówek, sam jednak czułem się nieco  skrępowany. Również energia elektryczna używana w moim pokoju „szła” na ich rachunek. Niby wymogłem na Nich konieczność pobierania ode mnie jakichś comiesięcznych kwot z tego tytułu; ale wszyscy z tym stanem rzeczy nie czuliśmy się dobrze. Załatwiłem w końcu w Zakładzie Energetycznym rozdzielenie naszych instalacji i podłączenie mi osobnego licznika. Przyszedł elektryk, instalację podzielił na dwie niezależne od siebie; z osobnymi zabezpieczeniami – licznik obiecał zamontować „jeszcze w tym tygodniu”. Przeciągnęło się do dwóch lat; mimo moich wielokrotnych monitów...Było to stare budownictwo; jeszcze przedwojenne – poniemieckie. W bardzo dużym mieszkaniu, zresztą w całym trzypiętrowym i długim budynku nie było łazienek, a ubikacje znajdowały się przy klatce schodowej – tzn. każde mieszkanie miało osobną. Sprawy kąpieli załatwiano więc – jak chyba większość mieszkańców ówczesnego Szczecinka, dopóki nie wybudowano nowych bloków mieszkalnych - w Miejskiej Łaźni [obok dawnej siedziby Straży Pożarnej]. Pozostawała sprawa piwnicy – chociażby potrzebnej do przechowywania węgla. Wygospodarowałem sobie na początku piwnicznego korytarza – tuż pod schodami do niej – dosyć  nawet obszerne pomieszczenie; odgrodzone drzwiami, ze ściankami wykonanymi „fachowo” przez kolegów, lecz jakoś szkoda mi go było przeznaczać na węgiel. Sprawę ogrzewania przez palenie w olbrzymim, kaflowym piecu rozwiązałem w inny, bardziej „nowoczesny” sposób… Mianowicie, jako od zawsze „majsterklepka” zaznajomiony jako tako z elektrycznością [przeszło dwa lata Technikum], wykorzystałem dwie szamotowe cegły złożone i sklejone zaprawą murarską, na których trochę piłką do żelaza, trochę pilnikiem wyżłobiłem kilka rowków. W te rowki nawinąłem dwie spiralki grzewcze od kuchenki elektrycznej [razem około 1000 W], włożyłem do paleniska pieca, też oczywiście izolując od żeliwnych ruszt kawałkami szamotu i wykorzystując brak licznika energii elektrycznej przez dwa lata „bezpopiołowo” i „bezwęglowo” ogrzewałem sobie mieszkanie. Sąsiedzi z korytarzyka o tym „wynalazku” oczywiście wiedzieli, ale zapewne nawet Im na myśl nie przyszło mnie „podkablować”. Piec naprawdę rozgrzewał się znakomicie. Muszę tu jeszcze dodać, że cale umeblowanie tego pokoju składało się z mebli hotelowych – ni to „wypożyczonych”, ni to darowanych z Hotelu Zamek… Tak niedawno żołnierz, teraz miałem sporą paczkę cywilnych kumpli – i kumpelek – niektórych poznanych jeszcze za czasów służby wojskowej. Schodziło się to bractwo często u mnie, bo to i wolna chata i towarzystwo jakoś tam dobrane. Większość z nich to mieszkańcy ul. Zielonej – ja mieszkałem na ul. Koszalińskiej - od której to jako główniejszej - Zielona „odchodziła”. Czasami ta nadmierna ilość gości mi przeszkadzała - że tak powiem oględnie - w mojej prywatności… To wykombinowałem w oknie dwie kolorowe żarówki: jedna zielona, druga czerwona… Całe towarzystwo, wiedząc w czym rzecz dostosowało się momentalnie do systemu. Jak  się świeciła zielona – dzwoń i wchodź, jak  czerwona  – w tył zwrot…i do pobliskiej „Jubilatki”...Oprócz wożenia geodetów do prac w terenie, czasami byłem wykorzystywany do rozwożenia różnej maści „prelegentów” po wiejskich zebraniach, przeważnie o tematyce rolniczej – ale nie tylko [bo i partyjnej]. Przebywając razem z Nimi [ z nudów ] na tych zebraniach wiele się dowiedziałem na akurat poruszane tam tematy. Woziłem również często Kierownika Wydziału Rolnictwa przy PRN Szczecinek – czyli mojego szefa [Zygmunt K.], na różne – nie zawsze służbowe – wyprawy. Poznał  mnie więc ze strony mniej oficjalnej i w pełni zaufał mojej dyskretności. Czasami nawet spotykaliśmy się przypadkowo w „Jubilatce”, gdzie zawsze występował deficyt wolnych miejsc. Moi koledzy i ja sam, jako codzienni bywalcy mieliśmy tam dobrych znajomych w całej obsłudze tej kawiarni. Dlatego też, gdy Pan Kierownik [bardzo „porządny” i rozrywkowy facet], przychodził w jakimś nieznanym mi towarzystwie, to mógł spokojnie liczyć albo na dodatkowo przystawiony osobny stolik, lub też przysiadał się do mnie. Wtedy to przedstawiał mnie [z przymrużeniem oka] jako bliskiego współpracownika, na dodatek z tytułem inżyniera… Po pierwszym takim przedstawieniu mnie, to mało co nie schowałem się pod stół. Ja nawet nigdy nie rozróżniałem rodzajów  zbóż rosnących przy drodze… Jednak  p. Kierownik – sam jako inżynier rolnictwa – zawsze tak umiał pokierować rozmową, że trudniejsze tematy pozostawiał sobie. A i ja czasami radziłem  sobie sam nieźle – w ocenie Kierownika – jeśli  mi kompletnie nie odpowiadał jakiś temat, to tak niespodziewanie dla dyskutanta - jak i samego siebie – zadawałem pytanie niby to związane z zagadnieniem, ale jednak bardzo trudne do natychmiastowej odpowiedzi…Będąc w takich to „układach” z Kierownikiem, załatwiłem mojemu koledze Adamowi pracę kierowcy w tym samym Wydziale Rolnictwa. Pewien szofer [bardzo nielubiany] się zwolnił [?] i był po prostu wakat. To wszystko się działo w pierwszych miesiącach mojej pracy w PPRN. A mój kolega Adam M. pracował w tym czasie jako kierowca wywrotki w PSTBR Szczecinek. Niby tu mniejsze zarobki, a i brak „lewych” dochodów, lecz praca spokojniejsza i taka bardziej „czystsza”. Nie tylko z uwagi na czystość warunków pracy, lecz również na brak zagrożeń typowo „niezbyt zgodnych z prawem”, jak to bywało [i bywa] u kierowców wywrotek…Opisuję to akurat wspomnienie, bo wiąże się ono z pewną  ciekawą  historią z tego okresu mojego życia. Jest okres Świąt Bożego Narodzenia 1967, u mnie w pokoju mieszane towarzystwo damsko – męskie;  sami znajomi z Zielonej… Pomiędzy nimi nasz wspólny znajomy Kazik S., który to „urwał” się z wojska bez oficjalnej przepustki; ot „na lewiznę” z pobliskiego Czarnego. Niespodziewanie i z zaskoczenia zjawia się w moim pokoju – bez pukania – patrol WSW z samym ppor. B. P. – moim byłym dowódcą Plutonu na czele… U mnie wszyscy po cywilnemu, legitymować zaś cywili to On nie mógł – chyba że w asyście MO. Zawołał mnie na korytarz i tak nawet „po ludzku” oświadczył – słuchaj Bronek [Jemu też tak na imię] – mnie tu jakby co nie było. Ale jeśli wśród Was jest ten „dezerter” z wojska, to niech lepiej jakoś opłotkami wróci do Jednostki, bo my mamy za zadanie Go złapać i w specjalny sposób obstawiamy Jego dom. A ja nawet domyślałem się jak –  niedaleko od domu Kazika [jakieś 50 m] była stacja meteorologiczna i tam - tylko dla tego doraźnego celu pełnili służbę żołnierze WSW. Jeszcze prawie że „na siłę” wmusiłem w porucznika dobrą setę - tak na stojąco - i sobie poszli… Zaraz też odbyła się u mnie „bojowa narada”, na której to ustalono że służbowym samochodem z PPRN, którym na co dzień kierował kolega Adam należy tego „nieszczęsnego” Kazika odwieźć do Czarnego [raptem 20 km]. Wystąpił  problem trzeźwego kierowcy. Adam się uparł, że to On sam odwiezie Kazika – samochód służbowy garażował na podwórku swojego domu. Jakoś udało się Mu wyperswadować, że nie może w takim stanie, że za duże ryzyko itd… Po namyśle znaleźliśmy  „ewentualnie” trzeźwego kierowcę - naszego wspólnego kolegę, [TT] „nietrunkowego” - bardziej już „sfiksowanego” w tematach muzycznych… Jakaś tam nadzieja się w nas tliła, że i w Święta Tadeusz pozostał trzeźwym… Bingo… Siedział  sobie w domu, słuchając  muzyki… Mundur Kazika z Jego domu [sąsiad zza ściany Adama] do samochodu, trzeźwy kierowca  za kierownicą podjeżdża pod CPN na Koszalińskiej [bardzo blisko mojego ówczesnego mieszkania] – trzeba było dolać paliwa. Ja w samej koszuli i w kapciach domowych podchodzę do niego z kasą na paliwo [a na pewno był wtedy na ulicy śnieg, bez większego mrozu] i tankujemy to paliwo…Jest już ciemny wieczór - niespodziewanie [?] pod CPN podjeżdża MO. Ja, Tadek i pojazd Adama z mundurem Kazika w środku lądujemy na KPMO w Szczecinku. Wszystko to, co działo się obok w CPN widziało towarzystwo z mojego domu, razem z „dezerterem” Kazikiem. I tu będzie jak w prawdziwym kryminale – ale to jest „najprawdziwsza prawda”. Jeden z naszej paczki znajomych – Jurek S. podkrada się po śniegu  pod płot KPMO, i mimo szczekających tam w swoich budach psów  milicyjnych przeskakuje ów płot, wykrada z samochodu kompletny mundur Kazika i w nogi… A nas po niezbyt długiej chwili spędzonej „na dołku” wzywają na przesłuchanie… Jedno pytanie, nawet nie z rodzaju: co po nocy wyprawialiśmy ze służbowym samochodem, tylko gdzie jest mundur Kazimierza S…Jaki mundur – jakiego Kazika i dlaczego my w tym wszystkim…? To były nasze zgodne, mimo że uzgodnione tylko jednoznacznymi znakami odpowiedzi.. Milicja bowiem przeszukiwała samochód dopiero po brawurowej akcji Jurka S… Nie spodziewali się takiej brawury, a ktoś nas z naszej paczki po chamsku musiał „podkablować”.  Za dużo dokładnie detalicznych danych wyszło z ich pytań  podczas przesłuchania… Domyślaliśmy się kto, no ale nikt nikogo za rękę nie złapał.. Kazik zaś ubrany już w mundur dotarł w tą samą noc do Jednostki po prostu taksówką… Na nas pod KPMO czekał w swojej czerwonej Skodzie brat Jurka – Andrzej, dzięki któremu Tadek i ja - w koszulinie oraz domowych kapciach [koniec grudnia nad ranem] dotarliśmy szczęśliwie do domów… Zaraz po Świętach kolega Adam w towarzystwie Kierownika odebrał z Komendy MO „zaaresztowany” samochód – bez większych kłopotów służbowych w stosunku do siebie… Już na samym początku mojej pracy w PPRN, bo już pod koniec maja dowiaduję się, że Pułkownik zostaje przeniesiony do innej Jednostki [Szczecin], a niedługo później bo już na początku lipca znajomy Przewodniczący PPRN idzie na urlop i już do pracy nie wraca… W ten sposób tracę równocześnie dwa „mocne wsparcia”, a ja jako dusza narowista i niespokojna musiałem znowu kiedyś tam popaść w jakieś kłopoty… Zbliżał się rok, odkąd to zacząłem pracę w PPRN. Trochę okrzepłem w tych cywilnych zawiłościach życia ówczesnego – dosyć ponurego okresu w całej historii naszego Kraju. Jako kierowca miałem obliczaną wypłatę co miesiąc na podstawie kart drogowych i wypisanych na nich ilości przepracowanych i potwierdzonych podpisem dysponenta godzin. Jakiś czas podejrzewałem, że coś w tych wyliczeniach nie gra… Przez jeden miesiąc regularnie, dzień po dniu spisywałem zgodnie z karta drogową – czyli dziennym rozliczeniem pojazdu i kierowcy – ilości moich godzin. Koniec miesiąca – wypłata i stwierdzam naocznie, że moje przepracowane godziny „po drodze” naliczeniowej gdzieś „wcięło”. Idę więc do gł. Księgowej [ pani R.], by się dowiedzieć, że wg. Jej wykształcenia i pełnionej  funkcji – godzina składa się ze 100 [stu] minut, a nie jak mnie dotychczas uczono z 60 minut. I nie szło Tej Pani przekonać, że się myli, a to przecież o ok. 40% zaniżało moje zarobki… Jeszcze się na mnie obraziła, że jak ja śmiem  podważać Jej fachową wiedzę… Pełna Pomroczność Jasna… Idę więc do Jej Kierownika, przedstawiam sprawę, a Ten oczywiście obiecuje wyjaśnić to nieporozumienie. Ale tylko obiecuje.. Więc po upływie jakiegoś  czasu postarałem się o przyjecie mnie przez już nowego Przewodniczącego, by dalej dochodzić – ile to godzina ma minut...Już na drugi dzień po mojej rozmowie z Przewodniczącym nastąpiła reakcja ze strony Kierownika Finansów… Wezwał mnie do siebie, gdzie po wyjaśnieniu sprawy i obiecaniu zwrotu należnej mi różnicy w poborach za okres kilku miesięcy, przeszedł do całkiem innego i nieoczekiwanego tematu. Przedstawił się w tym momencie jako I sekretarz POP PZPR w PPRN i pyta mnie, dlaczego to nie opłacam składek partyjnych i nie przychodzę na zebrania…. Zdębiałem, bo nie wiedziałem kompletnie o co się rozchodzi… Okazało się – wg. Jego słów - których prawdziwości nigdy nie sprawdzałem – że ja w Wojsku byłem członkiem PZPR… Bardzo możliwe, że mój Dowódca Plutonu a równocześnie sekretarz tamtejszej POP w Wojsku, zapisał mnie do organizacji, nawet mnie o tym nie informując… Bo jak to by wyglądało, żeby kierowca Dowódcy Jednostki  mógł być obcy ideowo… I tenże Pan Kierownik – sekretarz pyta mnie, czy mam zamiar nadal ukrywać swoją przynależność do Partii, czy też ureguluję zaległe składki i zacznę czynnie uczestniczyć w życiu tejże organizacji… Dla mnie to już było za dużo… Oświadczyłem Mu więc, że wtedy i tylko wtedy będę członkiem jakiejkolwiek Partii, jeśli ja sam stanę na Jej czele, a z tą nomenklaturową – PZPR owską bandą nie miałem , nie mam  i nie chcę mieć nic do czynienia. Po tych słowach wyszedłem. Zaraz na drugi dzień – wezwany do kadr -  otrzymałem wymówienie z pracy, jako nie spełniający określonych warunków związanych z kategorią Prawa Jazdy a przewozem osób. Faktycznie, miałem tylko „trójkę” – czyli trzecią kategorię prawa jazdy [w tych czasach obowiązywał tak określany podział].  Nie miałem nic do gadania, więc wykorzystałem zaległy urlop i z dniem 2.05.1968 r.[dokładna rocznica mojej pracy w firmie] rozstałem się z PPRN. „Stuminutowa” Główna księgowa – jako osoba o wszelkich uprawnieniach do pełnienia tej funkcji pozostała na swoim stanowisku, a na koniec swojej tam pracy otrzymała nawet jeszcze „chlebowy” medal… A mnie pozostało chociaż mieszkanie, bo nie było ono służbowe, a normalne: ADM – owskie...W tamtych czasach nie było zbyt trudno o pracę na stanowisku kierowcy. Oczywiście im wyższa kategoria posiadanego prawa jazdy – tym łatwiej. Ale i samochodów typu Żuk, Nysa czy pickup było mnóstwo w użyciu w wielu firmach na terenie Szczecinka. A ja na dodatek byłem chociażby trochę rozpoznawalny z okresu pracy w Powiatowej Radzie. Tak więc bez żadnych trudności załatwiłem sobie pracę kierowcy Żuka w OSM Szczecinek [jeszcze w „starej” siedzibie Mleczarni przy dawnym pl. Nowotki]. Pracę podjąłem dopiero po dwóch tygodniach urlopu, jaki sam sobie użyczyłem po „rozstaniu” z PPRN. Jeździłem Żukiem rozwożąc po okolicznych wioskach napoje mleczne. Praca taka sobie, lecz nie o niej a o wykorzystaniu tegoż Żuka do pewnej „kryminalnej” akcji. Pewnie mnie za to już teraz [po 45 latach] nie posadzą, a chcę w ten sposób przedstawić łatwość w bezczelnym okradaniu wszystkiego, co państwowe – czyli niczyje… Mój kolega Adam postanowił się ożenić. Mieszkać nie chcieli z przyszłą żoną u żadnego ze swoich rodziców. Na poddaszu piętrowego i długachnego budynku gdzie mieszkał Adam znajdowało się sporo miejsca – nawet wyposażonego w okna – by dobudować jeszcze kilka dodatkowych pokoi. Więc do dzieła… Potrzebny materiał do budowy ścian; najlepiej jakiś lekki i dosyć termoizolacyjny. W tym czasie za dużego wyboru to nie było. A na dodatek - zakup takowego graniczył z cudem… Należało bowiem mieć różnego rodzaju pozwolenia, asygnaty, ze dwadzieścia pieczątek dwudziestu różnych decydentów… I znajomości, bez których ani rusz… Sprawa krótka dla dwóch kumpli – przejazd Żukiem przez Szczecinek i przegląd akurat trwających „socjalistycznych” budów. Na jednej z nich widzimy niedaleko od ulicy wielkie sterty płyt wiórowo – cementowych. W sam raz na budowę ścianek. Na dodatek w miarę lekkich. Pełno ludzi kręcących się po placu budowy, a my dwaj „na bezczelnego” - w środku dnia - podjeżdżamy pod te sterty i bez zbytniego pośpiechu ładujemy na Żuka ile tylko się zmieści, obserwując zachowanie resorów w samochodzie… Nikt, ale to nikt nie  zainteresował się kto i dokąd zabiera im sprzed nosa materiał… Płyt w zupełności starczyło na ścianki pokoju. Były potrzebne tylko dwie – jedna boczna i frontowa z drzwiami. W ten sam sposób gospodarczy „załatwiono” do pokoju drzwi – ale to już bez mojego udziału… Adam się ożenił, na weselu oczywiście byłem – nawet drużbą – zdjecie obok. Patrząc na wprost – z lewej strony ja, pośrodku Bożenka – sekretarka Wydziału Rolnictwa PPRN [razem ze mną – świadkowie], z prawej strony Adam, pośrodku siedzi sobie Pani Młoda – Daria [którą w tym momencie podszczypywaliśmy wszyscy stojący z tyłu]... Adam jeszcze długo pracował po moim odejściu w PPRN; nawet „Jego” służbowa, osobowa Nyska była wykorzystana na drugi rok podczas z kolei mojego wesela… 

Więzi

A ja sobie nawet polubiłem – jak na razie – kawalerskie życie. Mając wolną i tylko dla siebie chatę, można było polubić takie układy. Praca w Mleczarni mnie już się mocno znudziła – takie jeżdżenie „wokół komina” – bez żadnych wyjazdów „w Polskę”. Poszukałem i znalazłem inną pracę – w SZPT [Szczecineckie Zakłady Przemysłu Terenowego], gdzie z kolei były same dalsze wyjazdy z elementami do niklowania, lub po materiały tapicerskie typu Skaj, czy różnego rodzaju gąbki. W tym samym roku -  wykorzystując zaświadczenie z wojska o skończeniu kursu na kat. II Prawa Jazdy – zdałem egzamin na tę kategorię w LOK Szczecinek [25.04.1969]. Już z wyższą kategorią rozglądałem się pomału za bardziej płatną pracą. Ale póki co „śmigałem” po Polsce Nyską z SZPT… No i na jednym z takich wyjazdów do Szczecina zabrałem po drodze w Rzęśnicy oczekującą na przystanku autobusowym dziewczynę, która akurat chciała się dostać do Drawska Pomorskiego… Miała [i ma] na imię Krystyna, to był czerwiec – a w grudniu została moją żoną… We wrześniu tego roku – jeszcze przed ślubem – przeniosłem się z kolei do STW Szczecinek, gdzie jako kierowca samochodu ciężarowego [„łamaniec” – czyli Star 25 z naczepą] miałem obiecane większe zarobki.A te zawsze dopingują poszukujących pracy… i mających zamiar się żenić…
26 grudnia 1969 roku, wziąłem ślub w Kościele Parafialnym w Złocieńcu – odległym od miejsca zamieszkania przyszłej żony o 5 km. Gości do ślubu miał dowieźć Adam „swoją” [PPRN] Nyską osobową. Ale wcześniej po prostu „spijaniał” i ja – mimo że przecież Pan Młody - i też po kielichu dla „kurażu” przed ślubem – musiałem gości sam dowieźć. Pani Młoda tymczasem spokojnie sobie pojechała do naszego ślubu samochodem swojego szwagra Danka [Warszawa M20] do Kościoła. Jechaliśmy kolumienką samochodów, na czele z Panią Młodą. Grudniowe późne popołudnie, więc już ciemno. Przed samym kościołem w Złocieńcu zatrzymuje nas Milicja; zagląda do Warszawy i pyta o mnie – czyli Pana Młodego… A ja z tyłu w Nysce za kierownicą – nie całkiem trzeźwy… Podchodzą, otwierają drzwi – zapewne zalatuje ich typowy „chuch” od innych też siedzących tam gości weselnych; ale pytają mnie czy i ja przypadkiem nie „trafiony”… Ależ skąd, ależ gdzież tam znowu… a jak już „panowie władza” zatrzymali weselników – to należy się butelka weselnej – taka niby „brama”. Raczej chętnie przyjęli – bo to i mróz i nie wypada odmówić [i zapewne po to zatrzymywali śpieszących do ślubu]…Poszli sobie; a my do Kościoła… Wspominałem gdzieś wcześniej, że miałem w swoim dziecięcym życiu epizod ministrancki… To jednak, co przeżyłem na swoim ślubie a było niespodzianką Teściów - jakiś rodzaj „wystawnego czy uroczystego” ślubu - stanowiło dla nas obojga niezbyt przyjemne zaskoczenie.. Staliśmy / klęczeliśmy przy klęcznikach po obu stronach długiego Ołtarza. 





Musieliśmy cały czas obserwować tylko siebie, które z nas wstaje, które klęka… żeby to w miarę wyglądało zgodnie…Tak byliśmy skołowani pod koniec uroczystości, że Ksiądz musiał kilkakrotnie nas przywoływać do siebie – nie za bardzo „kontaktowaliśmy”…Samo wesele – typowo wiejskie. Członkowie kapeli – prywatnie rodzina Panny Młodej – pod koniec przyjęcia grali każdy inną melodię…Ogólnie bardzo udane weselisko…Mimo że, starsi z Rodziny wieszczyli coś złego dla naszego małżeństwa, jeśli już na samym początku osobno udawaliśmy się z domu rodzinnego w drogę do ślubu. I wywieszczyli…ale to dopiero za kilka lat… Mieszkaliśmy w moim dawnym, kawalerskim pokoju na ul. Koszalińskiej. Ja tymczasem zmieniłem samochód na Lublina po remoncie kapitalnym [dawny „łamaniec” poszedł ze starości na złom]. W lecie 1970 roku rozwoziłem [jako samochód wynajęty z STW] napoje chłodzące z Rozlewni w Czaplinku po okolicznych sklepach wiejskich. Żona Krystyna zamieszkała wtedy u swoich rodziców, gdzie z Czaplinka było znacznie bliżej niż do Szczecinka. Spodziewała się również dziecka; naszego pierwszego potomka. Poród odbył się w Szpitalu Powiatowym w Drawsku Pomorskim, chłopak duży i zdrowy. Gdzieś po trzech tygodniach dostaje telefon do miejsca pracy – już na „fajrant”, że u obojgu było Pogotowie Ratunkowe. Mówię Kierownikowi Rozlewni że zabieram samochód i jadę do Nich, ale żeby niekoniecznie o tym „donosił” do mojej firmy. Kierownik „swój chłop” ani przez chwile się nie wahał, jeszcze wyposażył mnie na drogę - i na „gościniec” dla teściów - po skrzynce   każdego z napoi tam rozlewanych, łącznie z piwem… To była akurat sobota… Więc obiecałem wrócić w poniedziałek przed rozpoczęciem pracy. Na miejscu okazało się że już po kłopocie. Lekarz pogotowia stwierdził jakieś lekkie zatrucie matki i dziecka karmionego piersią. No ale ja już zostałem do poniedziałku. Akurat na wsi; zaraz obok domu teściów – tak gdzieś około 50 m - odbywała się typowa wiejska zabawa. Bałem się zostawić samochód  przed domem, bo to różnie z udziałem podpitych uczestników [w tym moich niedawnych rywali] może się wydarzyć, więc wstawiliśmy tegoż Lublina do stodoły stojącej bezpośrednio na „teściowych hektarach” – z pół kilometra od domu – za innymi jeszcze domami i drzewami. Niedziela rano, jedni poszli do Kościoła – też zaraz obok domu teściów - a ja wyszedłem sobie na podwórze z piwkiem, spokojnie zapalić papierosa na świeżym powietrzu. Usiadłem na pieńku  do rąbania drzewa i co widzę…Od strony gdzie stała stodoła ciemny, wysoki nad domami dym. Jeszcze coś krzyknąłem w kierunku domu, chwyciłem za siekierę wbitą w pieniek i pobiegłem w tym kierunku. Po drodze słyszałem dzwon kościelny na trwogę – przerwano nawet mszę – i wybuchające jakieś odgłosy. Pięć niezbyt głośnych wybuchów [bo szóste koło w Lublinku było przedziurawione uprzednio] zobaczyłem również nagły słup ognia. To prawdopodobnie paliwo ze zbiornika pod wpływem temperatury i w ten sposób powstałego ciśnienia wyrwało gumowe połączenie wlewu ze zbiornikiem, no i  jak miotaczem ognia poczęstowało resztę stodoły… Co z tego, że zjechało się pięć zastępów straży pożarnej, jak już nie było co gasić. Stodoła pełna zboża po niedawnych żniwach, tylko częściowo wymłóconego, jakieś maszyny i zapasy typowo rolnicze i …”mój samochód”… Wszystko doszczętnie spłonęło… Nagle opanował mnie dziwny i taki jakiś zimny spokój… Poszedłem do wiejskiego sklepu, kupiłem dwa wina marki WINO [innych alkoholi mocniejszych tam nie było], i wśród płaczu żony oraz teściowej wypiłem je „z gwintu”. Zaraz też położyłem się spać… Obudziła mnie milicja w osobie porucznika [pochodzący z tej wsi], który razem z prokuratorem przybyli na miejsce zdarzenia… Od razu się przyznałem, że jestem „pod wpływem”, ale to od niedawna – na co mam wielu świadków… Przesłuchania  wszystkich prawie sąsiadów  domu teściów i  ich stodoły odbywały się w wiejskiej szkole [jeszcze tej „starej”], też blisko domu. Mnie po wstępnym bardzo przesłuchaniu i chyba trochę dla „otrzeźwienia” kazano czekać na korytarzu szkoły i nigdzie nie odchodzić. Porucznik MO, prowadzący to śledztwo już mi wyrokował dwa lata bezwzględnej odsiadki. Na końcu korytarza, na takim małym stoliku zobaczyłem telefon… Nie pamiętam jak, ale po podaniu do centralki [tak się wtedy dzwoniło] numeru domowego mojego brata w Krakowie – Nowej Hucie, niedługo zaraz otrzymałem połączenie. Może akurat centralka wiedziała, że to ktoś dzwoni ze szkoły i postarano się o szybsze połączenie… Jeszcze nie zdążyłem przedstawić Gienkowi całej sprawy, gdy porucznik MO chciał mi odebrać słuchawkę twierdząc, że jest to próba „zamącenia” tak dla niego czystej sprawy… Ja na to – proszę bardzo – na linii major MO [już wtedy miał taki stopień] z Komendy Wojewódzkiej – nie podałem skąd -  prywatnie mój brat… Ze służbisty porucznika zrobił się nagle dosyć  potulny chłopczyna…Oczywiście pozwolił na kontynuację rozmowy…Razem z prokuratorem próbowali mi jednak wmówić, że ten pożar to zapewne od niedopałka papierosa pozostawionego przeze mnie po wyjściu z samochodu w popielniczce, a jakiś żar mógł upaść przy okazji na podłogę… Ja im z kolei starałem się wytłumaczyć, że od ok. piątej po południu poprzedniego dnia do 8:30 rano następnego, to by zdążyła się prawdopodobnie spalić cała wieś, chyba że ten rzekomy żar z papierosa postanowił sobie całą noc odpocząć i dopiero rano rozpalić ognisko. Moją sugestią natomiast kierowaną do śledczych – po paru miesiącach śledztwa uznaną za oficjalną przyczynę – było mniej więcej takie oto zdarzenie. Poprzedniego dnia na wsi odbywała się zabawa, rano zaś należało przecież iść na godz. 8:00 [jedyna msza w tym dniu] do Kościoła – jak w każdą niedzielę. Stodoła teściów stała tuż przy drodze prowadzącej z koloni wsi, na której było kilka zamieszkałych domów. Już ze dwa tygodnie nie spadła ani kropla deszczu, wszystko wokół wysuszone na przysłowiowy pieprz. Ktoś skacowany [niekoniecznie] śpiesząc na Mszę świętą, na razie z zapalonym papierosem w ustach idzie za stodołę, by po prostu się odsikać. A to już ostatnie miejsce przed Kościołem, gdzie można było spokojnie wykonać tę konieczną czasami czynność. Rzuca niedbale papierosa na ziemię, przydeptując albo i nie niedopałka i rusza dalej w drogę, by pokazać wszystkim obecnym jaki On to praktykujący katolik. W duchu zaś marzy o jak najszybszym zakończeniu mszy i w te pędy do wiejskiego sklepiku dla skonsumowania obojętnie jakiego płynu, niekoniecznie schłodzonego… Oni swoje, ja swoje.. W międzyczasie na miejsce przyjeżdża powiadomiony przez odpowiednie władze Dyrektor STW – Pan Stefan A. z dyspozytorem Wacławem O. Obaj bardzo przejęci i podenerwowani… Co Ty najlepszego zrobiłeś, chłopie… Że mnie tymczasem co i rusz wzywano na kolejne „dosłuchania” więc nawet nie wiem, kiedy odjechali. Jeszcze zdążyłem poprosić Dyrektora o trzy dni urlopu, by ochłonąć, a On tymczasem będzie miał czas się zastanowić, co począć ze mną. Kierownik Rozlewni kategorycznie potwierdził, że pozwolił mi na ten wyjazd, co sam Dyrektor mi zakomunikował, bo po drodze do tego pożarowego wypadku odwiedził Kierownika w Czaplinku. Po trzech dniach zgłosiłem się do bazy STW w Szczecinku, gdzie kazano mi cierpliwie czekać na przyjazd z Koszalina Dyrektora, który to został tam akurat dziś wezwany do Wojewódzkiego Związku właśnie w tej sprawie. Dyrektor Stefan A. powrócił jeszcze przed godziną 15:00, oczekiwany szczególnie przeze mnie. Zawołał dyspozytora Wacława O. i mnie do siebie, wyciągnął skądś pół literka i w te słowa : On jadący z duszą na ramieniu do swoich przełożonych w Koszalinie, o mało co nie dostał pochwały za tak znakomite rozegranie problemu jednego z dwóch Lublinów, będących wtedy na stanie naszej bazy. To już były mocno przestarzale samochody, kłopotliwe i w naprawie i eksploatacji, każdy chciał więc w jakiś sposób się ich pozbyć. Więc poradzono Mu – oczywiście w żartach – że mając takiego kogoś na bazie jak ja, śmiało niech mi przekaże drugiego Lublina  dla „załatwienia” go w podobny sposób i tym samym pozbędzie się raz na zawsze kłopotów. Wtedy przyznałem się Im do dosyć „wszechmocnej” roli mojego brata… Na drugi dzień przydzielono mi całkiem sprawnego Stara z przyczepą, którym jeździłem kilka lat.  Ale też dla zamknięcia ust wszystkim źle mi życzącym na wsi u teściów; już za dwa dni - niewiele myśląc - pojechałem do nich [60 km] całym zestawem, przejechałem trąbiąc po całej prawie wsi, podjechałem pod sklep po byle jakie zakupy – bo stamtąd wieści najszybciej się rozchodzą – wypiłem herbatę, zabrałem żonę z synkiem do samochodu i z powrotem do Szczecinka…Niedługo po powrocie do Szczecinka chrzciliśmy naszego synka w Kościele imieniem; na które to długo nie mogliśmy się zdecydować. Otrzymał więc ostatecznie imię Artur [na drugie Bronisław]. Urządziliśmy nieduże przyjecie z tej to okazji i właśnie o tym chciałem kilka słów napisać. To nie te czasy, co dzisiaj… Każdy kawałek czegoś lepszego do zjedzenia – a nawet do wypicia trzeba było załatwić , wykombinować czy jak to tam jeszcze nazwać. Mnie przypadło oczywiście w udziale zaopatrzenie w alkohole,  napoje i co tylko się da na stół do jedzenia. I właśnie o tym tu wspomnę. Modny był wtedy „ajerkoniak” swojej roboty oraz „przepalanka” [niektórzy określają jako „przypalanka”]… Przepalanka to prosta sprawa – chociaż są różne sposoby i recepty na jej sporządzenie. Ja np. preferuję skórkę chleba maczaną kilkakrotnie w cukrze, podpaloną następnie nad wódką nalaną do jakiegoś naczynia i ten skapujący, stopiony pod wpływem temperatury cukier razem ze spalonym chlebem dają taki specyficzny posmak… Potem tym płynem zaprawia się już w butelkach przygotowany alkohol. Kombinacja większa jest natomiast z „ajerkoniakiem”, bo to cholerstwo potrafi się „zwarzyć”, co i mnie  właśnie się przytrafiło przed samym tym ważnym przyjęciem – na kilkadziesiąt minut przed wyjściem do Kościoła…Czemu tak późno zabrałem się za przyrządzanie likieru?. Bo dopiero przed momentem ktoś mnie obdarował butelką bimbru - a ten najlepiej sprawuje się - wg. mnie - w czymś zabijającym jego "drożdżowy" zapach i posmak [którego ja od zawsze nie znoszę]...  Co więc robię?.. Łapię za całkiem nową pieluchę z tetry [tylko takie wtedy się używało] i przecedzam ten „zwarzony” alkohol… Nawet mi to się w miarę udało, ale… Akurat Krystyna [moja żona] karmiła Artura a Jemu się „ulało” – no, trochę mu wyciekło z buzi… Krystyna łapie za pierwszą lepszą pieluszkę, by wytrzeć buzię chłopaczkowi i…oczywiście akurat za tę, przez którą cedziłem alkohol… Artur pluje, ucieka z głową, no ale cóż… Lekko „spijaniały” i niedługo potem śpiący uczestniczył w swoim własnym chrzcie… Ale był najspokojniejszym spośród kilku „hurtem” chrzczonych w tym samym momencie dzieciaków… Przespał swoje chrzciny… Dorastał dosyć zdrowo, gdy nagle Krystyna zachorowała na żółtaczkę… Miał wtedy około siedem miesięcy. Krystynę zabrano na oddział zakaźny do szpitala w Wałczu, a ja zostałem sam z niemowlakiem w domu. Do domu zjechała ekipa SANEPIDU z chemikaliami i przeprowadzono gruntowną dezynfekcję – łącznie ze śmietnikiem na zewnątrz. Sprzątania po tej akcji na całe godziny. 

Jakoś 
dałem sobie radę. Na zdjęciu Artur ze mną w parku na spacerze właśnie w tych dniach „tacierzyńskiego” urlopu. Faktycznie załatwiłem sobie urlop, czy też otrzymałem zwolnienie chorobowe z tytułu opieki nad dzieckiem – nie pamiętam -  na cały, ponad miesięczny pobyt Krystyny w szpitalu. Gotowanie kaszek, pranie pieluch, kąpiele w warunkach grzania wody na maszynce elektrycznej lub grzałką i wszelkie inne czynności związane z opieką nad takim małym szkrabem...Dlaczego w tym momencie nie poprosiłem o pomoc teściowej?. Dziś dokładnie nie wiem tego, ale widocznie chciałem coś udowodnić i sobie i innym. No i jakoś się udało. Doczekaliśmy cali i zdrowi do powrotu Krystyny ze szpitala. I tu muszę chylić czoło przed rolą żony i matki w domowym ognisku. Przecież ja pracując normalnie na co dzień w firmie, to faktycznie odpoczywałem w stosunku do pracy w domu - mając pod opieką dzieciaka… A niektórzy niedoświadczeni w sposób podobny do mojego przypadku ośmielają się określać kobiety i matki niepracujące zawodowo w pogardliwym tonie, jako „siedzące w domu”. Zapewne 90% mężczyzn – tatusiów nie zdaje sobie sprawy z uciążliwości i złożoności tych zadań domowych a w pierwszych dniach chętnie by uciekło z powrotem do pracy poza domem… Nie piszę tych słów po to by się chwalić moją wytrzymałością, lecz jako doświadczony przez tego typu przymusowy [nie do końca] przypadek samotnego  „tatusiowania”. Chyba po tamtym to okresie pozostał we mnie odruch samoobrony przed jakąkolwiek opieką nad czyimkolwiek dzieckiem… Później już te pierwsze samodzielne kroki chłopaczka – najpierw na terenie tzw. „małpiego gaju” - trawiastego placu porośniętego gdzieniegdzie drzewami i jakimiś krzaczkami – najbliższego mieszkaniu na ul. Koszalińskiej miejsca schadzek matek z dziećmi. Teraz tam stoją bloki mieszkalne…Muszę jeszcze tu wspomnieć o bardzo ważnym wydarzeniu w moim życiu, kiedy to na krótko przed przyjściem na świat Artura umiera mój Ojciec w dalekim powiecie gorlickim. Wspominałem o tym na stronie ”Opowieści  prawdziwe” tego bloga, więc po prostu teraz tu „wkleję” skopiowany materiał: 
„Od kilku już lat mieszkam w Szczecinku, ożeniłem się itd. Umiera mi Ojciec w mojej rodzinnej miejscowości - krok na mapie od Szczecinka - w powiecie Gorlice. Pojechałem na pogrzeb, przywitania, spotkania z rodziną bliższą i dalszą, w której to miałem dwóch rodzonych braci - ówczesnych milicjantów //a to ważne//. Wszyscy jesteśmy na nabożeństwie pogrzebowym w kościele;  przed wyprowadzeniem trumny z kościoła proboszcz zaprasza nieoczekiwanie najbliższą rodzinę do zakrystii. Idziemy //w tym dwóch braci milicjantów, po cywilnemu//. Proboszcz oznajmia nam, że jego decyzją żaden z księży nie poprowadzi ceremonii pochówku, jeśli rodzina nie ureguluje należności za pogrzeb jeszcze z czasów wojny //1943r //. Zmarł wtedy mój młodziutki brat, którego nie miałem okazji poznać. Pełne zaskoczenie i konsternacja. Przed samym pogrzebem. Chwila rozmów, bo co by nie mówić, to trochę miało kosztować //nie pamiętam, ile//. Nagle mój najstarszy brat /dosyć wysokiej rangi oficer MO sięga pod marynarkę. Rodzina zamarła, bo wiedzieliśmy //i widzieliśmy// przypięty tam pistolet. Ale On z pełnym spokojem i uśmiechem politowania wyjmuje portfel, bez słowa płaci.. Dalej to już było normalnie, a my we trzech braci i dwóch szwagrów - przy pomocy jeszcze kuzynów - zajęliśmy się transportem trumny..itp..itd.” 

Tak się jakoś układa, że Artur urodził się niedługo po śmierci mojego Taty, zaś syn Artura – mój wnuk Wiktor – niedługo po śmierci mojej Mamy. Wypada wiec z kolei, że przed narodzeniem prawnuka – syna Wiktora ja sobie odejdę z tego świata…Albo będę namawiał Wiktora, by za szybko nie starał się o potomstwo... 
W październiku 1972 roku przychodzi na świat córka Alicja, a my nadal gnieździmy się w jednym pokoju. Dopiero w grudniu 1974 roku dostajemy mieszkanie dwupokojowe na 4 piętrze w bloku przy ul. Żukowa. Mieszkanie to „wywalczyła” tak naprawdę Krystyna - interweniująca u posła Ziemi Koszalińskiej pochodzącego ze Złocieńca – czyli bliziutko poprzedniego swojego miejsca zamieszkania. Mieszkanie które dostaliśmy, stało kilka dobrych lat puste – bo od samego początku powstania tego bloku mieszkalnego. Widocznie było przetrzymywane dla kogoś niespodziewanie potrzebnego ówczesnej władzy Szczecinka. Zaschnięte, kilkuletnie plamy farby olejnej, którą malowano kaloryfery i dochodzące do nich rurki znajdowały się nie tylko na podłogach z płytek PCV – dookoła pozostawionych jeszcze na pamiątkę pojemników z zaschniętą farbą, ale i na części ścian, po których te rurki przechodziły. Ale dla nas to był i tak EDEN… Parę dni i nocy spędziliśmy na czyszczeniu tych plam z farby. Czym tylko się dało i było pod ręką, a więc rozbitymi szybami, cegłą, żyletkami – pod rozpuszczalnikiem jakoś nie chciały zejść. Ale w końcu się nam udało i przy pomocy kolegów z Zielonej przeprowadziliśmy się już na fest… Radocha niesamowita, bo to i kuchnia,  łazienka, balkon oraz dwa pokoje. Raptem 46 m kw. Konieczna oczywiście „parapetówa” i same ochy, achy… Jeszcze powrócę na chwilę do urodzin Alicji…Teściowa tak przy okazji poszła zameldować do Urzędu przyjście na świat swojej Wnuczki i coś Jej się troszeczkę „poprzestawiało”. W Urzędzie Gminy zameldowana jako Alicja, na plebani jako Alina – niby podobne lecz jednak całkiem inne imiona. Myśmy wszyscy w końcu „zbaranieli” i nie wiedzieliśmy dokładnie jak wołać na córkę. No więc ALA też musiało wystarczyć. Sprawa ostatecznie się unormowała, gdy Alicja otrzymała swój Dowód Osobisty… Niestety, pomiędzy nasze małżeństwo wkradł się najpierw malutki, a później coraz groźniejszy cień. Nie zaleczony od razu rak rozkładu zaczął roztaczać wokoło swoje macki, jeszcze na starym mieszkaniu jednopokojowym. Zapewne jesteśmy oboje po trochu winni, lecz muszę przyznać, że ja z moją zawziętą naturą - trochę bardziej. Coraz częściej chciałem udowadniać sobie i Krystynie, że doskonale się obejdę bez żony. Na dodatek zabiegałem mocno o pracę na okrągło w delegacji, po to też zmieniłem samochód na wywrotkę, a to oznaczało prawie że ciągłe delegacje. No i oczywiście świętością nie grzeszyłem… Wypłaty comiesięczne to i owszem oddawałem regularnie w całości do domu – mnie prawie w zupełności wystarczały „lewe” dochody, a tych w światku kierowców wywrotek nie brakowało w owych czasach [a i pewnie teraz też]. W roku 1976 – już gdzieś pod koniec października kuzynka Krystyny – Halina podpuściła mnie, bym zaczął od nowa jakąś naukę. A ja, po niedługim czasie przejęty tą ideą; zabrałem świadectwo przejścia do trzeciej klasy Technikum i poszedłem z nim do sekretariatu Ogólniaka. Tam trochę kręcono nosem, że to za późno, bo już początek listopada, ale…mogłem nawet po rozmowie z Dyrektorką Szkoły rozpocząć od trzeciej klasy Liceum. Wolałem jednak rozpocząć od drugiej, po kilkunastoletniej przerwie. Było to Liceum Ogólnokształcące dla Pracujących Zaoczne, w którym nauka wyjątkowo mi szła sprawnie. Mieliśmy indeksy, egzaminy semestralne i wspaniałą paczkę kumpli i kumpelek, dojeżdżających z Połczyna, Złocieńca, Czaplinka a nawet Wałcza – że wymienię tylko te bardziej rozpoznawalne miejscowości. Większość z nich mieszkała w czasie zajęć na stancjach. Część oczywiście było też miejscowych. Brzydko się chwalić, ale od następnego już semestru czwartego, aż do końcowego ósmego byłem wyróżniany za bardzo dobre wyniki w nauce. Na świadectwie maturalnym z ocen końcowych objętych planem nauczania mam tylko  jedną czwórkę – z propedeutyki nauki o społeczeństwie. Reszta piątki [w pięciostopniowej skali ocen]… Jakie ja zawzięcie „ideologiczne” walki toczyłem z wykładowcą tego przedmiotu.. Ze mnie zagorzały antykomunista i po drugiej stronie beton partyjny próbujący - nam w klasie - wmówić wyższość panującego wtedy w Polsce ustroju lat 70 – tych nad wszystkimi innymi na świecie. A że od czwartego semestru byłem już wójtem klasowym i członkiem samorządu uczniowskiego całej szkoły, więc stałem się kimś rozpoznawalnym. Na dodatek naprawdę nauka szła mi jak po maśle, a ten partyjniak zaczął mnie straszyć, że mnie „usadzi” i  nie dopuści do matury. No to ja w zamian obiecałem Mu, że na złość wybiorę sobie jako przedmiot wybrany właśnie propedeutykę i zażądam matury komisyjnej w obecności przedstawiciela Kuratorium. Facet po prostu „wymiękł”, a ja w przypływie jakiejś nutki dobrotliwości zgodziłem się łaskawie z jedyną na świadectwie czwórką. A z przedmiotów wybranych -

grupka z naszej klasy - pośrodku ja [z papierosem] -   zdecydowałem się  na fizykę i chemię. Ktoś gdzieś pokręcił i zamiast chemii przyszło mi zdawać geografię [ruchy górotwórcze Ziemi – powstawanie Sudetów].. Jakoś wybrnąłem zwycięsko z tej pomyłki.. Miałem za to przez tą czwórę z propedeutyki drugi wynik w całej szkole… Pal go licho…Jakie to były piękne i niezapomniane trzy lata… Maturę zdałem 29 maja 1979 roku i stałem się tym samym „świadomym” obywatelem  w wieku 34 lat…Ciężko nam przychodziło rozstawać się z klasą i zawartymi tam; nie tylko natury koleżeńskiej przyjaźniami...

Pod koniec roku pracowałem z dwoma innymi kolegami „na delegacji” w Pile. Dosyć duża budowa z głębokimi wykopami pod rurociąg, który miał przebiegać nawet pod rzeką. Kilka barakowozów służących jako magazynki, szatnie i pokoje śniadaniowe dla pracowników oraz biuro kierownika. Mieszkaliśmy w hotelu, lecz od czasu do czasu jeździliśmy do domu w Szczecinku. Samochody garażowaliśmy na placu przy barakowozach. Któregoś dnia po przyjeździe rano ze Szczecinka na budowę zobaczyłem kręcącą się milicję i u mnie w samochodzie wybitą boczną szybę. Okazało się, że w nocy było włamanie do barakowozów i z magazynu wykradziono co cenniejsze elektronarzędzia. Po co natomiast wybito w moim aucie [Star 25 – wywrotka] szybę, to nie mam pojęcia. Może chciano tym samochodem odwieźć skradziony łup, lecz nie udało się „odpalić” auta. Ta wybita szyba prawdopodobnie uratowała mnie przed większymi kłopotami. Jeszcze się dobrze nie rozglądnąłem po kabinie i nie zdążyłem nawet posprzątać dokładnie kawałków rozbitej szyby, gdy podszedł milicjant i nawet grzecznie poprosił o podwiezienie ich dwóch [bo był i drugi] na komendę. Wcześniej skończyli oględziny miejsca włamania, a nie mieli czym się dostać na Komendę. Proszę bardzo – wsiedli do kabiny [jeden na maskę silnika] i podjechaliśmy pod komendę, po czym wskazali, bym wjechał do środka przez akurat szeroko otwarta bramę. Bo i mnie przecież wypada przesłuchać, jako codziennego bywalca na tej budowy i w tych barakowozach.. Musieli mieć wcześniej uzgodnioną przez krótkofalówki wersję, tak akurat wtedy otwartej szeroko bramy. Brama za mną, gdy tylko wjechałem - momentalnie się zamknęła, a mnie poproszono – już znacznie ostrzejszym tonem – do Dyżurki. Tam kazano zdać wszystkie rzeczy, jakie miałem przy sobie, pasek, sznurówki i „na dołek”. A ja nie wiem o co się rozchodzi…Gdzieś po godzinie wezwano mnie na przesłuchanie do odpowiedniego pokoju, gdzie okazano mi moją podręczną torbę, którą trzymałem w kabinie samochodu, a z niej wyciągnięto na biurko… dwa komplety specjalistyczne służące tylko i wyłącznie do „podkręcania” ilości przejechanych kilometrów w liczniku samochodowym. Były tam więc dwa silniczki z odpowiednimi wyprowadzeniami, dwie plombownice, zwitki drutu do plombowania i pokaźna garść samych plomb. Plecy momentalnie mokre i zimne od potu… Tysiące myśli przelatuje przez głowę. I znowu, jak w przypadku pożaru samochodu spada na mnie obojętność i zimny, a dziwny spokój. To nie moje i już… I po co w końcu miałbym mieć aż dwa komplety… Ktoś złośliwie mi podrzucił; po to musiał wybić szybę. Tutaj tylko dodam, że my - kierowcy z wywrotek montowaliśmy do swoich kabin prywatnie zakupione zamki samochodowe najlepszej jakości, a niektórzy nawet zamykali kabiny na kłódki za pomocą specjalnie przyspawanych skobli. Tak samo wymienialiśmy stacyjki samochodowe na odpowiedniej jakości od zachodnich aut osobowych. Po kilkunastu minutach i moim zdecydowanym sprzeciwie co do właścicielstwa tych obciążających dowodów – z powrotem na dołek. Pobrano odciski palców, zerwano do ekspertyzy plomby z licznika i skrzyni biegów jeszcze w mojej obecności i podpisaniu odpowiednich protokołów. I więcej w tym dniu mnie nie przesłuchiwano. Przyszedł wieczór, ja sam w celi, obchód dyżurnego milicjanta i rozmowa… Nie; najpierw chciałem papierosy, bo mi się skończyły – a dano mi przy zatrzymaniu moje własne pod celę. Podpowiedziałem, że w depozycie mam odpowiednią kwotę, za którą można by kupić nie tylko papierosy. Jakiś uczciwy chłopina z tego milicjanta, bo na moja propozycję że przydałaby się jeszcze butelka dobrego wina z rodzaju Mistella czy Lakrima – a najlepiej to dwie + jakieś herbatniki  – po niecałej godzinie wszystko to znalazło się pod celą razem z tym samym milicjantem i kolejnym protokołem - zmiany kwoty pozostawionej w depozycie aresztu. Co do grosza rozliczony [prywatnie] koszt zakupu. I tak przy tych dwóch butelkach wina przegadaliśmy pół nocy z sierżantem milicji. Z początku oczywiście byłem mocno „spięty” w sobie, bo cholera wie, co za zadanie ma ów milicjant.... Funkcjonariuszy ogólnie było więcej, ale ten musiał być ich szefem podczas tejże zmiany. Trudno to sobie wyobrazić, ale to On usilnie mi odradzał przyznawanie się do czegokolwiek, a już naprawdę nie interesowało Go zupełnie – jaka jest prawda… Co nieco wiedział jednak o mojej sprawie, bo czytał protokoły z przesłuchań zatrzymanych tam „gagatków”. Byłem jeszcze ze dwa razy przesłuchiwany; w międzyczasie w domu w Szczecinku – ku przerażeniu żony - przeprowadzono gruntowną rewizję; łącznie z piwnicą. Znaleziono tylko bloczek kart drogowych, które to każdy kierowca będący dłuższy czas w delegacji musiał mieć, bo przecież nie mógł jak zwykle, co dzień pobierać nowych od dyspozytora...Jak minęło ustawowe 48 godzin, pomyślałem – wsiąkłeś, bracie Polaku na dłużej. Ale nie; po 52 godzinach jeszcze raz mnie przesłuchano, porównując z pierwszymi zeznaniami i oświadczono, że na razie jestem wolny do czasu przyjścia wyników ekspertyzy specjalistycznej. Pomyślałem sobie : „nawijaj sobie zdrów – nie ze mną te numery”; kto bowiem z poważnych specjalistów ma niby czas badać tak błahą sprawę, kiedy z ważniejszymi czeka się po kilka miesięcy, a nawet lat… Zabrałem samochód, wróciłem na budowę, a tam już oczekiwała mnie wiadomość, że mam zjechać z delegacji na bazę w Szczecinku. Dyrektora Stefana A. – tego z czasów pożaru - już na bazie nie było. Był za to nowy – który dla swojego chyba bezpieczeństwa i wygody słuchał się starych biurowych wyjadaczy, a jedna z tych osób serdecznie mnie znielubiła. Wiem za co, i aż głupio o tym wspominać. No ale.. było to swego czasu w Jubilatce, gdzie niezbyt trzeźwa - ta właśnie osoba - przysiadła się do naszego „wywrotkowiczów” stolika, nachalnie żądając postawienia jej dobrej lampki wina. Pierwszą wypiła – żąda następnej. Przy trzeciej zareagowałem – a też byłem już pod wpływem... Na uprzejme odejdź; nie reagowała… Nieuprzejme wyp……aj też ją nie ruszało. Dopiero uchwyt za kołnierz z wyprowadzeniem do szatni i znajomego szatniarza pozbawiło nas jej towarzystwa… Pijana - a zapamiętała… Od tego czasu byłem jej wrogiem nr 1; mimo że pochodziliśmy z sąsiednich wiosek. Tak więc najpierw za jej doradztwem dostałem „dyscyplinarkę”, lecz po krótkiej, acz stanowczej rozmowie mojej z nowym Dyrektorem i Kadrową została rozwiązana ze mną umowa o pracę „za porozumieniem stron”… I nie odwoływałem się tym razem do pomocy brata, a sam zdołałem wytłumaczyć Dyrektorowi D. – przy niespodziewanym poparciu Pani Kadrowej, że nie powinien być „świętszy od milicji i prokuratora” – którzy to nie dopatrzyli się [podobno na razie] mojej niezaprzeczalnej winy. Tak skończyła się prawie dziesięcioletnia „kariera” kierowcy w STW. Te niby „moje” plombownice oddano później, jako niczym nie różniące się od oryginałów, do działu technicznego firmy… Widocznie ten sam fachowiec, na tych samych maszynach zrobił nie tylko jedne kamienie [tak się nazywają elementy czynnie znakujące w plombownicach]… Więcej o tej sprawie przez ostatnie trzydzieści parę lat nie usłyszałem…

Ta sama Pani M. – ówczesna Kadrowa z STW, a prywatnie żona Komendanta Powiatowego Milicji przy rozliczaniu się moim z firmą podpowiedziała mi – niby od niechcenia – że wie o ewentualnej pracy dla mnie… Mianowicie w OSM [Okręgowa Spółdzielnia Mleczarska] Szczecinek poszukują kogoś – najlepiej jako tako zaznajomionego z transportem – do prowadzenia rozliczeń kierowców STW, pracujących ze swoimi samochodami na usługach w OSM. Wg. Niej idealnie do tego pasowałem; przy okazji wszystkich tych kierowców znając… I tak oto zostałem na długie lata pracownikiem Mleczarni… Praca za biurkiem w żaden sposób mi jednak nie odpowiadała. Żmudna i codzienna weryfikacja kart drogowych kierowców dowożących mleko ze zlewni czy wykonujących inne usługi transportowe, doprowadzała mnie do „rozpaczy” [mnie, który ich ewentualne próby jakichkolwiek „przekrętów” znał na pamięć]… Dlatego cudzysłów przy słowie rozpacz, bo to nic trudnego - tylko „upierdliwego”… Dobrze, że trafiłem na Kierownika Działu - Ireneusza Kozłowskiego – wtedy na Pan, a później i do dzisiaj serdecznego kolegę… Nawet troszeczkę młodszego niż ja… Dlatego teraz, wspominając z Nim niekiedy „stare, dobre czasy” wymagam zwracania się do mnie per Pan - oczywiście w żartach – dla zrównoważenia wcześniejszych moich odzywek. Przepracowałem na tym miejscu przeszło rok, poznając przy pomocy już później Irka - a nie Pana Kierownika - wszelkie możliwe układy w firmie, potrzebne dla „spokojności” w codziennej pracy. Przyłączyłem się też do organizatorów corocznego Balu Mleczarza gdzie prym wiódł oczywiście Irek, pomagając jak umiałem w dekoracji sali balowej, czyli dawnej stołówki, doraźnej świetlicy zakładowej dla przeprowadzania zebrań załogi itp. Naczelnym i niezastąpionym kierownikiem organizacyjnym tychże Balów był Pan Jan Hełmiński. Dlatego tak oficjalnie podaję Jego nazwisko, bo zawsze i do dziś nie mógłbym powiedzieć o tym Panu – niestety już nieżyjącym – jednego złego słowa.  Po drugim z kolei balu, które odbywały się zawsze na początku lutego i po moim już znacznie większym zaangażowaniu technicznym w dekorację Sali, przejawiającym się w różnego rodzaju obracające się kule, znikający księżyc, jakieś biegające napisy i dojąca się autentycznym mlekiem krowa ze styropianu, ruszająca przy okazji głową nad wiechciem siana, zostałem wezwany przed oblicze samego Wodza, czyli Pana Prezesa Cezarego Flora – wspaniałego człowieka i urodzonego mleczarza. I tu po raz pierwszy w luźnej rozmowie zostałem nazwany „Brunek”, a nie Bronek jak mam na imię – i tak już zostało w Jego nazewnictwie do końca.. Pan Prezes, wiedząc już zapewne [od Pana Jana Hełmińskiego] o mojej niechęci do prac biurowych zaproponował mi stanowisko elektronika – automatyka zakładowego. Na moje tłumaczenie, że przecież ja kompletnie nie mam pojęcia o tym zagadnieniu, kategorycznie zaprzeczył twierdząc, że przez wszystkie poprzednie lata nie widział na Balu Mleczarza takiej „dyskoteki” jak przy i po wykonaniu moich pomysłów. A zaznaczył przy tym, że przecież dotychczasowe drobne naprawy automatyki dokonywali zakładowi elektrycy, którzy sami byli na balu pod wrażeniem moich dokonań. No więc w czym rzecz? Na dodatek pensja odpowiednio wyższa… Widząc autentyczne zainteresowanie Prezesa powierzeniem mi stanowiska automatyka, trochę bezczelnie wykorzystałem moment i zaproponowałem objecie „schedy” po stanowisku „transportowca” dla mojej żony Krystyny, też po Ogólniaku. Zaklepane, zatwierdzone… i dopiero rozpoczęte prawdziwe kłopoty ze spotykaną i w pracy i w domu żoną… A już jesteśmy prawie że na stopie wojennej…

Bal Mleczarza – z lewej strony [z tortem] Prezes Cezary Flor, obok Mietek Bobryk. To jeden z trzech tortów, które otrzymałem tego wieczoru - na tym balu - w uznaniu…  wtedy mnie nazywano” bąbel” – wymysł Irka.
…To jednak później. Na razie zająłem się przygotowaniem mojego miejsca pracy. Moim bezpośrednim zwierzchnikiem został naprawdę najlepszy fachowiec mleczarstwa w naszej i nie tylko naszej firmie. A był nim nieodżałowanej pamięci Jan Hełmiński – Kierownik Produkcji całego Zakładu. Miejsca do wyboru dla zbudowania sobie od podstaw pokoiku na warsztat automatyka było mnóstwo. Wybrałem jeden z korytarzy parteru, obok Proszkowni Mleka – najbardziej zautomatyzowanego działu. I obok masłowni – z której to produktów mogłem korzystać do woli. Bo to nie tylko samo masło, ale i surowiec do jego produkcji, czyli słynna śmietana kremowa o najwyższej z możliwych zawartości tłuszczu, jak i świeżutka maślanka, która po odstaniu swojego czasu w cieple i „dokwaszeniu” się, a następnie schłodzeniu, była wyśmienitym napojem – nawet jako „zapitka” pod alkohol…Jednym słowem – tak „z głupia frant” – „jak ślepej kurze ziarno” dostała mi się fucha – marzenie...Pokoik wybudowałem od podstaw z zakupionych przez zakład specjalnie na ten cel płyt wiórowych, przy nieznacznej pomocy zakładowego stolarza. Instalację elektryczną robiłem sam, tylko podłączenie do zakładowej sieci wykonali elektrycy. Pokoik i wyposażenie, jakie sobie tylko życzyłem… Miałem nawet maleńką, zegarmistrzowską tokarko – frezarko – wiertarkę stołową – z odzysku złomowego, po małym remoncie całkowicie sprawną. Była to nigdzie niezarejestrowana w spisach zakładowych maszyna, którą mi później bezczelnie skradziono podczas mojego urlopu….Naprawdę wiem kto na nią najbardziej się „czaił”…Zostałem więc zatrudniony poniekąd w moim – od czasu budowy w dzieciństwie pierwszych telefonów – wymarzonym fachu…Jako automatyk miałem z początku – dopóki nie poznałem cokolwiek z automatyki poszczególnych działów - doprawdy lichą wiedzę. Po prostu uczyłem się na swoich błędach. Nikt się w Zakładzie konkretnie na tym nie znał [ja też nie] i  naprawdę proste czynności zlecano jeszcze jakiś czas „prywaciarzowi” dojeżdżającemu z Poznania. Asystując przy naprawach, podglądając i ucząc się tym samym od Niego, potrafiłem niemal to samo wykonać już po paru Jego wizytach – tyle tylko, że nie zawsze na początku miałem zapasowe części. Ale i z tym sobie później radziłem, zamawiając je w odpowiednich firmach – nawet na zapas. Nikt mnie nie sprawdzał z konieczności zamówień a ja nawet nie myślałem o jakichś „przekrętach”. Za fajna była ta „fucha” – którym to określeniem czasami się nazywa przyjemną pracę – by ją stracić. No oczywiście - „po boku” naprawiałem jakiś drobny sprzęt domowy w postaci radyjek tranzystorowych, młynków do kawy, prodiży, suszarek do włosów czy czegoś  podobnego, ale to przeważnie pracownikom zakładu – łącznie z prezesami…Czułem się coraz mocniejszy w swojej „przydatności” wewnątrzzakładowej. Aż nadszedł czas 


SOLIDARNOŚCI
                                                   


 Jan Pietrzak, Kabaret Tey i inni.... Kliknij kolejny obrazek...
                            
 Przez pierwszy miesiąc – wrzesień z zapartym tchem, jak i miliony Polaków śledziłem wypadki w Gdańsku i innych głośnych wtedy na całym świecie miejscach w rozdygotanej Polsce. Już pod koniec września 1980 roku dawni [i jeszcze przecież wtedy obecni] ważni członkowie CRZZ i Rady Pracowniczej w naszej firmie próbowali stworzyć coś na kształt powstającej Solidarności. Mnie, jako genetycznie chyba ustawionemu „antykomuchowi” coś tu brzydko zapachniało...Sami pracownicy umysłowi chcą tworzyć Nowy Związek Zawodowy?...Skrzyknąłem kilku chłopaków z kręgu mechaników, chłodniarzy, elektryków i postanowiliśmy z zaskoczenia wyprzedzić tamte próby. Nie wiedzieliśmy kompletnie jak to w ogóle rozpocząć więc ja, jako prowodyr udałem się do istniejącego już w Szczecinku MKS [Międzyzakładowy Komitet Strajkowy], by zasięgnąć rady od działaczy z takich olbrzymich na warunki szczecineckie Zakładów jak A22, Płyty Wiórowe, czy chociażby kolejarze. Wtedy jeszcze wszyscy dla wszystkich byli mili i uprzejmi. Tak więc zaopatrzony w odpowiednią wiedzę i pokaźną paczkę ulotek robionych na prostym powielaczu, powróciłem do zakładu. W naszym zakładzie pracowało wtedy ponad 400 osób – razem z oddziałami i zlewniami mleka. Przez pierwszy dzień, chodząc od drzwi do drzwi wewnątrz zakładu, zebraliśmy około 100 podpisów deklarujących przystąpienie do NSZZ Solidarność. W międzyczasie wezwał mnie Prezes Flor i z uśmiechem oświadczył – wskazując na otwartą dłoń – że Mu tu prędzej kaktus wyrośnie, niż ja założę w Jego Zakładzie Solidarność. Na drugi dzień już zarejestrowałem w MKS Komitet Założycielski przy OSM Szczecinek, na którego czele do czasu wyborów stanąłem ja sam… Bardzo niedługo odbyło się zebranie założycielskie NSZZ Solidarność dla całej załogi – nawet z przedstawicielami Oddziałów w Drawsku Pomorskim, Czaplinku i Barwicach. Po tym zebraniu już mieliśmy 180 osób deklarujących przystąpienie do Związku. Zaraz też na tym to zebraniu, po wyjściu z Sali stołówki niezdecydowanych i niechętnych Związkowi, odbyły się pierwsze wybory do władz Związku, gdzie pierwszym przewodniczącym zostałem wybrany ja sam – przy jednym głosie wstrzymującym się [prawdopodobnie moim własnym]. Byłem znany przecież i na Oddziałach, bo jako automatyk nieraz je odwiedzałem. Z niedługim opóźnieniem zaczęto też zakładać OPZZ w naszej firmie, a na jej czele stanął… Irek Kozłowski, mój były Kierownik, a teraz kolega. Proporcja ilości członków w Solidarności a OPZZ ; jak 9:1 – u nich sami pracownicy Zlewni [zlewnie mleka - punkty przyjęć mleka od rolników] i kilku umysłowych – niedalekich od emerytury, lub bardzo blisko współpracujących z Zarządem Spóldzielni… A u nas w szczytowym okresie – przed samym stanem wojennym ponad 350 osób… No, ale miałem konkurenta… Każdemu zakładowi pracy w całej Polsce, a tak naprawdę CAŁEJ POLSCE życzył bym tak zgodnej współpracy międzyzwiązkowej. Nie było ani jednej ostrej, niezałatwionej w normalny sposób kłótni pomiędzy nami. Razem uzgadnialiśmy pomiędzy sobą ważniejsze sprawy, by nie być zaskakiwanym jakimiś nowymi pomysłami. I raz On mnie przekonywał, raz ja Jego – różnie to bywało. Jednak nie wszystkim widocznie było na rękę, albo też był to naprawdę szczególny przypadek, że ja mający dotychczas wiele [zbyt wiele] czasu na działalność czysto związkową otrzymałem już na wiosnę propozycję nie do odrzucenia - objęcia nadzoru nad bardzo ważnym działem w firmie, czyli proszkownią mleka, przerabiającym dziennie ponad 220 tys. litrów mleka. Faktycznie odszedł były kierownik do Kalisza Wielkopolskiego [Jurek Szymanowski], a postawiony na Jego miejsce młody człowiek – mimo że po Technikum Mleczarskim – nie bardzo sobie dawał radę. Znowu tłumaczę Prezesowi, że ja kompletna noga z przeróbki mleka z postaci płynnej na proszek, ale On swoje - potrafiłeś tu – potrafisz i tam. Strasznie mi było żal tej mojej fuchy, ale co miałem zrobić. Niedługo po tej decyzji moje miejsce w warsztaciku automatyka zajął chłopak po Technikum Elektronicznym, ale ja i tak zachowałem sobie klucze do niego, mając je do końca moich dni w Mleczarni. Nie zostałem od razu „pełną gębą” Kierownikiem, a pełniącym takie obowiązki „niepracującym brygadzistą”. Nad wszystkim i tak pieczę sprawował Pan Jan Hełmiński, który również na proszkarstwie się znał jak nikt inny w okolicznych Mleczarniach… A do automatyki w samej proszkowni i tak nie dałem się nikomu dotknąć...

To był też czas I Komunii Św. dla Artura. Na zdjęciu od lewej – ja, siostra Krystyny – Teresa, Krystyna, Adam i na dole Alusia i Artur przystępujący do I Komunii. Teresa i Adam rodzicami chrzestnymi Artura. Wg. informacji, które odczytałem dopiero wczoraj z pozwu rozwodowego – ja i Krystyna już od 1978 roku żyliśmy w separacji. Mieszkaliśmy niby pod jednym dachem, lecz osobno. Ja w małym pokoiku, Ona  z dziećmi w dużym. Więc różnie to bywało… Ile było potrzeba finansów, tyle w miarę możliwości starałem się zapewnić na utrzymanie. Pamiętam, ze hodowaliśmy z Arturem rybki w akwarium, i to w kilku pod rząd – coraz większych. Ale jak to bywa u dzieci, trzeba było samemu się w końcu tymi rybkami opiekować, to i po paru latach akwarium zlikwidowałem.. Ja natomiast cały swój wolny czas po powstaniu  SOLIDARNOŚCI przebywałem w MKS Szczecinek, pomagając w różny sposób działalności biura. Tu na zdjęciu obok siedzę akurat przed ówczesną [kolejną] siedzibą [Zarząd podRegionu Szczecinek] w Szczecinku rozdając przechodzącym biuletyn informacyjny, odbijany przedtem żmudnie – również - m. inn. - przeze mnie - na prostym powielaczu… Na stole widać kasetkę szklaną, do której przechodzący wrzucali pieniądze różnych narodowości – od rubli, poprzez marki do dolarów. No i oczywiście nasze złotówki… Niedziela 13 grudnia 1981 roku była dla mnie dniem pracującym. Akurat miałem dyżur Kierownika Zmianowego w firmie. Bo Mleczarnie pracowały wówczas [a i teraz pewnie też] również w każdą niedzielę. Na dodatek zaspałem i jadąc dopiero przed siódmą [praca rozpoczynała się od 6**] taryfą do zakładu a jeszcze nie wiedząc o niczym, zastanawialiśmy się razem z kierowcą TAXI, czemu tyle mundurowych na ulicach… Szczególnie w okolicach Urzędów Państwowych i poczty… Dopiero portier z bramy zakładu uświadomił mnie  w czym rzecz…Udałem się zaraz do mojego biura w Proszkowni, a tam na dziale płacz i lament kobiet, niektóre też dopiero w pracy dowiedziały się o Stanie Wojennym - różnie przecież rozumianym tak na gorąco. Telefony nie działają, dobrze że miałem sprawne radio w biurze, to i zamiast pracować, przez jakiś czas nasłuchiwaliśmy komunikatów urzędowych – z przemówieniem Jaruzelskiego włącznie… Moja Proszkownia z opóźnieniem, lecz wróciła do normalnej pracy, ja przeszedłem się z kolei po wszystkich działach i zakamarkach – łącznie z kotłownią – i jako Kierownik [wtedy już byłem pełnoprawnym Kierownikiem z pieczątką] mogłem śmiało stwierdzić, że jak na razie, to wszystko gra… Niedługo po dziewiątej zjawił się Prezes Flor, weszliśmy do mojego biura, i usłyszałem mniej więcej taki komunikat: Jego kolega – Komendant Powiatowy MO pozostawił do osobistej decyzji Prezesa – jako szefa firmy – moje ewentualne internowanie - lub nie -, dlatego tu jest… Ale stwierdza, że wszystko przebiega jak najnormalniej, więc ze spokojem wraca do miasta, by w pierwszym rzędzie powiadomić Komendanta, aby dał święty spokój i nie myślał o moim internowaniu… Znając Pana Prezesa, wierzyłem i wierzę że mówił prawdę... Tutaj muszę znowu wspomnieć, że w czasie tych pierwszych dni powstającej SOLIDARNOŚCI; bo we wrześniu 1980 roku zapisałem się, za namową tym razem  szwagra [Adama J.] – męża Teresy – siostry mojej żony, do rozpoczęcia kolejnej nauki.  W Policealnym Studium Zawodowym o specjalności Elektronika i Automatyka Przemysłowa. Szkoła mieściła się na miejscu w Szczecinku, przy ul. Koszalińskiej. Chodziło mi się w miarę spokojnie i pewnie bym ją skończył, gdyby nie dzień skąd inąd mile się zapowiadający - imienin Józefa Deneszewskiego w roku 1982 – bardzo lubianego pracownika umysłowego w Mleczarni. Imieniny zapowiadały się hucznie, każdy już czekał, kiedy to Józio – bo tak Go zwali wszyscy – zacznie zwoływać do swojego biura – mieściło się nawet niedaleko mojej Proszkowni. Jest po dziesiątej rano, większość pracowników akurat spożywała śniadanie na stołówce – ja też - [wyposażonej w bufet], gdy na tą właśnie stołówkę wchodzi czterech „smutnych” panów, podchodzą do mnie, przedstawiają się jako funkcjonariusze odpowiednich komórek MO i wychodzimy do mojego biura. Ja obstawiony z każdej strony. W biurze ostra rewizja, nawet pudełka jeszcze zapieczętowane z częściami zamiennymi do Proszkowni zostały rozerwane. Kosz na śmieci wysypany i papierek po papierku sprawdzany. A ten co tak namiętnie zajął się koszem, to… -mój były kolega z wojska [WSW] z sekcji patrolowej… A mnie jak zwykle opanował zimny chłód i trochę nawet śmiać się chciało, bo ci biedni wywiadowcy nic nie znaleźli, a nie wiedzieli o moim warsztaciku automatyka, do którego miałem klucze i gdzie trzymałem wszystkie materiały zawieszonego w tym czasie Związku. Na oczach całej załogi, będącej jeszcze na śniadaniu, przeprowadzili mnie przed przeszkloną ścianą stołówki no i zawieźli na Komendę… Tam przesłuchania trwały do godziny dwudziestej… Rozchodziło im się o ulotki, które podobno ja kolportowałem po Szczecinku i okolicach… Ja?..oczywiście że nieprawda… Przy okazji zaś zobaczyłem kilka znajomych mi twarzy osób po cywilnemu, które na mój widok skrzętnie starały się zniknąć. Na koniec, umęczonemu, głodnemu i złemu człowiekowi kazano podpisać sążnisty protokół z przesłuchania. Proponowano nawet, bym go najpierw przeczytał… Akurat by mi się chciało… Piszę to dlatego, że obserwując niektórych dzisiejszych „bohaterów”, oskarżających kogo się tylko da o podpisanie czegoś tam, to mi się chce rzygać… Ciekaw jestem, który z tych dzisiejszych chojraków miałby chęć i byłby w stanie trzeźwo ocenić podpisywany po kilkunastu godzinach przesłuchań protokół… Bo ja też nie mam pojęcia, co podpisywałem… Ale że nikt z tamtych kolegów nigdy mi nic nie zarzucał, to i chyba nic złego nie podpisałem… Jeszcze parę razy mnie przesłuchiwano w okresie marzec – maj 1982r. no i zostawiłem na boku szkołę w ostatnim jej semestrze… Tak prawdę powiedziawszy, to ja chodziłem do tej właśnie szkoły zupełnie z nudów i dla zabicia czasu... 
                                                                        
A oto i p.Jan Hełmiński przed automatyką pasteryzatora...[zdjęcie nadesłał Krzysiek - Jego syn]. Ta ciemna noc stanu wojennego, splatana z coraz ciemniejszymi moimi stosunkami rodzinnymi nie nastrajała zbyt optymistycznie. Skutkowało to jednak moim dosyć mocnym zaangażowaniem się w pracę zawodową; poznawanie urządzeń i całego cyklu produkcyjnego proszkowni mleka „od podszewki”. Oczywiście niezastąpionym źródłem wszelkich wiadomości był znowu nie kto inny jak Jan Hełmiński…I to zarówno w poradach bezpośrednich, jak i w wynajdowaniu literatury na ten temat. Zaopatrzony w opasłe tomiska opisów technicznych naszej proszkowni i jej dwóch zestawów cykli produkcyjnych - czyli linii „C” i linii „F”, oddałem się całkowicie w wolnych chwilach ich studiowaniu. Wiele wiadomości tam wyczytanych - i co ważne – naocznie w praktyce obserwowanych zachowań w normalnej produkcji tych dwóch linii, doprowadziło w rezultacie do kilku [autorsko moich] racjonalizatorskich pomysłów – szybko zastosowanych w praktyce. Było ich naprawdę sporo, wymienię jedynie trzy – wg. mnie najważniejsze… A więc z moich obserwacji wynikało, że cały nadmiar zużywanej do produkcji pary wodnej pod ciśnieniem 10 – 15 atm. idzie po prostu „w gwizdek”, czyli w powietrze…Dziwiłem się, że nikt tego dotychczas nie wykorzystał. Więc opracowałem i w bardzo krótkim okresie czasu wmontowałem za pomocą ciągle przebywających u nas na miejscu monterów z ZRNM Koszalin prosty podgrzewacz ze stali nierdzewnej - dopływającej do kotłowni zakładowej wody zasilającej trzy kotły [walczaki] – „zżerające” przy wzmożonej produkcji ok. 30 ton miału węglowego na dobę. Po zamontowaniu tego urządzenia woda zasilająca kotły miała już na wstępie temperaturę ponad 60*C – bez żadnych dodatkowych nakładów. Drugim takim moim „pomysłem” było rozwiązanie w dodawaniu roztopionego tłuszczu [łoju wołowego] do koncentratu mleka przy produkcji mlekopanu. Dotychczas odbywało się to jak za „króla Ćwieczka”. Po prostu co jakiś czas wlewano do podgrzewanego zbiornika z koncentratem roztopiony łój za pomocą wiaderka. Opracowałem więc bardzo prosty dozownik łoju, samoczynnie regulujący się pod wpływem ilości uzyskiwanego w danym momencie koncentratu wypływającego z wyparek linii proszkowania mleka. Kolejna sprawa to sposób dodawania do mleka w proszku witaminy A – potrzebnej dla odbiorców z Afryki. Proszkownie w Polsce nie mogły jakoś sobie z tym poradzić, a nasz viceprezes – wtedy J.P. – podjął się tego zadania, próbując swojego rozwiązania – czyli mechanicznego mieszania gotowego proszku mlecznego z suchą witaminą w proszku. Może by i to wyszło; ale na skalę mikroskopijną, a nie przy produkcji nawet dwudziestu pięciu ton na dobę...No więc po kilku próbach wdrożyłem do produkcji swój kolejny pomysł dozownika  - tym razem dla witaminy - dodając ją [iniektorowo] bezpośrednio do koncentratu mleka wysyłanego już na wieżę suszarniczą [dysk rozpyłowy]. I znowu się udało… Żadnych problemów z oceną zawartości witaminy w gotowym już produkcie. Za to wszystko - i wiele innych pomysłów - oceniony zostałem gdzieś na poziomie możliwości zakupu ½ litra alkoholu 40% z okazji zwiększonej premii. Ale zyskałem sobie za to potężnego wroga w osobie wspomnianego wcześniej Vice, a potem Naczelnego Prezesa J.P.  Ta niechęć do mojej osoby u tego pana rozpoczęła się nawet nieco wcześniej, bo już w pierwszym okresie mojej pracy w Mleczarni, jeszcze jako „transportowca”. Mianowicie co jakiś czas przed bramą zakładu ustawiany był ciągnik [traktor] ze zbiornikiem, pompą i urządzeniem do rozpylanie cieczy. Ta ciecz to był płyn dezynfekujący przy podejrzeniu zakażenia jakąś chorobą [np. pryszczycą] zwierząt u jednego [lub kilku] z licznych wtedy dostawców mleka czyli PGR – lub indywidualnych rolników. Każdy samochód czy wóz konny wjeżdżający do Mleczarni przystawał i był tym płynem opryskiwany. A ja nie mogłem przez parę dni się nadziwić, czemu do tego celu jest wynajmowany całodobowo – przez wiele dni - sprzęt z obcych firm, kiedy to prawie wszystko przecież mamy na miejscu w Mleczarni. Wystarczyło tylko ustawić zbiornik – a tych w zakładzie było pod dostatkiem – podłączyć pompę zasilaną elektrycznie – a tych w zakładzie było setki, podłączyć wąż gumowy [ciśnieniowy] – a i tych było w zakładzie w codziennym użyciu wiele set metrów, no i zakupić końcówkę rozpryskującą – taką jak do myjni samochodowej. Postawić przy tym swojego pracownika i sprawa załatwiona. Nie wytrzymałem, i z tym pomysłem udałem się bezpośrednio do Prezesa Flora. Wezwany błyskawicznie przez Prezesa – wspominany J.P. – wtedy Vice do spraw technicznych w tym samym dniu spowodował zamontowanie i wdrożenie od zaraz tego mojego pierwszego  w firmie pomysłu. No i już wtedy „podpadłem” w Jego ocenie. Dlaczego to niby jakiś niedouczony „transportowiec” bierze się za rozwiązania techniczne, w których on sam samego siebie uważał za alfę i omegę… Jak już pokazałem na wcześniejszych przykładach – nigdy takim nie był… I znowu; żeby nie Pan Jan Hełmiński – bardzo dla swojej fachowości poważany i ceniony przez Naczelnego Prezesa, to i ja bym nie zagrzał tak długo miejsca w firmie. Pan Jan oficjalnie – lecz w prywatnej rozmowie – zapowiedział, że dopóki On będzie w Zakładzie, to mi włos z głowy z powodu i ze strony J.P. nie spadnie. A próby były – lecz o tym napiszę w którymś kolejnym odcinku…

Córeczka Ala – I Komunia Św.   I tak oto zleciał okres stanu wojennego, podczas którego moja córeczka – Alicja przystąpiła do I Komunii Św. Wstyd się przyznać, ale nie pamiętam ani samej uroczystości, ani też przyjęcia po niej. Mieszkaliśmy niby razem w tych dwóch pokojach z żoną i dziećmi – ale całkiem osobno. Mieliśmy oprócz akwarium jeszcze też po kolei kilka psiaków różnej „skundlonej” rasy. Nie miały one u nas szczęścia, mimo że naprawdę były wyposażone we wszelkie możliwe udogodnienia w ich domowym życiu. A że to były po kolei małe psiaczki [coś z rodzaju ratlerków – bez rodowodu], to i w przedpokoju miał - kolejny z nich - domek zrobiony z szafki biurka – z podgrzewaniem za pomocą żarówki od „sztucznej kwoki” – i automatyką temperatury. Utkwił mi ten piesek w pamięci, bo znalazł się u nas pod drzwiami na czwartym piętrze nie wiadomo skąd w wigilię Bożego Narodzenia. Coś płakało za drzwiami – a toto było maluśkie i jeszcze ślepe… Więc nazwaliśmy go UFO…To właśnie dla niego postarałem się o kawałek biurka z Zakładu i wyposażyliśmy go – po upodobnieniu do domku – w różne kocyki, zabawki itp. Co to był za okaz – myślę o psiaku… Nikt go niczego nie uczył – chyba że sam umiał czytać… Bo w jego domku – jak już wyrósł z okresu wczesno szczenięcego – to można było znaleźć wszystko, co nagle znikało z oczu. Odnajdywały się więc tam zeszyty, podręczniki - szczególnie od matematyki - , długopisy, zegarki ręczne, pantofle domowe i… kotlety mięsne, jeśli podczas obiadu nieopatrznie odwróciłeś oczy od talerza… Jak wspominałem nikt go niczego nie uczył. A potrafił nawet przynieś kapcie [jednego] domowe, jeśli patrząc na niego - ładnie i grzecznie poprosiłeś. Dwie przygody z jego udziałem. Do dziś moim sąsiadem zza ściany  jest kolega z dawnej pracy – Zygmunt R. – który to będąc u mnie na jakiejś „zakrapianej” imprezie, siedząc na wersalce obok  – nieopatrznie i w żartach zamachnął się na mnie.. Nie wiadomo kiedy UFO kręcący się obok stołu zawisł na Jego prawym uchu, wgryzając się aż do krwi… Zaś pewnego razu po przyjściu do domu zastałem jeszcze bardziej nadąsaną żonę, płaczącą Alusię i smutnego Artura. Zaginął psiaczek…Coś mnie tknęło i po zaglądnięciu we wszelkie możliwe kryjówki, podniosłem w końcu moją wersalkę w swoim pokoju i wyjąłem z niej kołdrę. A była ona [ta kołdra] okryta poszwą – kopertą – z otworem pośrodku. Z kołdry wygramolił się zaspany UFO i zdziwiony patrzył na nas, czemu to go zbudziliśmy. Gwoli prawdy, to ten psiaczek namiętnie lubił spać u mnie na wersalce, przeważnie w nogach – ale nie zawsze… No to się wyspał… Zginął przejechany na swoim podwórku przy bloku przez „malucha” – małego Fiata. Jeszcze jakiś czas żył – nie skomlał, nie piszczał tylko patrzył na nas po kolei bardzo smutnym, załzawionym i cierpiącym wzrokiem. Przyniesiony na rękach Alusi do domu na czwarte piętro.  Poprosiliśmy sąsiadkę – lekarza „od ludzi” mieszkającą w naszej klatce i ta stwierdziła, że to już ostatnie jego momenty. Miał zmiażdżoną całą klatkę piersiową, a żeberka powbijały mu się gdzie tylko chciały… Muszę przyznać, że i mnie pociekły łzy…To było zimą i pochowaliśmy go – grzebiąc jamkę w zamarzniętej ziemi na „górce rynkowej”- takim dosyć odludnym wtedy miejscu Szczecinka – w kartonie po butach, owiniętego w kocyk i z jego ulubionym gumowym misiem… Tak mocno wtedy była zamarznięta ziemia, że aż pękł trzonek szpadla... Naszą sąsiadką  po drugiej stronie ściany naszego mieszkania była pani S. – ciągle samotna, wychowująca też dwójkę dzieci w wieku naszych;  chłopca i dziewczynkę. Samotność Jej była powodowana nieobecnością męża – przebywającego przeważnie za kratkami… Ja przez wszystkie lata, które tam mieszkałem, widziałem Go tylko raz…I według mojej opinii, to właśnie ta sąsiadka – w pewnym okresie bardzo bliska koleżanka mojej żony – miała decydujący wpływ na nasze małżeńskie stosunki. Po prostu „podpuszczała” Krystynę przeciwko mnie… Nie będę tu przytaczał przykładów takiej działalności, ale jeden z wielu wspomnę. Zostałem pewnego dnia nagle wezwany do Ratusza – pod rygorem obowiązkowej obecności – na posiedzenie Społecznej Komisji Antyalkoholowej. Z udziałem w niej lekarza psychiatry i innych osób. Mnie jakby ktoś obuchem siekiery zdzielił przez łeb…Owszem, nie „wylewałem za kołnierz”, ale żeby aż tak?...Przez kilkanaście lat byłem kierowcą zawodowym, nigdy z jakiejkolwiek przyczyny nie miałem zabieranego prawa jazdy, jeździłem nadal czasami służbowymi samochodami w Mleczarni… Komisja uznała mój przypadek za nieporozumienie i po kilkunastominutowej rozmowie oraz jakichś tam badaniach odesłała do domu - z wypowiedzeniem przez przewodniczącego Komisji jednego znamiennego zdania – że ktoś bardzo się stara, by mnie zniszczyć…A ja, mając kilku znajomych tu i tam, dowiedziałem się kto… Żona Krystyna skierowała do sądu sprawę o rozwód w dniu 25.04.1985roku… 
                                               
…ROZWODY…

Trudno by było twierdzić, że nie przeczuwałem takiego oto finału naszego małżeństwa. Tak się poukładało i tak… wywróżono nam w dniu ślubu. Przeczucie swoją drogą, a papierowy fakt oznajmiający mi rozpoczęcie sprawy rozwodowej, poparty odpowiednimi pieczęciami trochę mnie wytrącił z równowagi. Postanowienie przyszło bardzo szybko. Opuszczam Szczecinek na zawsze - a przynajmniej na jakiś czas - pozostawiając mieszkanie Krystynie i dzieciom… Znowu tak mi się w życiu ułożyło, że będąc szefem proszkowni mleka poznałem Prezesa OSM w Węgrowie. Przyjeżdżał samochodem do Szczecinka parę razy do roku, odwiedzał naszą firmę i zawsze - kierowany przez p. Jana – znajdował do mnie ścieżkę. Po prostu chciał co nieco uzyskać dla swoich zwierzaków z produkcji proszkarskiej. A ja ciągle miałem nadwyżki, więc nic a nic mu nie żałowałem… Przyjechał akurat i w tym okresie „przedrozwodowym”, kiedy to już postanowiłem opuścić Szczecinek… I dla mojej – nie ukrywam - „spokojności”… Krótka rozmowa, bo Pan Prezes z Węgrowa poszukiwał kogoś właśnie na stanowisko Kierownika Oddziału produkującego sery. On mnie, ja Jemu spadliśmy sobie jak z nieba. Na dodatek czekał na mnie [podobno] tam domek jednorodzinny z zadbanym przez poprzednika ogrodem. Powiedziałem o tym tylko Panu Janowi, prosząc o parę dni urlopu na rekonesans i dogadanie sprawy już  na miejscu w Węgrowie. Przy okazji pożyczyłem od p. Jana dyplomatkę [rodzaj aktówki] na podróż. Dojechałem pociągiem i autobusem do samego Węgrowa, spędziłem tam dwie noce, dogadałem ostatecznie co tylko było możliwe i przyszło mi na myśl. Drugi dzień, a raczej już noc to faktycznie trzeźwiałem przed powrotem do Szczecinka. Bo rozmowy były mocno zakrapiane – z polską, mazowiecką gościnnością… Wracałem do Szczecinka i przysnąłem sobie; będąc sam w przedziale. Jak się obudziłem, po dyplomatce Jana ani śladu…Tam w środku było niewiele; jakieś koszule na zmianę, skarpety, ręczniki itp. Strata niewielka, ale co z Jana dyplomatką?.. Po przyjeździe pierwsze kroki skierowałem do mieszkania Pana Jana – znałem dosyć dobrze jego rodzinę. Żona Mircia też pracowała w Mleczarni i byliśmy „na TY”, a dwom chłopaczkom – Krzysiowi i Robertowi nieraz pomagałem w wykonaniu ich szkolno - domowych prac ręcznych. Przy kawie oraz lampce czegoś mocniejszego ogłosiłem im zarówno kradzież  dyplomatki, jak i wyniki rozmów. Jan nie chciał nic nawet słyszeć o zwrocie wartości za dyplomatkę, ale jakoś tam załatwiliśmy w końcu sprawę. Natomiast dowiedziałem się, że Prezes z Węgrowa zadzwonił do Prezesa Flora [z mojej firmy], by mu się pochwalić, że mnie podkupił. Na co Prezes Flor miał mu odpowiedzieć – jeszcze zobaczymy… Na drugi dzień zostałem wezwany przed oblicze Prezesa. Miał trochę pretensji, że On o niczym nie wiedział, bo prawdopodobnie zaoszczędził by mi podróży. Ja Mu dopiero wtedy przedstawiłem moją sytuację „przedrozwodową” i moje ostateczne postanowienie…Zrozumiał i w krótkich słowach przedstawił mi charakterystykę Prezesa z Węgrowa jak również częstotliwość zmian na stanowisku, które to tam miałem objąć.. Specjalnie się dowiadywał od innych znajomych, znających ten Oddział i OSM Węgrów. Ja do końca; nawet sprzeczając się czasami z Nim, wierzyłem w Jego ludzką uczciwość…I tym razem nagle przestała mi się podobać możliwość uzyskania mieszkania w swoim domku jednorodzinnym, po remoncie kapitalnym i ze sporym sadem oraz ogrodem. A Prezes Flor po chwili mówi, że i On szuka zastępcy Kierownika Oddziału w Drawsku Pomorskim, bo obecny [mój zresztą znajomy] chce odejść stamtąd na własną prośbę. Czy tak było, nie dopytywałem nikogo. W Drawsku też na mnie czekało mieszkanie na terenie Oddziału, na dodatek znałem Kierownika i go nawet lubiłem. Okazuje się, że i On chciałby – co wyraził w rozmowie z Prezesem Florem – mnie tam widzieć, jako swojego zastępcę. Odpowiedziałem Prezesowi, ze dam Mu odpowiedź w przeciągu trzech dni. Zarówno sam jak i z Panem Janem rozważaliśmy za i przeciw każdej z propozycji. Stanęło na tym, że należy się chociażby trochę potargować z Prezesem Florem, ale lepiej wybrać opcję mniej ryzykowną, pozostając w firmie - już w Drawsku Pomorskim. Nie bardzo wiedziałem o co się mam targować, to samo wyszło w decydującej rozmowie. Mianowicie zapytałem o mieszkanie, jego wygląd, metraż itp. Pan Prezes przy pomocy Kierowniczki Administracyjnej firmy -  czyli p. Ireny B. - dali mi wyczerpującą i dokładną odpowiedź. Mieszkanie trzypokojowe z dużą kuchnią, oczywiście łazienką o powierzchni prawie 100 m kw na terenie zakładu, gdzie mieszkało kilka rodzin pracowników, łącznie z Kierownikiem.  Oczywiście bez żadnych opłat, nawet za prąd, wodę czy telefon [zainstalowany i z aktualnym numerem]. Uczepiłem się więc tego metrażu, że niby po cholerę mi takie duże. W końcu stanęło na tym, że w pomieszczeniach po dawnym, a teraz już nie używanym laboratorium na pierwszym piętrze budynku przyszykują mi dwupokojowe mieszkanie. Bo takie sobie zażyczyłem. Firmy murarsko – malarskie w Mleczarniach to wtedy na okrągło „siedziały” [od czasu da czasu coś jednak robiąc], to i z tym nie było żadnego kłopotu. Zajechałem za jakiś czas do Drawska, by na miejscu zobaczyć co i jak. Znałem przecież już wcześniej Kierownika Oddziału – inż. Tomka Zolecha, to i miałem ewentualnie gdzie nawet przenocować. Znałem i wiele innych osób z tego Oddziału, bo najpierw jako transportowiec, a później automatyk no i przewodniczący zakładowej Solidarności nieraz tam bywałem… Umówiliśmy się z Tomkiem, że On tu na miejscu wszystkiego dopilnuje, a ja sam od czasu do czasu przedzwonię i  dowiem się, co i jak… Trochę to trwało, gdzieś około dwóch miesięcy… Ale w końcu… 
                                                                           
Drawsko Pomorskie ... Początki najtrudniejsze. Poznawanie firmy w każdym szczególe; od strony organizacyjnej i techniczno - produkcyjnej. Wszak mam być z-cą Kierownika d/s produkcji i techniki... A zakład sam - jako jeszcze do niedawna samodzielna jednostka organizacyjna był dosyć okazałym, tylko że pamiętającym przedwojenne czasy. Niejedna samodzielna Mleczarnia w Polsce - których kilka odwiedziłem - nie przedstawiała się tak okazale, przynajmniej pod względem wielkości i kubatury budynków. A już sam budynek mieszkalny znajdujący się nad halą produkcyjną – kilkupiętrowy, mógł imponować; naprawdę jak na te czasy był czymś znakomicie zadbanym. Miałem kilka fotografii z tamtego – Drawskiego – okresu, lecz podczas przeprowadzki w roku 1989 z powrotem do Szczecinka zaginęły mi razem z kartonem pamiątkowej kolekcji  odznak Solidarności [tych do przypinania w klapy marynarek]. Z mieszkania w Szczecinku zabrałem część podstawowych mebli, by jakoś godnie rozpocząć nowe życie. A więc wersalkę, kawałek segmentu z jedno drzwiową szafą i chyba ławę – modny w tamtych czasach mebel udający stół oraz dwa fotele. Wszystko, na co zgodziła się Krystyna, która i tak planowała zmienić te meble. Transport na koszt firmy wynajętym z STW Żukiem...Trochę mi było mokro w okolicy oczu, gdy robiłem „pa, pa” dzieciakom. W pierwszym dniu zebranie na świetlicy – bo i taka się uchowała z czasów samodzielnego bytu jednostki – i oficjalne przedstawienie mnie kilkudziesięcioosobowej załodze. Część z Nich już trochę znałem z racji wcześniejszych moich odwiedzin. Samo mieszkanie – pachnące świeżością - z początku jak najbardziej przypadło mi do gustu. Dopiero po paru dniach oceniłem za niezbyt funkcjonalne; bo do łazienki trzeba było wędrować przez pokój i kuchnię, a więc zawsze musiały być  posprzątane i gotowe do oglądu ewentualnych gości. Tak to wynikło z niezbyt fortunnego zaprojektowania przebudowy dawnego laboratorium na potrzeby mieszkalne. Zakład zaś to m.in. administracyjne mini komórki funkcyjnie spełniające rolę zakładu samoistnego, hale produkcyjne z pasteryzatorami [aparatownia], linią rozlewającą mleko i śmietanę [butelkownia], masłownią i twarożkarnią. Oddzielnym bytem była zaś hala kazeiniarni. Oczywiście całe piętro nad jedną z tych hal zajmowała świetlica i pomieszczenia administracyjno – biurowe. Były też dosyć duże magazyny zarówno techniczne jak i nabiałowe – te ostatnie z instalacjami chłodniczymi. Jeden z nich odegrał śmieszno – komicznie – karną rolę, ale o tym później. W skład zespołu obiektów wchodziła też mechaniczno – biologiczna oczyszczalnia ścieków z przyległymi do niej ogródkami działkowymi – oddalonymi nieco wg. obowiązujących i przestrzeganych przepisów „san-epid”. Razem parę hektarów.  No i serce zakładu mleczarskiego; czyli pokaźna w swoich wymiarach kotłownia z olbrzymim kominem. Później już, za moich czasów dobudowaliśmy szereg [siedem] garaży dla dwóch firmowych samochodów, no i na wszelki wypadek dla mieszkających tam pracowników. Bo już dwóch z nich miało swoje samochody – w tym Kierownik Tomek (starego fiata 125) oraz Adam D... Od pierwszych moich dni na stanowisku zastępcy Kierownika Oddziału znalazłem sobie kolejnego – osobistego – wroga w osobie pewnego pana K. (mgr), który to spodziewał się awansu na stanowisko zastępcy, a pracował tam dotychczas jako jeden z kilku pracowników Działu Skupu. Kolejna w moim życiu osoba nie mogła przeboleć, że taki byle kto – ledwo po zaocznym ogólniaku, na dodatek bezpartyjny – będzie jej kierownikiem. Tu ciekawostka natury psychoanalitycznej… Ten właśnie pan K. funkcjonował na co dzień z przypiętymi na obydwu nogach – pod spodniami – nożami w specjalnie skonstruowanych futerałach???... A mnie osobiście bycie kierownikiem – obojętnie czego – w ogóle nie „rajcowało”. Ja po prostu chciałem być jak najmniej zależnym od innych.  W tych czasach założenie własnej prywatnej firmy – nawet usługowej – to nie było zbyt prostą czynnością. Potrzebne znajomości (te może i by się znalazły) ale i dużo „szmalu”, którego nie miałem. Więc takie „kierowniczo podobne” funkcje w jakiś tam sposób spełniały moje wymagania niezależności. Co tu zresztą tłumaczyć; nigdy w życiu nie zabiegałem o takie stanowiska. Że ktoś z moich kolejnych zwierzchników tak zadecydował – to proszę mieć do nich o to pretensje… Wielokrotnie Prezes Flor w swojej odzywce „Brunek” zwracał mi uwagę – kiedy Ty w końcu zapiszesz się do PZPR, bo ja już dłużej nie mogę się tłumaczyć, że kogoś tak „obcego ideowo” i na dodatek bez kierunkowego wykształcenia zatrudniam na stanowisku kierowniczym… Moja odpowiedź brzmiała zawsze mniej więcej tak: Do tej bandy ja nigdy w życiu się nie zapiszę, a jeśli się rozchodzi o moje miejsce pracy – to proszę bardzo – od jutra mogę być kierowcą w tej lub innej firmie… I na tym dyskusja się urywała…Nawet tego nieraz pragnąłem, by z powrotem usiąść za kierownicą. Jeśli w tym czasie cudem było „załatwienie” obojętnie czego z materiałów technicznych – nawet zwykłych nakrętek „szóstek” czy "ósemek" - i do każdego takiego „załatwiania” potrzebna była walizeczka masła, twarogu i śmietany kremówki, to bycie kierownikiem nie należało do najprzyjemniejszych. Za głupi kilogram nakrętek kilogram masła – oprócz oczywiście oficjalnej zapłaty i jeszcze na dodatek to kłanianie się w pas… Wszyscy wtedy kradli, co tylko się dało…Inaczej nie szło normalnie funkcjonować… „Tym chata bogata – co ukradnie tata”…W moim przypadku chatą była na razie tylko firma z której i dla której musiałem „kraść” – po prostu oficjalnie zabierać „od siebie” z produkcji… A ryba zaczyna psuć się podobno od głowy… Lecz taki proceder trwał w naszym kraju latami i nie ja go w tej akurat firmie rozpocząłem… Doskonale pamiętam również - tu jednak powrócę znowu do Szczecinka - bardzo dziwny i niezrozumiały dla mnie okres "kartkowy". Podam to na przykładzie papierosów. Ja wtedy paliłem 3 (trzy) paczki dziennie, czyli 60 szt (Carmen z obrywanym filtrem - dla "mocy") lub nawet 75 szt (Gold American). A kartek na ten produkt by nie wystarczyło nawet na tydzień. Żaden problem - były przecież też kartki na ...masło. Teczka masła za teczkę papierosów - bez dodatkowych opłat. Ot, prosta wymiana handlowa - towar za towar.  To wspomnienia jeszcze z okresu Szczecineckiego, gdzie również stan wojenny i okres "kartkowy" pomógł mi w znacznym stopniu w codziennym i bezproblemowym zakupie alkoholu kartkowego... No bo przecież większość społeczeństwa nie miała bezpośredniego dostępu do produktów kartkowych, i również większość tej większości nie potrzebowała kartek na alkohol... Ale z przydziału dostawała...Ile tylko chciało się alkoholu - tyle się miało.. "Kuszenie zakonnika" Za kostkę masła,czy butelkę litrową śmietany kremówki u starszych pań można było załatwić każdą ilość kartek...Osobiście, bardzo sporadycznie - dla rodziny - załatwiałem w ten sposób sprawy kartkowe, no ale jednak to robiłem...Za to moi pracownicy z proszkowni nie mieli takich moralnych ograniczeń... Z większością pracowników proszkowni byłem po imieniu. Z mężczyznami wszystkimi ... z Paniami  niektórymi... a resztę proszę sobie dopowiedzieć... No więc kończąc wątek - kilka półlitrówek wódki zawsze było schowanych w moim biurku... I prawie codziennie (nawet bez "prawie") korzystałem z nich...(...z alkoholu też; ale nie tylko...) I jak tu teraz żyć?...
Tak to bywało w tamtych czasach – każdy coś dla siebie i na swój sposób starał się wykombinować. Bez tego słowa – tak mało znanego u przybyszów z krajów zachodnich – nie można było u nas nic prawie załatwić. Odpowiedni załącznik potrafił zdziałać cuda. Jedni dawali, inni brali, a byli też tacy co brali ale i musieli dawać [np. urzędnicy]. Tak i bywało w naszej firmie, produkującej przecież kartkowe produkty. Nikt z nas - kierowników - nawet się nie dziwił, jeśli mechanik, czy kierowca coś tam załatwiający zgłaszał potrzebę na ileś tam masła, twarogu czy śmietany kremowej. Dostawał i już, jeszcze czasami z pytaniem czy aby na pewno tyle wystarczy… Inna sprawa, że „podbierali” też prawie wszyscy – nikogo nie pytając o pozwolenie… Nawet widząc przymykało się najczęściej oko, gdy w firmie nie było niedoborów. To co teraz opowiem zdarzyło się naprawdę, lecz znacznie już później niż na samym początku mojego urzędowania. Swoje biuro miałem w narożu jednej z hal produkcyjnych, z dwoma oknami na zewnątrz i jednym szerokim na całą ścianę, przez które widać było drzwi do masłowni oraz magazynków – (chłodni) twarogu i masła (obydwa oddzielnie). Pewnego razu latem - a to już nie był pierwszy raz – do magazynu masła; już po zdaniu do niego dziennej produkcji „wślizgnął” się właśnie ten pan mgr K. który tak mi zazdrościł mojego kierowniczego stołka (wcale się z tym nie kryjąc). Ubrany jak to latem w koszulkę z krótkimi rękawkami, no i w ogóle „na letniaka”. To ja swobodnie podszedłem  do tych drzwi, zamknąłem je szczelnie [chłodnia] na specjalne dociskowe zamki zamykane i otwierane tylko od zewnątrz, zasuwę i dużą kłódkę, a że był to już koniec pracy pozamykałem co tylko trzeba było i poszedłem sobie do swojego mieszkania na piętro. Wszystkie klucze - od całego zakładu pracy znajdowały się u mnie. Chłodnia włączona - bo tak przecież należało zrobić po jej zamknięciu -  a w środku oprócz masła chłodzi się pan mgr K.K… Gdzieś dopiero po niespełna godzinie przyszła do mnie Jego żona – pracująca też u nas na produkcji z panią brygadzistką. Jedna płacze, druga porozumiewawczo mruga zza jej pleców okiem do mnie, a ja z pełną powagą i mocnym zdziwieniem (udawanym) wysłuchuję, co też ma do powiedzenia żona zamkniętego w chłodni pana K. Niby nic o niczym nie wiedząc, pędzę po schodach na dół, by uratować przed zamarznięciem nieszczęśnika…[A i tak za chwilę miałem zamiar tam pójść]… Wiedziałem z doświadczenia, że po godzinie to jeszcze minusowej temperatury tam nie ma [powyżej +5*C], lecz dmuchający wentylator robił też swoje…Otwieramy drzwi – świadek kradzieży na miejscu czyli pani brygadzistka, a pan K. już zsiniały z zimna i pewnie trochę również ze strachu… Uśmialiśmy się później z Tomkiem [kierownikiem] okrutnie. Żadnych konsekwencji, ani nawet jakiejś rozmowy „dyscyplinującej” nie przeprowadzaliśmy. Jakby w ogóle sprawy nie było. Wydało się  jednak, jak doszło do „aresztu” pana K. i za pewien czas żona tego pana starała się bardzo mnie „uziemić” w przykry i nieładny sposób. Mianowicie na twarożkarni montowano nowoczesną jak na owe czasy, zautomatyzowaną wannę twarożkarską. Po jej ustawieniu przyjechali fachowcy od producenta – aż z Lublina i spędzili u nas kilka dni nad jej końcowym uruchomieniem. To było już zimą. Po zakończeniu przyszli do mnie (było ich dwóch), by podpisać odpowiednie papiery, delegacje i takie tam formalne sprawy. Ja byłem przygotowany na tą okoliczność w normalny jak na te czasy sposób. To znaczy w alkohol i zakąski przedniej, bo wojskowej marki. Wokół Drawska Pomorskiego olbrzymie poligony, żołnierzy setki - jeśli nie tysiące - generałów też na pęczki, a wojskowi zaopatrzeniowcy starali się jak tylko mogli nam dogodzić, potrzebując w zamian dla swoich żon świeże masełko czy nieosiągalną na rynku śmietanę kremową. Nawet zimą nie narzekaliśmy na brak pomidorów czy ogórków [w tamtych czasach]. O wędlinach i wspaniałych wojskowych konserwach to nawet nie wspomnę… I o chlebie pieczonym w piekarniach polowych… Wszystko to „pierwyj sort”… jak się potocznie mówiło – bo ze stołów generalicji...
Moje biuro swego czasu  - jeszcze kilka lat przed moim przybyciem - wyłożono boazerią aż po sufit.  To wszystko kazałem usunąć, bo było czuć ją po prostu stęchlizną... Jakie tam potworne żyjątka sobie mieszkały, na ciągle w mleczarniach wilgotnych ścianach, to trudno nawet opowiedzieć.. Pozostawiono jedynie narożniki – tak skośnie ułożone pomiędzy ścianami, by przykryć biegnące tamtędy rury z wyższych pięter. Dwa narożniki były zajęte przez te rury, a w dwóch wolnych zakrytych boazerią, sam osobiście wieczorami zainstalowałem dwie przemyślnie wykonane skrytki z półeczkami, o których wiedział tylko jeszcze Tomek [sam z nich też nieraz korzystał]. W tych skrytkach zawsze był jakiś zapas alkoholu i inne przydatne rzeczy [nawet szczelne wojskowe konserwy]. Ja już wcześniej powyjmowałem i schłodziłem co trzeba, coś zimnego do popicia czekało w lodowce pobliskiego laboratorium; no i z polską gościnnością podjąłem gości z Lublina. To było już pod koniec zmiany produkcyjnej. Jeszcze sprzątano hale – m.in. również wśród sprzątających była żona pana K. Za jakiś czas - my już pewnie przy drugiej połówce - walizeczki gości zapełnione czym tylko chcieli, papierzyska podpisane, a tu raptem na zakładowy plac zajechała Nyską milicja… Zdążyłem otworzyć te moje skrytki, powrzucać wszystko z biurka jak leci i otworzyć okno dla przewietrzenia pokoju... Milicja nie za bardzo wiedziała, gdzie mnie szukać – a przyjechali po mnie – dopiero przechodząca przez plac jedna z pracownic wskazała na okno mojego biura. Ja tu długo opisuję, a trwało to pewnie niecałą minutę... No i weszli do mnie, o nic zbytnio się nie pytali, trochę pomyszkowali po kątach i moim biurku w poszukiwaniu jakiegoś dowodu rzeczowego, po czym kazali nam trzem wsiąść z nimi do Nyski. Jeszcze tylko tyle dałem radę im wytłumaczyć i przekonać, że ktoś musi przecież zamknąć zakład, wiec ja z kolei muszę iść po pana Kierownika  by wręczyć mu klucze i opowiedzieć w skrócie co i jak z dzisiejszą produkcją. Wiedziałem, że Tomka nie ma w domu, miał przyjechać dopiero około siedemnastej pociągiem ze Szczecinka. Ale była Jego żona Basia i właśnie do niej poszedłem zarówno z informacja o zajściu, jak i wielką prośbą… Poprosiłem o ocet i wypiłem go pół szklanki duszkiem, bo gdzieś słyszałem, że podobno neutralizuje alkohol w ludzkim organizmie. Więcej nie miała. Pojechałem; wszyscy dmuchaliśmy w baloniki milicyjne, tamci dwaj wg wskazań nietrzeźwi, a ja – jak szkło trzeźwy. Dmuchałem w pięć baloników po kolei - więcej nie mieli... Wszystkie wyniki takie same. Trzeźwy jak pusta butelka i koniec… Zadzwonili po jakiegoś porucznika, ten się zjawił i podsłuchałem jak jeden z zatrzymujących nas funkcjonariuszy melduje półgłosem, że przecież są świadkowie mojego pijaństwa, a jedna z nich – tu pada nazwisko odczytane z notesika… Usłyszałem… żona pana K  zadzwoniła z portierni sąsiedniego zakładu. No więc w taki – bądź co bądź brzydki sposób chciała się zemścić za  chłodny „areszt” na swoim mężu. Może też liczyła w duchu na posadę kierownika dla męża, w razie mojej wpadki. A mnie i moich gości wypuszczono w ten zimowy wieczór. Tyle jeszcze mieliśmy szczęścia, ze nie skontrolowano ich walizek pełnych nabiału…Goście sobie poszli na dworzec, bo już bardzo niedługo mieli pociąg, a ja w taryfę i do domu… Odwieźć mnie skąd przywieźli to nie chcieli…To była więc ta komiczno – karna opowieść zapowiadana wcześniej…
Gwoli sprawiedliwości, to w uwolnieniu nas [mnie i gości z Lublina] z milicyjnych opresji w tym dniu brał udział również osobiście Tomek Zolech. Miałem tego nie pisać, ale postanowiłem na samym początku, że jeśli już o czymś piszę, to piszę prawdę taką jak ją postrzegałem. Albo nie piszę w ogóle. A takich przemilczanych spraw - nie rozpoczętych i nie opisanych - też by się znalazło drugie tyle. Więc Tomek po powrocie do domu dowiaduje się od żony Basi o tym całym zajściu. Zresztą mieszkający na miejscu w zakładzie pracownicy dokładnie i na wyrywki opowiadają Mu całą; przez siebie dostrzeżoną wersję zdarzeń. Już nawet wie kto dzwonił, bo widziano kilkanaście minut przed przyjazdem milicji tę właśnie panią przechodzącą w „ciuchach roboczych” przez ulicę (szosę) Starogrodzką na drugą stronę - do portierni znajdujących się tam dużych zakładów przetwórstwa ziemniaków, popularnie zwanych Krochmalnią. Dyrektor to też nasz wspólny [z Tomkiem] znajomy i na drugi dzień potwierdził - po wysłuchaniu portiera - kto „uprzejmie doniósł" na milicję… No, ale wracajmy do dnia dzisiejszego. Tomek – no i właśnie dlatego nie chciałem za bardzo o tym pisać – niezbyt trzeźwy, postanowił ruszyć mi na odsiecz. Do Drawska [miasta] jest kawał drogi z Mleczarni – około 4 km. Na piechotę drałował – zimą, po śniegu i w ciemnościach [ok. 17:30] - ale doszedł w rekordowym czasie i zaraz przystąpił do akcji. Parę razy wypraszano Go za drzwi jako znajomego [lecz nietrzeźwego] wielu z nich, jednak On uparcie żądał mojego uwolnienia. Nawet sięgnął po najcięższą amunicję i zażądał połączenia telefonicznego z jednym z zastępców Komendanta KPMO. Akurat tego znajomego nie zastał pod telefonem. Ja jeszcze wtedy nie wiedziałem o Jego wsparciu, przetrzymywany w jednym z pokoi i dmuchający kolejne już baloniki - wskaźniki trzeźwości. Nie wiem, na ile ta interwencja pomogła, no ale tłumaczył im – zgodnie z prawdą – że i tak bezpośrednio Jemu prześlą protokół o całym zajściu. Więc po co to wszystko, jak On sam jest tu na miejscu?... Widocznie jednak sami milicjanci - widząc taką determinację mojego zwierzchnika, postanowili odpuścić. Nawet nie pobrano mi krwi, [kolejne baloniki nic nie wykazały] a żadnego protokołu już później nie przysłano… My zaś obaj dokończyliśmy po powrocie taryfą pozostałości po przyjęciu pożegnalnym gości z Lublina…Co by nie mówić; w tych czasach bardzo mało można było spotkać Polaków, którzy przymknęli by oko na kolaborację z milicją…Tak więc i ta pani miała „przechlapane” u dotychczasowych koleżanek i kolegów z pracy, a i ja nie należałem chyba do najbardziej nielubianych. Natomiast Jej męża raczej unikano, widząc w Nim „nadętego magistra”. Zapewniam, że ja ze swojej strony nie postępowałem ani ciut gorzej w stosunku do obojga; szczególnie starałem się nie wywierać żadnej presji na panią pracującą bezpośrednio w produkcji… Mimo to oboje pewnie uznali, że żadnych awansów w tym zakładzie już nie uświadczą, i po okresie - może półrocznym złożyli wymówienia z natychmiastowym skutkiem wyprowadzając się z Drawska Pomorskiego. Podobno pan magister otrzymał propozycję objęcia funkcji Wiceprezesa OSM gdzieś na Śląsku. Więcej ich nie widziałem, chociaż słyszałem niezbyt pomyślne dla nich plotki – nawet o „szemranym” pochodzeniu magisterskiego dyplomu. Ile w tym prawdy - nie wiem...A ja, który wg. Jego zapewnień miałem wylecieć najpóźniej po pół roku – nadal trwałem na stanowisku…To wszystko działo się gdzieś tak w połowie mojej "Drawskiej" kadencji. Wróćmy jednak do pierwszego roku, kiedy to w początkach lata rozpocząłem „karierę kierowniczą” akurat w Drawsku Pomorskim. A tak geograficznie to było już Jankowo Pomorskie, bo tuż obok istniejący przystanek PKP taką właśnie nosił nazwę. Kompletne nudy, do miasta z 4 – 5 km piechotą, pociągiem lub w ostatecznym razie taryfą. No ale na ile przejazdów miesięcznie mogło by mnie stać?...Nawet idąc do kina trzeba było wybierać wcześniejszy seans, bo z późniejszego już nie było połączenia pociągiem. Przychodzi okres pierwszych moich w Drawsku Świąt Bożego Narodzenia i od zawsze urządzanej z tej okazji choinka dla dzieci pracowników. Oficjalnie niby taka nazwa funkcjonowała, ale po zakończeniu zabawy dla „małolatów” i odprowadzeniu a nawet odwiezieniu ich służbowym samochodem do domów, rozpoczynały się „góralskie tańce” dla dorosłych… Ja już po orzeczeniu oficjalnego rozwodu z Krystyną – 13 września 1985 roku – nie musiałem czuć się skrepowanym, więc przetańczyłem z panią Krysią S. [to było drugie imię, na pierwsze miała Urszula] – pracownicą laboratorium zakładowego – cały wieczór, pomimo usilnych starań „zawładnięcia” mną pani Grażyny K., która najwidoczniej miała na mnie „chrapkę”.  Obie rozwódki, więc ani cienia złośliwości w mojej ocenie.  Ja sam nie musiałem udawać kawalera, bo nim byłem. Z odzysku ale jednak kawaler - wolny mężczyzna; na dodatek Kierownik z mieszkaniem… I tak oto rozpoczeły się moje pierwsze kroki zmierzajace wprost do zawarcia drugiego z kolei małżeństwa...
                                                                                                       
Oto i Urszula – moja druga żona.  Znacznie młodsza niż ja; jak już wspomniałem rozwódka, matka dwóch chłopców w wieku 7 i 5 lat. Osoba bardzo „oczytana”, miłośniczka jazdy konnej, a ogólnie to na pewno ładniejsza niż na tym akurat zdjęciu. Tu wygląda dosyć potężnie, gdy tymczasem była milutką drobną blondyneczką… Chociaż i tutaj nic Jej przecież nie brakuje… Doświadczona z pierwszego małżeństwa - podobnie jak i ja – nie za szybko przystała na moje jawne już zaloty. Pochodziła z zamożnego jak na te czasy domu. Ojciec znany w pewnych kręgach - a niedługo znowu awansujący - z piętrowym domem zbudowanym w nowoczesnym stylu, który na parterze miał jedną olbrzymią salę – pokój „myśliwski” do przyjmowania gości… Na dodatek zapalony myśliwy – selekcjoner ze sztucerem. W późniejszym okresie to nie mogliśmy już patrzeć na zestrzelone kaczki… Po pewnym czasie „przylgnęliśmy” jednak z Krystyną [Urszulą] do siebie, no i dosyć szybko postanowiliśmy o ślubie…Ja w te pędy rozpocząłem remont mieszkania trzypokojowego – tego samego, którego na wstępie przymiarki do objęcia funkcji Kierownika w Drawsku odmówiłem. Remont, a właściwie to odnowienie mieszkania przebiegł sprawnie i szybko w wykonaniu firmy, której właścicielem był już dużo późniejszy burmistrz Drawska Pomorskiego – p.Z.J…Jakie tylko meble mogłem, to załatwiłem, wiedząc też jakie w „wianie” wniesie Pani Młoda. Pierwszy pokój – na swoje późniejsze nieszczęście – urządziłem cały w kwiatach – taka mini palmiarnia…Co ja się naszukałem i nakombinowałem, by załatwić gdzieś kwiaty wysokie aż pod sufit [stare, poniemieckie budownictwo] z olbrzymimi, drewnianymi donicami. Trzeba ich było transportować odkrytymi samochodami ciężarowymi, bo do zwykłych chłodni się nijak nie mieściły. Takie duże to były trzy w pokoju; w każdym rogu oprócz przylegającego do drzwi wejściowych. No i kilka mniejszych – rozłożystych. Znalazło się jeszcze miejsce na wersalkę, telewizor, ławę i pufy do niej. Mnie to się mocno podobało…Środkowym pokojem była nasza sypialnia, a ostatnim - pokój dla chłopaków. Kuchnia zaś - już zabudowana przez poprzednich mieszkańców bardzo pomysłowo i schludnie. Znalazły się tam dwie duże – już nasze lodówki, które nigdy nie świeciły pustkami…Zapowiadało się znakomicie…Już nawet przed ślubem zamieszkaliśmy wszyscy razem, bo to i starszy chłopak idący w tym roku do I klasy musiał trochę przywyknąć do nowych warunków, a i my nie za bardzo chcieliśmy mieszkać osobno i udawać niewiniątek, jak i tak wszyscy widzieli i wiedzieli…Poznawaliśmy siebie nawzajem, szczególnie z chłopakami, które pierwszy raz wypowiedziane do mnie - tato – było naprawdę  wzruszające…Ślub wzięliśmy – zawarliśmy związek małżeński  przed Urzędem Stanu Cywilnego w Drawsku Pomorskim dnia 30 sierpnia 1986 roku. A już 15 listopada tego samego roku postanowiliśmy się rozwieść... Formalny, to znaczy urzędowy rozwód nastąpił dopiero w następnym roku, bez orzekania o winie. Powód rozstania? Tak nieprawdopodobny, że tylko mnie mógł się przytrafić…Zaznaczam, że oboje byliśmy „w gorącej wodzie kąpani” – czyli „raptusy”. Mieszkaliśmy na terenie zakładu, dwa pietra nad swoim codziennym miejscem pracy. Starszy z chłopców pojechał jak co dzień do szkoły samochodem firmowym – w ten sposób odwożone i przywożone były wszystkie dzieci mieszkańców zakładu [4 – 5 km.]. Opowiadam teraz tylko o feralnym dniu…Młodszy mógł sobie w każdej chwili zejść na dół do mamy [czy do mnie], mógł również telefoniczną linią bezpośrednią połączyć się z laboratorium, gdzie pracowała mamusia Urszula – wtedy już jako Kierowniczka. Ale On wybrał sobie inny sposób na spędzenie wolnego czasu…Do dziś nie mam pojęcia, jak tego dokonał… Z kilkudziesięciu liści olbrzymich kwiatów zbudował sobie coś w rodzaju szałasu. Poazostały tylko kikuty, z dwoma listkami pod samym sufitem, a nawet na niego zachodzące. Po pracy wracaliśmy z Krystyną do domu razem, ja troszkę z przodu, bo żona przystanęła coś tam pogadać z sąsiadką. Jak zobaczyłem te zniszczenia, to aż mnie zatkało. Podniesionym głosem krzyknąłem na zadowolonego ze swojego dzieła chłopaka – coś Ty najlepszego narobił?... Usiadłem z wrażenia.. Ani nie uderzyłem, ani nie zamierzałem tego zrobić…Na to weszła Krystyna. Chłopak w płacz, a Krystyna w te słowa do mnie – nie masz najmniejszego prawa odzywać się tak do Jej dzieci… Wybałuszyłem oczy i próbuje tłumaczyć, że to teraz są nasze dzieci. Jakoś Jej nie przekonałem i to moja wina, że nie próbowałem dalej tego czynić. Po kilkudziesięciu sekundach naszedł mnie ten swoisty chłód i pełen spokój. Podniosłem słuchawkę telefonu, wykręciłem numer do dyspozytora STW [firma obsługująca nas na co dzień transportem wszelkiego rodzaju] i poprosiłem w trybie awaryjnym o podstawienie pod moje mieszkanie samochodu ciężarowego wraz z ekipa załdunkową. Za niecałe  pół godziny samochód i ekipa były na miejscu. Załadowano meble żony oraz inne Jej rzeczy…Odjechali na zawsze z powrotem do swoich rodzicow i dziadków…Mnie z tych czasów pozostał – kwiatek pnący z Jej osobiście wykonanym koszyczkiem do zawieszania, oraz….tłuczek do ziemniaków…Ten sam kwiatek, wielokrotnie już przesadzany i przeszczepiany dalej u mnie w Szczecinku rośnie – już przez 27 lat

To właśnie ten kwiatek – pamiątka z okresu drugiego małżeństwa [wisi u sufitu w moim obecnym mieszkaniu]. Jego szczepki są w wielu domach u sąsiadów  – a nawet mojej pierwszej żony i córki Alicji [był]… A ja po tym niespodziewanym rozejściu się naszych dróg zacząłem pić…Może nie od razu, bo przecież Urszula pracowała nadal w laboratorium, lecz niedługo wzięła urlop, by ukończyć prywatnie jakiś zawodowy kurs kosmetyczny. Chciała bowiem otworzyć swój zakład, a w wyuczonym zawodzie [Technik Rolnik] nie widziała już przyszłości. To już zbliżał się koniec tamtego ustroju i każdy trzeźwo myślący Polak spodziewał się lada dzień jego runięcia. Więc upadek również PGR i zawodu Technika Rolnika…Potem się zwolniła i odeszła… Wtedy to właśnie zacząłem szaleć. Nie tylko „alkoholowo” ale i jako lekko podstarzały lecz jeszcze dosyć przystojny [to nie była moja ocena] podrywacz. No, jednym słowem – działo się… Jako taki z zamiłowania „majsterklepka” zmontowałem nawet zmyślną domową aparaturę do produkcji alkoholu. „Kociołek” grzewczy to przezroczysta – z białego ognioodpornego szkła – laboratoryjna i duża, bo aż pięciolitrowa butla [retorta], w której przynajmniej widać było intensywność „bulgotania” płynu, a to bardzo ważne… Rurek miedzianych w mleczarstwie kiedyś było pod dostatkiem. Zamiast spiralnej chłodnicy zanurzonej gdzieś w zbiorniku z opływającą zimną wodą – pomyślałem i wykonałem -  spiralę Archimedesa – czyli dla niewtajemniczonych płaską spiralę w kształcie np. sprężyny naciągowej lub „włosa” w zegarku. Wszystko to po to, by aparatura mogła być zamontowana u mnie w obszernej kuchni, a sama chłodniczka spoczywała sobie na  dnie żeliwnego zlewozmywaka. Woda zaś z niego – uzupełniana z kranu nad zlewem – a właściwie jej ciepły nadmiar był odprowadzany rurką plastykową bezpośrednio do syfonu pod zlewozmywakiem. Działało niezawodnie, tym bardziej że nie bawiłem się w jakieś nastawianie zacieru i oczekiwanie na jego dopracowanie; lecz od początku postanowiłem, by zacierem stało się najtańsze wino owocowe, jakie tylko można było dostać w sklepie…Takiego „winiaczku” to nawet w „monopolowym” nie uświadczyłeś…Prezes Flor podczas swoich wizyt u nas nie mógł się nadziwić, skąd mamy tak wyśmienity winiaczek i podejrzewał o konszachty z wojskiem…Jeszcze jak do kociołka sypnęło się korzennych przypraw – palce i gardło lizać…Tak i wlewałem w siebie dość znaczne ilości tego – i nie tylko tego – trunku. Kompanów do picia zawsze się znajdzie, a jeszcze szybciej to Oni sami ciebie znajdą…No więc bywali często i z samego Drawska różni przybysze, nawet znajomi wojskowi z Oleszna i okolic…Pracy na pewno nie zaniedbywałem, bo to jakoś nie jest w mojej naturze. Starałem się jedynie nie pokazywać mojego ciągłego katza, zawsze ogolony i wykąpany…To samo było zresztą z Tomkiem, za co nas obydwu ganiała niemiłosiernie Jego żona Basia – autentyczna pani magister – koleżanka z działu pana mgr.K.K…Były też okresy trzeźwości, lecz coraz rzadsze. W tym miejscu opowieści będąc, czyli pod koniec mojej kadencji Drawskiej, musze jeszcze wspomnieć o wcześniejszej a następnej i niemiłej przygodzie. Drawsko Pomorskie słynęło szeroko ze znakomitej jakości serów twarogowych tam produkowanych. I nie była to zasługa jakiegoś wyjątkowego reżimu technologicznego, a wręcz odwrotnie. Większość doświadczonej załogi stanowiły panie z Kalisza Pomorskiego, gdzie kiedyś był oddział produkcyjny OSM Drawsko, produkujący właśnie twarogi. Owszem, nasze laborantki badały na bieżąco kwasowość i temperaturę nastawionego mleka na twaróg, ale te nasze z kolei wyśmienite „fachmanki” wolały  swój język i podniebienie [kwasowość] oraz łokieć [temperatura]. Wszystko zawsze grało, chyba że zdarzyło się mleko „zafałszowane” chemikaliami – jako obroną dostawców mleka przed jego skwaszeniem. Lecz wtedy to nic nie wychodziło, bo zarówno mleko spożywcze jak i masło były „śmierdzące”…Zatem wszyscy goście byli „łasi” na nasz twaróg. Nawet Ci kontrolujący ze Szczecinka – nie wyłączając Prezesów. Nikt się zbytnio z tym nie ukrywał. Pewnego razu…to taki wstęp do historii, która niestety nie była ani bajką, ani też głupim żartem. W odwiedziny do nas zawitał wspominany już wielokrotnie Wiceprezes J.P…Coś tam zawsze musiał skontrolować ze swojego zakresu obowiązków, tutaj akurat mnie przypadających, co nieco uszczypliwie wytknąć i po jakimś czasie zabrać się z powrotem do Szczecinka. Za kierownicą służbowego samochodu siedział pracownik zaopatrzenia, mój kolega a teraz sąsiad zza ściany Zygmunt R. [zwany łapką]…Postanowiłem z nimi wybrać się do Szczecinka, bo na drugi dzień miałem załatwiać tam jakąś służbową sprawę. Zamiast dać Im - jak zwykle się dawało po dużej kostce lub dwóch świeżutkiego  twarogu, to obdarowałem ich akurat połową skrzynki –około 6 kg zaznaczając, że z tego podarunku dwie kostki dla mnie. Tzn. dla pierwszej żony i moich dzieciaków. Tam było raptem gdzieś osiem kostek… Na dodatek jeszcze cokolwiek wypiliśmy, przy omawianiu wizyty Wice w trójkę winiaczku u mnie w domu – Wice, Tomek i ja… Jedziemy – już ciemno – w okolicy Silnowa Wice komenderuje – Zyga [kierujący] skręć pod knajpę... Obaj pomyśleliśmy, że może na jakąś „setę” – chociaż akurat ten wice nie był zbyt trunkowy. Ale nie, wygramoliliśmy się wszyscy z tego Tarpana i pan J.P poleca Zygmuntowi wniesienie skrzynki z twarogiem do środka restauracji. Dalej nie wiemy, o co chodzi…Kelnerkę prosi o zawołanie kierowniczki lub kogoś odpowiedzialnego i idziemy z tą przywołaną osobą na zaplecze. Tam na wadze zostaje zważony twaróg – bez skrzynki – z powrotem w nią zapakowany i…Wiceprezes J.P prosi o czystą kartkę papieru - długopis miał przy sobie. Dyktując prosi o spisanie protokołu. Nie mogę skojarzyć kto go pisał…Na pewno nie ja…W protokole zaznaczono datę, godzinę, miejscowość, nazwiska obecnych przy ważeniu i miejsca pochodzenia tegoż dowodu przestępstwa…Ja nadal myślałem że to głupi żart. Ale nie, od tej chwili pan J.P. bardzo oficjalny w dalszej drodze do Szczecinka [ok. 20 km]. Rano „rejwach” na cały biurowiec w Szczecinku, gdzie wszyscy mnie doskonale znali. Wiceprezes złapał Bronka na kradzieży twarogu!!! A jak nie na kradzieży to na braku dbałości o zakładowe dobro…Zebrało się kilka osób u Prezesa Flora – w tym Jan Hełmiński oraz mój kolega Zyga będący świadkiem tego zdarzenia, sam Wice i ktoś tam jeszcze, by wydać jakiś wyrok na mnie…Twaróg odesłano do stołówkowej kuchni, a mnie po rozmowie z Prezesem Florem zabrano premię miesięczną. Ta rozmowa nie była żadna dyscyplinującą, a tylko stwierdzeniem Prezesa – Brunek , jakiś stary to i taki głupi. Przecież doskonale wiesz, że J.P tylko czyha by cię zniszczyć…Jakąś karę musiał mi wyznaczyć, więc ta premia…A ja już myślałem, że po moim odejściu do Drawska „Wickowi” przeszła w stosunku do mnie niechęć. Nie człowiekowi z takim jak on charakterem… Zanim jeszcze powrócę w opowieści z powrotem do Szczecinka, muszę wspomnieć również o kilku istotnych aspektach bycia Kierownikiem – a pewnie szczególnie w zakładzie przetwórczym związanym z rolnictwem i żywnością. Nie interesuje mnie, jak jest teraz – może podobnie; ale myśmy w tych czasach i akurat  umiejscowieni przy tak olbrzymim poligonie wojskowym - mieli o wiele więcej kontroli. Z racji rządów gen. Jaruzelskiego na wszystkich pewnie [oprócz prymasa] stanowiskach - mieliśmy tyle to kontroli; że już nawet nie wszystkie spamiętałem. Wspomnę więc tylko o kilku. Zacznę od „upierdliwej” IRCHY – Inspekcji Robotniczo – Chłopskiej. Ich często kilkunastoosobowe zespoły doprowadzały nas do bardzo „krwiożerczych” myśli. Przypadkowi ludzie, chcący tylko się wyżyć i pokazać swoje „władztwo” wtykali nosy w sprawy, o których nie mieli zielonego pojęcia. Nie było żadnego sensu ich „nawracać” na właściwy tok rozumienia technologii żywności, bo ONI przecież wiedzieli lepiej. Ile durnowatych zaleceń pokontrolnych spisano w protokołach… Warto by któremuś z historyków je przejrzeć, jeśli gdzieś się jeszcze uchowały. Następna, ale  już normalna kontrola, to SANEPID… Regularnie co miesiąc byliśmy wzywani przed Kolegium ds. Wykroczeń – naprzemiennie; raz Tomek, raz ja – za przewinienia, które wydaje mi się, że muszą się zdarzać. Rozumiem, chociaż i tak nie do końca karę za przekwaszone produkty. Np: ten nasz wspaniały twaróg o dwie kreseczki ponad normę kilkunastu, czy śmietana do zupy. Ale kary za mililitrowe odchyłki w ilości mleka, śmietany, maślanki, kefiru itp. w ich wtedy szklanych opakowaniach?. Przecież nalewarki do tych płynów nie ważyły ani nie mierzyły pojemności, tylko na podobnej zasadzie jak tankowanie samochodu – do pełna i samo się wyłącza. Butelki niby tej samej dokładnie wysokości, lecz ich grubość szkła była często różna. I tu tkwił błąd w „aptekarskim nalewaniu”. Na dodatek, te wielkości były w 95% zawyżone [tak można było ustawić maszynę nalewającą] a nie zaniżone. Więc ze szkodą dla firmy, a nie konsumenta…No i regularnie co miesiąc płaciliśmy kary i nikt się nad nami nie litował – nawet własna firma. Więc znowu trzeba było „kombinować”.. To samo zresztą z masłem. Niedowagi się bardzo rzadko zdarzały, lecz i za nadwagi nas karano, bo przecież to na szkodę ukochanej Ojczyzny... I tak w koło Macieju… Jeszcze jedno – zawsze „przedświąteczne” dywaniki u miejskich władców – Naczelników, Przewodniczących, Burmistrzów – czy jak ich tam nazwać… Zawsze brakowało twarogu na wypieki serników i inne smakołyki na tej bazie produkowane przez różne firmy czy gospodynie domowe. Oni z pretensjami do władz miasta, a Ci z kolei nas na dywanik. I nic ich nie obchodziło, że brak po prostu mleka. Nie wiem, być może myśleli że sami się wydoimy… Kombinowaliśmy nawet z dodatkiem mleka w proszku, którego zapasy zawsze w Szczecinku były. Ale to już nie ten smak… No więc Ci „socjalistyczni władcy miasta” w żenujący dla nas sposób potrafili zmieszać naszą godność z błotem… Okazało się, ze najmniej uciążliwe były odwiedziny i kontrola „wojskowego sanepidu” działającego przy tym, tak rozbudowanym poligonie…Oficerowie – przeważnie lekarze – uczestniczący w tych kontrolach, to naprawdę ludzie z klasą… Bo przecież rażących niedociągnięć w naszej mleczarni to nikt by się nie doszukał. A jakieś takie codzienne i błahe potknięcia każdemu mogą się przydarzyć… I Ci Oficerowie rozumieli to znakomicie, mimo że właśnie w wojsku porządek to podstawa wyszkolenia… Karabin może pamiętać czasy I wojny światowej, ale siennik i kostka mundurowa układana przed snem musiały być pod wymiar linijki kaprala… Proszę sobie również wyobrazić, że często te kontrole spotykały się w jednym czasie w firmie kontrolowanej. Co to się wtedy działo… Każda z nich przecież uważała się za tą najważniejszą. Weź tu i teraz pogódź to wszystko, nie podpadając u żadnej… Te powyższe – tylko nielicznie wymienione „przyjemności” plus coraz większe kłopoty z podstawowymi potrzebami natury czysto technicznej - zbliża się rok 1989 - [wspomniane wcześniej nakrętki, łożyska czy zwykłe elektrody „czwórki”] zniechęciły mnie do tego stopnia, że wolałbym już wrócić – kolejny to raz do zawodu kierowcy… Zacząłem więc monitować Zarząd w Szczecinku o mój powrót; lecz tylko razem z mieszkaniem… Jakiś czas to trwało, lecz w końcu dopiąłem swego…

25 kwietnia 1989 roku otrzymałem klucze do mieszkania służbowego w Szczecinku…

Upadki

Zanim jednak wyruszyłem do Szczecinka z powrotem po paru latach nieobecności, moje nowo przydzielone mieszkanko służbowe wymagało drobnego remontu. Musiałem więc odczekać kolejne tygodnie, coraz bardziej czując się już obcym w Drawsku Pomorskim. A to mieszkanie metrażowo pewnie nie wiele większe niż sama kuchnia w Drawsku… Do dziś wydaje mi się hotelem… Tymczasem w samej firmie następowały ogromne zmiany. W kraju również przez odbywający się właśnie „Okrągły stół” (luty–kwiecień 1989). A w firmie rządy sprawował niepodzielnie były Wice, a po śmierci Prezesa  Cezarego Flora (6.05.1987) – Naczelny J.P... Wiedziałem, że na proszkownię to nie mam powrotu, a nawet mnie tam nie „ciągnęło” chociażby z uwagi na kłopoty z zaopatrzeniem technicznym. To co w Drawsku odczuwałem i czego doświadczyłem, to tu byłoby zwielokrotnione przez znacznie większe umaszynowienie  - a tym samym awaryjność. No i dostałem kolejną „fuchę” – pewnie jako odstawkę od spraw bieżących firmy – zostałem inspektorem BHP. Czy ja się na tym znałem?. Zapewne nie, ale takie już koleje losu spotykały mnie w firmie. Coś tam jednak musiałem się orientować, bo jako Kierownik byłem również szkolony w tym zakresie. Jak te szkolenia się odbywały, to inna sprawa, ale zaświadczenie – czyli papierek – zawsze najważniejsze. A byłem „szkolony” w wielu kierunkach. Jako transportowiec zaliczyłem dwa szkolenia – oczywiście w sezonie letnim i nad morzem. Jako Kierownik zmiany i szef proszkowni też dwa albo i trzy. Z Drawska również jeździłem na kursy do Olsztyńskiej Akademii i gdzieś pod Kielce (nie pamiętam gdzie). To i teraz pojechałem na kurs dla inspektorów BHP. Dla mnie to była frajda i po prostu darmowe wczasy. Wyżywienie i spanie na koszt firmy, pensja ta sama, a ja nie musiałem wydawać. Pozostawało więcej na rozrywki. Jest już okres w kraju po Okrągłym Stole a więc niedługo zaistniała możliwość legalnej działalności NSZZ Solidarność. Więc i ja przy pomocy częściowo starej Komisji Zakładowej, częściowo już nowych pracowników reaktywujemy naszą zakładową organizację. Zostaje zwołane Zebranie Sprawozdawczo – Wyborcze wszystkich członków - lub tych co jeszcze takimi się czuli – oraz nowych sympatyków Związku. Wszyscy zebrani byli zobowiązani do podpisania od nowa akcesji o przystąpieniu do NSZZ „Solidarność”. Po czym odbyły się najprawdziwsze wybory. Znowu zostałem przewodniczącym – przy trzech głosach przeciwnych i jednym wstrzymującym się (chyba znowu ja sam). Ale – przyznaję – to już nie było to, co pierwsza Solidarność… Przetrącono jednak przez te lata kręgosłup narodowej sprawie. No i wszystko w kraju – to i u nas w Zakładzie – waliło się gospodarczo na „łeb i szyję”. Nie będę tu opowiadał rzeczy, które mógłbym pomylić, w każdym bądź razie   - wg. mojej oceny - dużą i zasadniczą przyczyną dla końcowej „plajty” naszej firmy stanowiły właśnie rządy Prezesa J.P…Jego przemożna niechęć do produkcji typowo mleczarskiej przejawiała się na każdym kroku. Osobną sprawą jest faktyczny odpływ dotychczasowych dostawców mleka, czyli upadających i po kolei likwidowanych PGR – ach, przy naszych olbrzymich zdolnościach przerobowych. Ale też istniała możliwość przeistoczenia naszego działu „miejskiego” w swoistą i typową Mleczarnię – zachowując ciągle niemałe dostawy od okolicznych rolników indywidualnych. Z resztą hal można wtedy byłoby eksperymentować…Lecz nie przy filozofii gospodarczej Prezesa J.P… Oficjalnie na zebraniach czy odprawach próbował przekonywać do słuszności odejścia od mleczarstwa na rzecz innych wyrobów z „Jego Pomysłów” – jak zwykle nieudanych. A tymczasem rolnicy całymi wsiami zaczęli odchodzić do innych odbiorców z Tychowa, Złotowa czy jeszcze gdzie indziej…Prezes w swojej „nieomylności” zaczął kreować produkcję drinków, cukierków „krówek” - przy istniejącej w Szczecinku olbrzymiej „Słowianki” specjalizującej się od lat w tego typu produkcji… Wszystko to zmierzało w jednym kierunku, czyli do celowego lub bezmyślnego  obniżenia wartości firmy…I tak to po eksperymentach Prezesa, już w końcówce roku 1990 przestajemy być OSM, a stajemy się pracownikami Gryf – Milku   (1 XII 1990).
Po kolei padały (likwidowano) też nasze oddziały produkcyjne – w tym na przykład Czaplinek, gdzie zaczęto -  ale to już później po sprywatyzowaniu przez niektóre osoby produkować wodę mineralną… Wydobywać z istniejących studzien i rozlewać do butelek. Prostszego sposobu na zrobienie interesu to chyba nie ma… Głębinowe ujęcia wody istniały od zawsze na terenie każdej mleczarni, a w Czaplinku bardzo bliziutko (za płotem) wielowiekowego cmentarza poniemieckiego…Właścicielem Gryf – Milku okazała się osoba płci żeńskiej, która według ówczesnych plotek (?) nawet o tym nie wiedziała. Mieszkanka bloku czynszowego w  Berlinie… Zaznaczam – to tylko plotki ówczesne… W każdej bajce jest jednak część prawdy, jak mawiają mądrzy ludzie; więc i tutaj coś musiało być nie tak… Prezes J.P. znalazł się na trzy miesiące w areszcie… Korzeni domniemanych „przekrętów” poszukiwano aż w Wiedniu i nie tylko… Był więc na ten okres ustanowiony tzw. prokurent J.W. ze Szczecinka. A ja do dziś mam żal do kolegów z Komisji Zakładowej  tamtych lat, że uparcie przekonywali mnie i nie tylko do wpuszczenia tego pana z powrotem na teren Zakładu i do gabinetu Prezesa – po wyjściu z aresztu…Czy był czemuś winien, czy też siedział jako niewinny – nie mnie to osądzać. Jedno jest pewne, że to wtedy właśnie zaistniał właściwy czas i moment w dziejach kraju, by przy okazji i na naszym podwórku zrobić trochę porządku… A tak – dalsze rządy Prezesa J.P  skończyły się tak jak musiały – czyli upadłością firmy. Firmy, która przez długi czas zdobywała ogólnokrajowe laury w kilku dziedzinach produkcji, a z proszków mlecznych znana daleko poza granicami kraju… Za dużo i niezupełnie na temat opisuję osądzając innych…Powróćmy więc do mnie…Tak serio mówiąc, to im bliżej dzisiejszego dnia, tym coraz mniej pamiętam z tamtych lat. Z młodszych lat dużo więcej się zapisało na moim organicznym dysku pamięci. Poza uczestnictwem w wjazdowym i wielodniowym kursie inspektorów BHP, gdzie na zajęciach to byłem raptem nie więcej niż trzy godziny lekcyjne (egzamin oczywiście zdałem), mało pamiętam z mojej pracy. Jakieś tam zdarzenia wypadkowe pewnie i zaistniały, które to ja z kolei musiałem prowadzić protokolarnie, ale jakie? Nie wiem… Największą udręką dla mnie na tym stanowisku były dwie kwestie.. Jedna z nich, to przyklejone do stanowiska Inspektora BHP tzw. sprawy obronności wojskowej na wypadek „W”. Zielonego pojęcia nie miałem, z czym to się je i jak do tego podejść. W chwilach jakiejś chęci rozpoznania tematu otwierałem te papierzyska, by po upływie paru minut czym prędzej je zamknąć w ich pomieszczeniu, czyli szafie pancernej… Miałem nawet jedną kontrolę po tej linii, ale – o dziwo – zwrócono mi uwagę jedynie na niezbyt aktualne wpisy. A ja tam nigdy nic nie wpisywałem….Drugą udręką dla mnie i to codzienną, było zajmowanie jednego pokoju biurowego z pewną panią Teresą P. – technologiem zakładowym – młodszą znacznie niż ja i na dodatek po wyższych studiach, która alergicznie nie znosiła dymu papierosowego… A ja wypalałem te swoje trzy paczki na dobę… Nie było większych kłótni, bo w duchu to przyznawałem Jej rację, no ale jakieś niepotrzebnie ostre słówka czasami padały. Do dziś, jeśli się tylko spotykamy gdzieś przypadkiem na ulicy, to i tak jesteśmy dobrymi kumplami… Pamiętam jeszcze moje objazdy terenowych Zlewni mleka w ramach obowiązków Inspektora BHP - których na terenie działalności naszej OSM było bez liku. Ani jednej trzeciej z nich nie objechałem jako tenże Inspektor, bo mi się po prostu nie chciało, a nikt mnie do tego nie zmuszał. Bo Inspektor BHP w zakładzie pracy, to naprawdę jest (była ?) „fucha” nie z tej ziemi. Z zakładu nikt nie kontrolował bo i zarządzającym było na rękę, gdy inspektor za bardzo nie przejmował się swoją rolą, a z wojewódzkich zwierzchników?... Nie ma o czym wspominać… Byli, bo byli… Bardzo chętnie się wybierałem na te objazdy, kiedy uczestniczył też w nich Wiceprezes ds. Handlu i Skupu czyli p. Adam J. Bardzo fajny gość, było z kim pogadać i …wypić co nieco… Znałem Go jeszcze z czasów mojego stanowiska „transportowca” - zapoznał mnie z Nim oczywiście Irek Kozłowski, mój wtedy kierownik. Niejedną butelkę razem we trzech opróżniliśmy pod kurczaka z rożna. W dzisiejszych czasach kurczak z rożna to coś najnormalniejszego aż do przesytu…Wtedy?.. Trzeba było mieć naprawdę „chody” u sprzedawczyń jedynego w Szczecinku punktu „ROŻNA”, jakim był sklep „Złoty Róg”. I to należało z wyprzedzeniem zamówić np. telefonicznie, bo inaczej dostawałeś kurczaka niby to ładnie przyrumienionego, a tak faktycznie to na wpół surowego, podkolorowanego  mieloną papryką… Bo i rożny [a] wtedy były kiepskiej jakości… Ja akurat miałem chody u Zosi N… prywatnie żony mojego kolegi, która własnie tam pracowała… Objazdy po zlewniach z udziałem p. Adama J., to niezapomniane chwile... Smakowitego, bo naturalnego i wiejskiego jedzenia u pań prowadzących Zlewnie można zawsze było pokosztować, a i z „napojami” nie najgorzej. W razie niedosytu któregoś z napoi mogliśmy je sobie kupić gdzieś po drodze i uzupełnić w samochodzie lub nad jeziorem…

       ...28.04.1991r. odchodzi od nas na zawsze Jan Hełmiński...

Nieodżałowanej pamięci dla rodziny, przyjaciół, znajomych... Teraz wypadki w zakładzie pracy nabierają znacznie przyspieszonego tempa. Prezes OSM i zarazem Dyrektor Generalny Gryf - Milk w jednej osobie, czyli J.P już przez nikogo nie powstrzymywany, przy pomocy panów K... i Sz... oraz firm HAKAS i PEJA stara się jak może wmówić pracownikom Zakładu świetlaną przyszłość, jaka już od następnego roku będzie nas czekać. Miliardy dolarów p. Margaret  Zabrocki - właścicielki (?) Gryf - Milk z Berlina ma nam zapewnić urlopy z wyjazdami na Wyspy Bahamy. Część załogi daje się na to nabrać, a wśród nich nawet niektórzy członkowie Komisji Zakładowej NSZZ SOLIDARNOŚĆ. Tymczasem w piorunującym tempie spada - po odejściu dostawców mleka - produkcja typowo mleczarska. Zagrożonych zwolnieniami jest setki pracowników...W tym z proszkowni mleka - moich starych znajomych. Był nawet spór zbiorowy i mediatorzy aż z Ministerstwa Pracy, ale to już nie było to i w rezultacie nic nowego nie wniosło do sprawy... Nawet w naszej organizacji związkowej, z przetrąconym - jak u większości rodaków - kręgosłupem w okresie i po stanie wojennym nie było już pełnej zgody...W takim to okresie - znowu zmieniam stanowisko pracy. Razem z zagrożonymi zwolnieniem pracownikami proszkowni mleka organizujemy Hurtownie spożywczą na bazie jeszcze  szczątkowej produkcji mleczarskiej - m. in. serów twardych  produkowanych w naszym  Oddziale w Barwicach. Ale nie tylko, bo i inne produkty wtedy poszukiwane a potrzebne na co dzień, jak cukier, mąki, kasze, płatki owsiane i.t.p. Uruchomiliśmy też bar z gorącymi daniami i sklep przyzakładowy, w którym naprawdę było wszystko - jak na te czasy - czyli przysłowiowe "mydło i powidło". Dla przyjezdnych klientów z miasta oferowaliśmy zwrot biletów autobusowych. Nawet ruszyliśmy w teren z objazdowym handlem  - i to jak najbardziej udanym.. Jednym słowem interes kwitł jak należy. Na siebie na pewno zarabialiśmy... Dużo by tu opowiadać, jak po jakimś czasie mieliśmy w "naszej" osobnej - ale jednak zakładowej kasie znacznie więcej gotówki niż w olbrzymiej firmie, której byliśmy częścią. I za tą to gotówkę podkupywaliśmy ze wszystkich pozostałych hurtowni w Szczecinku najbardziej chodliwy w danym momencie towar - byliśmy niejednokrotnie monopolistami...Ale przecież nadal rządził niepodzielnie "generalissimus" - Prezesodyrektor J.P... Musiał przecież doprowadzić do upadłości firmy. W międzyczasie, za drugim lub trzecim podejściem udało mi się zrezygnować z funkcji przewodniczącego Zakładowej NSZZ Solidarność... Nie miałem już najmniejszej ochoty użerać się nie tylko z Zarządem firmy, ale i poplecznikami Dyrekcji z naszych szeregów. Nawet pośród członków Komisji Zakładowej... "Wżeniłem" więc w tę funkcję - oczywiście po wcześniejszych i przeprowadzonych tylko w tym celu wyborach - kolegę Ryśka R. - teraz znanego w  Szczecinku właściciela jednego z mediów...I już w stanie po ogłoszeniu upadłości oraz wprowadzeniu przez odpowiedni Sąd Syndyka, zaczęto bardzo szybko wyprzedawać wszystkie dobra zakładowe dla uzyskania środków finansowych na spłatę zobowiązań różnego rodzaju. Tak i przyszła kolej również na nasz interes... 31.07.1993 roku rozwiązano z nami wszystkimi umowę o pracę... Zostałem bezrobotnym, pobierającym zasiłek w wysokości nieco ponad 500 zł... Poniżej kilka zdjęć z okresu mojej ostatniej w firmie pracy...


                                                                              
        Ten w białym fartuchu to ja. Nazwisk pracowników nie będę wymieniał. Jest też mój piesek "BULI".

 Z początku nie moglem sobie znaleźć miejsca. Od 10.06.1963 roku do teraz, czyli 31.07.1993 roku - równo trzydzieści lat nieprzerwanej pracy i nagle bruk... Pięćset parę złotych "kuroniówki" miesięcznie... Miałem trochę odłożonych pieniędzy na "czarną godzinę" - nawet otrzymałem z Zakładu ileś złotych jako ekwiwalent za  niewykorzystane urlopy w okresie kiedy byłem szefem Hurtowni, no i... rozpiłem się dokumentnie... Pomagało mi w tym  ochoczo znajome małżeństwo, które to wypić lubiło, tylko że nie miało za co... Imprezy odbywały się przeważnie u mnie w domu, tak że nie wszyscy znajomi wiedzieli, co ze mną się dzieje. Za jakiś czas przyszło jednak opamiętanie i za namową dawnego kolegi - wywołanie na CB "wesoły autobus" - zainteresowałem się CB radiem. On wiedział [już niestety nie żyje] od dawna, że jestem "nawiedzonym" elektronikiem, który swego czasu potrafił w obudowie od maszynki elektrycznej do golenia zbudować działającą radiową stacje nadawczą o zasięgu zaledwie kilku pokoi [do sąsiada w drugiej klatce schodowej] - ale jednak. Bez żadnego schematu, tylko na podstawie wiadomości zaczerpniętych z podręcznika do fizyki szkół średnich. Tak więc na zachętę podarował mi "spaloną" Onwę [CB radio], które o dziwo - udało mi się uruchomić. Od tego czasu "załapałem" bakcyla, czy też wirusa choroby CB-istów...A to były jeszcze przecież początki tego rodzaju zamiłowania, bo przedtem nie do pomyślenia było, by ktoś z normalnych cywili mógł sobie mieć radiostację. Szpieg i tyle... Pierwszą moją anteną był metalowy [aluminiowy] karnisz służący na co  dzień do podtrzymywania firanek i zasłon w moim pokoju na 4 piętrze. Miał [i ma] długość akurat pół fali częstotliwości CB, czyli 5,5 metra. Mnie słyszano z niego dobrze tak do odległości ok. 20 km. Tak to zaczęła się w moim życiu era CB. I to mnie zapewne uratowało przed  nieprzewidzianymi do końca następstwami "nieróbstwa". O dostaniu w tym  momencie jakiejkolwiek pracy nie było nawet mowy, biorąc pod uwagę chociażby i mój wiek, czy też zaledwie średnie, ogólne wykształcenie. Zapewne mogłem załatwić sobie pracę od zaraz za pośrednictwem mojego byłego szwagra Adama J. - męża Teresy - siostry mojej pierwszej żony, ale nie pozwoliła mi na to moja góralska dumna zawziętość. Przez ten czas wiele się nauczyłem z CB radia. I wiele ich "spaliłem" na coraz to nowych "wynalazkach" antenowych.  Ale już umiałem sobie poradzić z tak banalnym uszkodzeniem. Na okrągło siedziałem pochylony nad którymś z kolei podarowanym mi - a kompletnie spalonym radiem. Jeszcze mało było "fachowców" z tego zakresu, a w przeciętnym punkcie naprawy RTV nie mieli o tym zielonego pojęcia. Po równym roku czasu Adam J. (wspomniany szwagier) pierwszy zaproponował mi pracę u swojej siostry Stasi T. - początkującej razem ze swoim mężem Andrzejem T. w świecie kapitalistycznych właścicieli. Oboje ich zresztą znałem dosyć dobrze. Sam Adam też już rozpoczął swoją prywatną działalność gospodarczą, ale mnie ani w głowie było pracować u byłej szwagierki - Teresy. Później się okazało, że i tak musiałem to uczynić, bo obydwa spokrewnione małżeństwa połączyły swoje firmy. A ja byłem kierowcą coraz to lepszych Mercedesów Busów, bo poza pierwszym, wszystkie kolejne to "nówki" czyli egzemplarze prosto z salonu samochodowego. Najeździłem się nimi dosyć mocno, robiąc w niektórych miesiącach przebiegi w granicach 10 - 11 tys. kilometrów. Zarobki w moim przypadku były całkiem niezłe, chociaż zryczałtowane. I tak przepracowałem u Nich do listopada roku 2000, kiedy to znalazłem się nagle nieprzytomny w szpitalu... I nie po jakimś wypadku samochodowym, lecz na wskutek pobicia przed swoją klatką schodową kwadratowym, drewnianym kołkiem... Pół roku chodzenia o kulach - najpierw dwóch, potem już jednej, a następnie tylko o lasce, w końcu odrzuciłem i laskę... Przeszło osiem lat trwała sprawa sądowa, przy czym wszyscy sprawcy byli rozpoznani... Mój błąd polegał na tym, że nie zgłosiłem tego przypadku jako napadu rabunkowego - mimo podpowiedzi ze strony prawników. Wtedy  sprawa potoczyłaby się całkiem innym torem i o wiele szybciej. Wystarczyłoby tylko stwierdzić, że zabrano mi jakąś tam sumę pieniędzy. Bo po przywiezieniu mnie nieprzytomnego do szpitala, znaleziono przy mnie zaledwie kilka drobnych monet...Jednak dobrze, że tak nie uczyniłem, mam przynajmniej czyste sumienie. A sprawę karną i tak z urzędu założyła prokuratura...Pół roku chorobowego, później kilka następnych miesięcy renty z tytułu niezdolności do pracy i... kolejne miesiące "kuroniówki", zasiłek przedemerytalny a od paru lat emerytura. W tym ostatnim  okresie zasiłkowo - rentowym to moje mieszkanie przerodziło się w istny warsztacik napraw CB. I to pozwoliło mi na jakie takie funkcjonowanie finansowe...Teraz z kolei już mi się nie za bardzo chce wysilać wzroku nad obecnie produkowaną "chińszczyzną", zamiast porządnych, dawnych radyjek CB... 

@***@


 Obawiam się, że niewiele będę miał do opisania w tym ostatnim odcinku mojej opowieści. Miałem nadzieję na częściowe chociażby pobudzenie do intensywniejszego działania szarych komórek mojego mózgu i niestety, ale się najprawdopodobniej mocno zawiodłem. Co niektórzy pocieszajaco twierdzą, że to już tak jest w starszym wieku - pamiętamy o czasach z dzieciństwa, a nie możemy sobie przypomnieć, co akurat przed godziną czy dwoma jedliśmy na śniadanie. Nie wspominając już  o jakimś przedmiocie położonym gdzieś - ale właśnie gdzie?...Tak i w przypadku mojej próby. Po prostu nie mogę sobie dokładnie skojarzyć pewnych zdarzeń, a ja nie zamyślałem tutaj uprawiać jakiejkolwiek podkoloryzowanej fabuły, a tylko nagie - może jedynie nie do końca opowiedziane - fakty. O moich dzieciach - Arturze i Alicji nie będę się rozpisywał tylko wspomnę; że oboje są w związkach - nazwijmy to małżeńskich. Jedno z nich z formalnym rozwodem - a więc pewnie genetycznie przejętym zwyczajem ode mnie... Mam troje wnucząt - dwóch wnuków Mikołaja i Wiktora oraz wnuczkę Sarę... Syn Artur mieszka i pracuje w Szczecinie, a  Córka Ala mieszka w Szczecinku  - w swoim niedawno pobudowanym nowym domu. A ja cóż - emeryt zajmujący się byle czym dla zabicia wolnego czasu, ostatnio pasjonat internetu, nie majacy nawet ochoty na dokonywanie drobnych napraw radyjek CB - chyba że w drodze wyjątku jakiemuś dobremu znajomemu. Z internetem to mi dosyć kiepsko idzie, bo nigdzie nie mogę znaleźć na przykład prostej opowieści [elementarza] o tym wynalazku, pisanej językiem dla początkujących, a nie "nawiedzonych pseudonaukowców“.  Dlatego też - ze swojej strony -  widząc i czując takie trudności u mnie z opanowaniem podstaw laptopa i internetu - postanowiłem i napisałem bloga o CB radiach. Jest pod adresem:  www.beem45.blogspot.com    Przez użyty tam prosty - a niektórzy określają - prostacki język rozumowania, opisujący sprawy tematyczne w tym blogu, naraziłem się na szereg ataków ze strony "pseudonaukowych fuchowców“. Bo Oni z kolei preferują tłumaczenie różnych zawiłości związanych z użytkowaniem CB radia, opartym na wykresach, wzorach i nazewnictwie rodem z kosmosu. Nie mogą zrozumieć, że to się zda „psu na budę“ dla początkujących - a nawet i dla mnie - „siedzącego“ w temacie od 20 lat... Kończę więc tą przydługą opowieść mając nadzieję, że może ktoś ze starych znajomych rozpozna mnie i zechce dać mi znać. Mój adres e-mail: 
bronmus45@gmail.com

Spróbuję wkleić jeszcze parę zdjęć z przed 15 lat - kiedy byłem w moich Potokach i robiłem te zdjęcia:
































... w powrotnej drodze - Artur z Mikołajem ...

*****
***
*
*
- wspomnienia -
(pisane w metrum 5+7+5...7+7)
lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku
*
Nie powstrzymam łez
wypełniających serce
minionym czasem.
Siermiężna rzeczywistość
wpisana w moją duszę.
*
Strzechą kryty dom
pomiędzy pagórkami.
Lampa naftowa.
Kałamarz z atramentem
i obsadka stalówki.
*
Zimowy pejzaż
z przypiętymi nartami.
Pełnia radości.
Przemoknięte ubranie
po bolesnych wywrotkach.
*
Letnie kąpiele
w wartkiej rzece Ropa.
Łowienie pstrągów.
Poziomki i maliny
pachnące leśnym runem.
*
Siedmioklasowa 
szkoła z dwoma izbami.
Czterdziestu uczniów.
Dwoje nauczycieli
dawało sobie radę.
*
Świetlica wiejska
i szkolne przedstawienia.
Mali aktorzy.
Spojrzenia pełnej sali
zawsze nas tremujące.
*
Pani Matyfi.
Wspaniała Kierowniczka
szkolnych przedsięwzięć.
To prawdziwy pedagog
w tamtych, trudnych czasach.
*
^
Budynek szkoły - oryginalny - "podretuszowany" przez autora wspomnień

Na podstawie zdjęcia pobranego ze strony:

Brak komentarzy:

luty 2024 / 4

  Ура Польше, приветствую ПиС, приветствую Войцеховского..!!! ~~ Brawo PiS i jej komisarz; Janusz Wojciechowski!! Z Moskwy płyną te brawa w ...